Nie wchodzę do tej samej wody

Nie wchodzę do tej samej wody

Opera Narodowa to nie miejsce na artystyczne debiuty

Sławomir Pietras, dyrektor naczelny Teatru Wielkiego-Opery Narodowej w Warszawie

Sławomir Pietras – absolwent prawa, jest jednym z najbardziej doświadczonych dyrektorów scen muzycznych w Polsce. Kierował już operami w Bytomiu, we Wrocławiu, w Poznaniu, w Łodzi i w Warszawie. Kolekcjonuje figurki aniołków.

– Komu zawdzięcza pan wybór po raz drugi w swej karierze na stanowisko dyrektora naczelnego Teatru Wielkiego w Warszawie?
– Opatrzności.

– Jak to?
– Jeśli pracuję w zawodzie dyrektora oper nieprzerwanie przez 36 lat i nie dałem się zniszczyć, to jest w tym jakaś opatrzność.

– A pański zastępca dyrektora do spraw artystycznych, Mariusz Treliński, zawdzięcza wybór komu? Panu?
– W sensie historycznym tak. Sam opowiada, że byłem pierwszym człowiekiem, który po jego debiucie teatralnym powiedział mu, że powinien natychmiast zająć się operą. Formalnie start do kariery operowej zawdzięcza Waldemarowi Dąbrowskiemu, wówczas jednemu z moich następców na dyrektorskim fotelu warszawskiej Opery Narodowej. Przed rokiem w Poznaniu pracowaliśmy razem nad produkcją opery „Andrea Chenier”, która stała się jego wielkim międzynarodowym sukcesem. Teraz powołano nas do kierowania Operą Narodową. To też chyba ma coś wspólnego z opatrznością, która – mam nadzieję – rzadko się myli. Z nowym programem będziemy gotowi pod koniec wakacji, a jego ogłoszenie planujemy z Mariuszem Trelińskim na początek września.

– Heraklit twierdził, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. A pan wszedł.
– Po raz drugi wejść można. Jednak ta rzeka płynęła beze mnie 11 lat, więc nie wchodzę do tej samej wody, nie w tym samym miejscu i przy innej pogodzie.

– A jednak niektóre „ryby” muszą się panu wydawać znajome. Choćby wystawiony za pana poprzedniej kadencji balet „Grek Zorba”, który nadal figuruje w repertuarze.
– „Zorba” był jednym z powodów, dla których nieboszczyk Dejmek wyrzucił mnie z tego teatru. Również za „Krakowiaków i górali” oraz „Nabucca”. Wszystkie te spektakle do dziś mają stuprocentową frekwencję. Drugim powodem mojej defenestracji było założenie Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów i prezesowanie mu. Minister chciał, abyśmy tego nie robili, ale chwalić Boga ponad stu moich kolegów do dziś działa w nim dla dobra polskich scen. Wreszcie trzeci powód – otrzymałem wtedy polecenie zajęcia się łączeniem Teatru Wielkiego z Teatrem Narodowym. Po skromnym oświadczeniu, że nie mam kwalifikacji likwidatora, nastąpiło to, co nastąpiło. A przecież wkrótce potem trzeba było te teatry z powrotem rozdzielać, że nie wspomnę o bałaganie i olbrzymich kosztach z tym związanych.

– Jaka jest dziś kondycja polskiej opery? Teatr ten u nas kwitnie czy wegetuje?
– Zamiast się rozwodzić nad trudnościami życia operowego, powiem, że stać nas na o wiele lepszą polską operę niż ta, z którą mieliśmy do czynienia do tej pory. Myślę o najmłodszych pokoleniach talentów wokalnych, muzycznych i baletowych, myślę też o nowej generacji reżyserów i dyrygentów coraz poważniej interesujących się operą. Mamy wielu utalentowanych, a kilku wybitnych scenografów. Rodzi się więc pytanie: czego nam jeszcze brakuje, aby sztuka operowa mogła kwitnąć w Polsce?

– Właśnie, no, czego?
– Wszyscy pewnie oczekują mojego wyznania o braku środków finansowych. Zacznę jednak od braku spójnego systemu organizacyjnego, a także szeregu regulacji prawnych, począwszy od układu zbiorowego pracy w instytucjach artystycznych, który swymi ustaleniami sięga roku 1966, czyli epoki zamierzchłej i przebrzmiałej. Nie mamy również niestety dobrze zorganizowanej publiczności operowej kupującej abonamenty, dającej swym ulubionym teatrom dowody wierności na dobre i na złe. Wreszcie zarzuciliśmy już zupełnie dobrze funkcjonujące w przeszłości systemy edukacyjne. Podupadają organizacje namawiające społeczeństwo do słuchania muzyki, chodzenia do teatru, przeżywania operowych i baletowych wzruszeń. Wbrew poglądom wielu mediów jest więcej do zrobienia w dziedzinie organizacyjnej i promocji niż w sferze twórczej i odtwórczej, gdzie talentów nie brakuje we wszystkich generacjach artystycznych.

– Wciąż nie mówi pan o sytuacji finansowej. Co jest z ogromnym, ponadsześciomilionowym długiem teatru?
– W momencie odbierania nominacji dyrektorskiej otrzymałem od ministra informację, że zadłużenie Teatru Wielkiego zostało pokryte w drodze przesunięcia środków finansowych w ramach dopuszczalnego prawa. Ewentualne niedobory środków finansowych trzeba będzie pokryć do końca roku, wdrażając program oszczędnościowy.

– Bardzo musi pan zaciskać pasa?
– Nie, ale program oszczędnościowy to nie najlepszy sygnał dla teatru operowego. Nikt przecież nie chce bywać w teatrze biednym, a opery nie da się prowadzić tanio.

– Czy Opera Narodowa będzie teatrem impresaryjnym, opierającym się głównie na zapraszanych artystach, a nie na stałym zespole etatowym?
– Ten teatr nigdy nie był impresaryjny. Oczywiście, trzeba zabiegać o wielkie wydarzenia artystyczne ze świata, które powinna oglądać Warszawa. Będziemy to robić w ramach posiadanych środków. Zastałem sytuację, w której ważne partie solowe często wykonują śpiewacy zapraszani z zewnątrz. Chciałbym, aby każdorazowo byli to artyści dobrzy, wspaniali, fantastyczni… Etatyzacja wszystkich ról operowych byłaby cofnięciem się. O obsadach decydować będą dyrektor artystyczny i dyrektor muzyczny na podstawie castingu.

– Dla kogo będą te castingi? Poziom absolwentów szkół muzycznych jest chyba niski, bo w premierach występuje zwykle drugi garnitur solistów z Ukrainy i trzeci garnitur z Włoch.
– To wszystko nieprawda. W ostatnich latach na polskich uczelniach artystycznych rodzi się znaczna nadwyżka utalentowanych artystów, którzy trafiają na nasz marny rynek pracy. Corocznie np. w Teatrze Wielkim w Poznaniu pojawia się na przesłuchaniach kilkadziesiąt młodych głosów, wcale nie z Ukrainy ani z Rosji. Od dobrego startu ich karier zależy później selekcja artystów dla potrzeb Opery Narodowej. Tutaj przecież nie miejsce na artystyczne debiuty.

– Jak pan dziś odbiera Warszawę i warszawkę? Kiedyś ironizował pan, że wszyscy Kaczyńscy stanowią jedną wielką rodzinę – niezbyt panu przychylną. A teraz okazuje się, że Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy wyrósł na wielkiego mecenasa muzyki. Jak pan, jako niedoszły polityk, znajdzie się w nowej sytuacji politycznej?
– Ponieważ jestem tylko niedoszłym politykiem, nie będę się tym zajmował. Nie ustanę jednak w zabieganiu o oto, aby światły mecenat muzyczny prezydenta Warszawy dobrze wpływał na kondycję Opery Narodowej.

– Publiczność stolicy pamięta jeszcze organizowany przez pana turniej tenorów polskich. Czy będzie powtórka tej zabawnej formuły koncertu?
– Obiecuję, że w przyszłym sezonie turnieje tenorów zostaną wznowione. To nie tylko zabawa. Ideę turnieju tenorów polskich poniosłem ze sobą do Poznania. Corocznie kilkunastu młodych następców Kiepury z różnym skutkiem udowadniało, że nasza ojczyzna jest również miejscem, gdzie rodzą się piękne głosy, które mogą w przyszłości konkurować z kolegami z Południa. To tylko kwestia promocji, jeszcze raz promocji, nieustającej pracy, cierpliwości, wiary w skuteczność sojuszu talentu z młodością i uporem.

– Wierzy pan, że to się znowu uda?
– Nie mam innego wyjścia. Wiara to rzecz skomplikowana, trzeba czasem zagrać rolę przechrzty.

 

Wydanie: 2005, 31/2005

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy