Nie zamawiaj nietoperza

Nie zamawiaj nietoperza

Zwierzęta, które przenoszą wirusy

W zatłoczonym kraju zamieszkiwanym przez 1,3 mld głodnych obywateli nie powinna dziwić konsumpcja wężowiny. W Kantonie łatwo znaleźć przepisy na przyrządzanie mięsa psa. W tym kontekście podsmażana kocina wydaje się niestety czymś nieuniknionym, a nie szokującym. Ale paguma chińska (Paguma larvata) wcale nie jest kotem. Jest członkiem rodziny wiwerowatych (Viverridae), do której zaliczają się mangusty. Jest lepiej znana jako paguma himalajska, łaskun palmowy lub cyweta palmowa. Handel tak niezwykłymi dzikimi zwierzętami wykorzystywanymi w celach kulinarnych, zwłaszcza w Delcie Rzeki Perłowej, ma znacznie mniej wspólnego z ograniczonymi zasobami, bezwzględną koniecznością i starożytnymi tradycjami niż z gwałtownym rozwojem handlu i stosunkowo nowych trendów związanych z ostentacyjną konsumpcją. Wnikliwi obserwatorzy chińskiej kultury nazywają ją Erą Dzikich Smaków.

Jednym z nich jest Karl Taro Greenfeld, który w 2003 r. pracował w Hongkongu jako redaktor azjatyckiej edycji tygodnika „Time”, nadzorował publikowane w nim relacje z epidemii SARS, a wkrótce potem napisał o niej książkę „China Syndrome” (Chiński syndrom). Wcześniej jako dziennikarz przez kilka lat opisywał „nową Azję”, dzięki czemu miał sposobność przekonać się na własne oczy, co ludzie wkładają do garnków. (…)

Dzikie Smaki (yewei po kantońsku) uważa się za sposób na pochwalenie się swoim statusem materialnym i zapewnienie sobie sukcesu. Spożywanie potraw z dzikich zwierząt, jak wyjaśnił Greenfeld, to tylko jeden z nowych wymiarów ostentacji w ekskluzywnej konsumpcji. Lecz nowa moda kulinarna, wywodząca się z wcześniejszych tradycji przygotowywania wymyślnych potraw, wykorzystywania naturalnych farmaceutyków i egzotycznych afrodyzjaków (takich jak tygrysi penis), wykroczyła daleko poza nie. Jeden z urzędników powiedział Greenfeldowi, że w samym Kantonie działają już 2 tys. restauracji zaliczanych do nurtu Dzikich Smaków. W ciągu godziny, jaką Greenfeld spędził w gabinecie mężczyzny, zezwolenia wydano czterem następnym.

Te lokale zaopatrują się na tzw. mokrych targach (nazwa wywodzi się od mokrych posadzek na tego rodzaju targach; woda bierze się z topniejącego lodu, w którym przechowuje się niektóre produkty, ponadto handlarze często ubijają zwierzęta na miejscu, a krew spłukują dużymi ilościami wody) w prowincji Guangdong, rozległych bazarach wypełnionych rzędami straganów z żywymi zwierzętami sprzedawanymi do wykorzystania w celach kulinarnych, takich jak targ dzikich zwierząt Chatou w Kantonie lub targ Dongmen w Shenzhenie. Targ Chatou rozpoczął działalność w 1998 r. i w ciągu pięciu lat stał się jednym z największych rynków dzikich zwierząt w Chinach. Szczególnie licznie reprezentowane są tam ssaki, ptaki, żaby, żółwie i węże. Od końca 2000 r. do początku 2003 r. zespół naukowców z Hongkongu prowadził ciągłą obserwację dzikich zwierząt sprzedawanych na bazarach w Chatou, Dongmenie oraz na dwóch innych dużych targach w Guangdongu. W porównaniu z wcześniejszym badaniem, przeprowadzonym w latach 1993-1994, naukowcy dostrzegli pewne zmiany i nowe trendy.

Po pierwsze, odnotowano znaczny wzrost obrotów. Po drugie, więcej handlu transgranicznego, zarówno legalnego, jak i nielegalnego, dzikimi zwierzętami przywiezionymi do południowych Chin z innych krajów Azji Południowo-Wschodniej. Dotyczyło to zwłaszcza obfitych w mięso, cennych przedstawicieli zagrożonych gatunków, takich jak żółw rzeczny z Borneo i żółw birmański. Po trzecie, na rynek trafia coraz większa liczba zwierząt hodowanych w niewoli w celach komercyjnych, takich jak żaby i niektóre żółwie lądowe. Jak głoszą plotki, hoduje się również węże. Małe farmy cywet, działające w środkowym Guangdongu i w południowej części Jiangxi (prowincji graniczącej z Guangdongiem od północy), pomagają zaspokoić popyt na ten gatunek. W rzeczywistości znaczna część dostaw dwóch popularnych dzikich ssaków z rodziny łasicowatych – ryjonosa piżmowego (Melogale moschata) i balizuara obrożnego (Arctonyx collaris) – oprócz wspomnianego łaskuna palmowego pochodziła najprawdopodobniej z hodowli. Na poparcie swojej hipotezy zespół badaczy przytoczył spostrzeżenie, że zwierzęta wydawały się dość dobrze odżywione, nie miały obrażeń i sprawiały wrażenie oswojonych, podczas gdy te odłowione na wolności miałyby raczej ślady ran po pułapkach i inne oznaki walki o wolność lub znęcania się.

Nawet jeżeli przybywały zdrowe i silne, warunki panujące na targach nie miały jednak nic wspólnego z higieną. „Zwierzęta są upchane na małych przestrzeniach i często bardzo blisko stykają się z innymi dzikimi i/lub udomowionymi zwierzętami, takimi jak psy i koty”, napisali badacze. „Wiele jest chorych, ma otwarte rany, na co nikt nie zwraca uwagi. Zwierzęta często zabija się na terenie targu, na kilku wyspecjalizowanych stoiskach”. Przez druciane klatki ustawione jedna na drugiej odchody zwierzęcia jednego gatunku spadają na inne. Istne zoologiczne pomieszanie z poplątaniem. Badacze dodali niemal mimochodem, że „targi zapewniają również sprzyjające środowisko dla patogenów zwierzęcych, które w poszukiwaniu nowych żywicieli mogą przeskakiwać na innych gospodarzy, w tym na człowieka”.

W takich warunkach Guan Yi, nieustraszony mikrobiolog z Uniwersytetu w Hongkongu, pojawił się na targu Dongmen w Shenzhenie i namawiał handlarzy, by pozwolili mu pobierać wymazy oraz próbki krwi od niektórych zwierząt. Do dziś nie mam pojęcia, jak udało mu się ich do tego przekonać. (…) Znieczulił jedno po drugim 25 zwierząt, pobrał próbki śluzu, kału i krwi, a następnie zabrał je do Hongkongu do analizy. Balizuary obrożne były czyste. Zające chińskie były czyste. Europejskie bobry były czyste. Koty domowe były czyste. Guan pobrał też próbki od sześciu himalajskich łaskunów palmowych, które czyste nie były – wszystkie okazały się nosicielami koronawirusa przypominającego SARS-CoV. Ponadto próbka kału pobrana od pewnego jenota dała wynik dodatni na obecność wirusa. Lecz dane statystyczne najbardziej obciążały cywety.

To odkrycie, pierwsze naukowe potwierdzenie, że SARS jest chorobą odzwierzęcą, ogłoszono na konferencji prasowej zorganizowanej przez Uniwersytet w Hongkongu 23 maja 2003 r. Dzień później „South China Morning Post”, najważniejsza angielskojęzyczna gazeta w Hongkongu, opublikował na pierwszej stronie artykuł (oprócz wielu innych doniesień na temat SARS) pod nagłówkiem: „Naukowcy obwiniają cywety o epidemię SARS”. Mieszkańcy miasta wiedzieli już wówczas, że SARS przenosi się drogą kropelkową z człowieka na człowieka, nie tylko za pośrednictwem płynów ciała i mięsa dzikich zwierząt. We wcześniejszych numerach „Morning Post” oraz innych gazetach wydawanych w Hongkongu publikowano artykuły wraz z sugestywnymi zdjęciami ludzi w maskach chirurgicznych. (…) Rządowy wydział zaopatrzenia w Hongkongu przekazał 7,4 mln masek szkołom, personelowi medycznemu i urzędnikom zdrowia publicznego walczącym na pierwszej linii frontu. Popyt na maski znacznie wzrósł również wśród ogółu społeczeństwa. (…) Pomimo powszechnego niepokoju związanego z transmisją choroby między ludźmi naukowcy wciąż dociekali, z jakiego gatunku zwierzęcia wirus przeskoczył na człowieka.

Wykorzystanie konferencji prasowej do powiadomienia społeczeństwa o roli cywet w szerzeniu się wirusa zamiast opublikowania tej informacji najpierw w czasopiśmie naukowym było niekonwencjonalnym, lecz nie bezprecedensowym posunięciem. Publikacja w czasopiśmie zajęłaby więcej czasu ze względu na konieczne prace redakcyjne, recenzje, artykuły wcześniej przyjęte i skierowane do druku, innymi słowy: cały proces wydawniczy. Jego obejście odzwierciedlało pośpiech, wywołany nie tylko obywatelską troską i koniecznością reakcji na epidemię, lecz także zapewne konkurencją wśród naukowców. Dwa miesiące wcześniej CDC w Atlancie w podobnym trybie zwołało własną konferencję prasową, na której poinformowało o zidentyfikowaniu nowego koronawirusa jako prawdopodobnej przyczyny SARS. CDC nie wspomniało ani słowem, że trzy dni wcześniej Malik Peiris wraz z zespołem odkrył tego samego wirusa i potwierdził jego związek z SARS. Ten akt przyznania sobie pierwszeństwa przez CDC w Atlancie, niezauważony przez resztę świata, prawdopodobnie zdenerwował naukowców z Uniwersytetu w Hongkongu i przyczynił się do podjęcia przez nich decyzji o ogłoszeniu odkrycia Guana Yi przy najbliższej nadarzającej się okazji.

Bezpośrednią konsekwencją tego było wprowadzenie przez chiński rząd zakazu handlu cywetami. Na dodatek, dla pewności, zakazano również wprowadzania na rynek 53 innych gatunków dzikich zwierząt w celach kulinarnych. Jak można było oczekiwać, ta decyzja spowodowała wymierne straty gospodarcze i pociągnęła za sobą tak gwałtowne protesty hodowców i handlarzy, że pod koniec lipca po dokonaniu oficjalnej oceny ryzyka została ona uchylona. W uzasadnieniu podano, że inna grupa naukowców zbadała himalajskie łaskuny palmowe i nie znalazła żadnych dowodów na przenoszenie przez nich wirusa podobnego do SARS. Zgodnie z nowymi przepisami znów można było legalnie handlować cywetami hodowlanymi, lecz sprzedaż dziko żyjących zwierząt pozostała zabroniona.

Guana Yi irytowało podawanie w wątpliwość jego ustaleń, lecz nie ustawał w propagowaniu ich kanałami naukowymi. Szczegółowe wyjaśnienia wraz z informacjami uzupełniającymi (tabele, liczby, zsekwencjonowany genom) przedstawił w artykule opublikowanym przez tygodnik „Science” w październiku następnego roku. Na długiej liście współautorów znaleźli się Leo Poon i Malik Peiris, jego koledzy z HKU. Guan i spółka dość ostrożnie sformułowali kończące pracę wnioski. Stwierdzili, że obecność zakażenia cywet niekoniecznie oznacza, iż to właśnie one są gatunkiem rezerwuarowym dla wirusa. Cywety mogły zostać zarażone „przez inny, jak dotąd nieznany gatunek zwierzęcia, który w rzeczywistości jest prawdziwym rezerwuarem wirusa SARS w przyrodzie”. Mogły działać jako żywiciele wzmacniający (jak konie zarażone hendrą w Australii).

Lecz najważniejsza teza postawiona przez badaczy w artykule brzmiała: „mokre targi”, takie jak Dongmen i Chatou, są miejscami, w których koronawirusy podobne do SARS „namnażają się i przeskakują na nowych żywicieli, w tym człowieka, co jest niezwykle ważnym zjawiskiem z punktu widzenia zdrowia publicznego”.

Zanim omawiany artykuł ukazał się drukiem, epidemia SARS w 2003 r. wygasła. Ostateczny bilans wyniósł 8098 zakażonych, z których 774 zmarło. Ostatni przypadek został wykryty i odizolowany na Tajwanie 15 czerwca. Hongkong został uznany za „wolny od SARS”, podobnie jak Singapur i Kanada. Cały świat był rzekomo „wolny od SARS”. Mówiąc bardziej precyzyjnie, te deklaracje oznaczały, że w tamtym momencie nie notowano masowych zakażeń tym wirusem wśród ludzi. Ale wirus nie zniknął. Jest wszak chorobą odzwierzęcą, toteż żaden epidemiolog nie wątpi, że patogen sprawczy wciąż czai się w jednym lub więcej gatunków rezerwuarowych – takich jak łaskun palmowy, jenot azjatycki lub cokolwiek innego – w Guangdongu, a może gdzieś indziej? Ludzie świętowali koniec wybuchu epidemii, lecz osoby najlepiej poinformowane świętowały z najwyższą ostrożnością. Wirus zwany odtąd SARS-CoV nie zniknął, lecz się ukrył. Mógł więc powrócić.

I rzeczywiście, pod koniec grudnia wrócił, jak wtórny wstrząs po trzęsieniu ziemi. W Guangdongu stwierdzono nowy przypadek, a wkrótce po nim kolejne trzy. Jedna z pacjentek była kelnerką, która miała bezpośredni kontakt z cywetą. 5 stycznia 2004 r., czyli w dniu, w którym potwierdzono pierwszy przypadek, władze Guangdongu ponownie zaostrzyły reżim sanitarny, nakazując zgładzenie i pozbycie się wszystkich himalajskich łaskunów palmowych trzymanych na farmach lub oferowanych na rynkach. A co z dzikimi łaskunami? Oto kolejne pytanie pozostawione bez odpowiedzi.

Ministerstwo leśnictwa, które reguluje handel dzikimi zwierzętami, we współpracy z ministerstwem zdrowia powołało specjalne zespoły do spraw zwalczania zakażeń, które udały się na farmy łaskunów. W kolejnych dniach uduszono, spalono, ugotowano, porażono prądem lub utopiono ponad tysiąc tych zwierząt. Wydawało się, że kampania eksterminacyjna rozwiązała całą sprawę raz na zawsze. Ludzie poczuli się pewniej. To poczucie utrzymywało się przez… rok, a może ciut dłużej, dopóki inni naukowcy nie wykazali, że wątpliwości co do identyfikacji żywiciela rezerwuarowego były uzasadnione. Guan Yi miał rację, ostrożnie formułując swoje konkluzje, a cała historia sięgała nieco głębiej i była bardziej skomplikowana. Ups, łaskuny jednak nie są rezerwuarem wirusa SARS. Ale trudno, stało się.

O dzikich łaskunach w Hongkongu opowiedział mi Leo Poon. (…) Nie sądziłem, że w żyjącym w tak szalonym tempie mieście, pełnym ludzi, pojazdów i wznoszących się pionowo betonowych ścian, mogło się uchować jakiekolwiek dzikie zwierzę.

– Dzikie łaskuny? Pewnie, ale na Nowych Terytoriach – zapewnił mnie Poon.

Te Nowe Terytoria (nowe dla kolonialnych Brytyjczyków, którzy w 1898 r. wydzierżawili je od Chin na 99 lat) obejmują mniej rozwinięte obszary Specjalnego Regionu Administracyjnego Hongkongu, od Boundary Street na północnym krańcu dzielnicy Koulun do granicy z prowincją Guangdong, a także bardziej oddalone wyspy, lasy i góry oraz rezerwaty przyrody, które na mapach zaznacza się zielonym kolorem. Są to miejsca, w których nawet w XXI w. łaskuny palmowe mogą przetrwać na wolności.

– Na terenach wiejskich są wszędzie! – dodał.

Zaraz po wygaśnięciu epidemii zespół Poona z HKU zaczął chwytać dzikie zwierzęta w poszukiwaniu śladów koronawirusa. Najpierw skupili się na łaskunach, których udało im się złapać prawie 20. Od każdego zwierzęcia pobierali wymaz z dróg oddechowych i odbytu – myk, myk, dziękuję bardzo – a następnie wypuszczali je z powrotem w dzicz. Każdą próbkę badano metodą PCR z wykorzystaniem tego, co w żargonie technicznym nazywa się „starterami konsensusowymi”, co oznacza uogólnione startery molekularne, amplifikujące fragmenty RNA często występujące u koronawirusów, a nie tylko te swoiste dla koronawirusa podobnego do SARS, którego Guan Yi znalazł u swoich łaskunów.

– U ilu z nich znalazł pan koronawirusa? – spytałem.

– U żadnego – padła odpowiedź. – To był bezpośredni dowód sugerujący, że cyweta wcale nie jest rezerwuarem dla koronawirusa SARS. Byliśmy bardzo rozczarowani.

Ale rozczarowanie w nauce niekiedy prowadzi do lepszego zrozumienia badanej kwestii. Jeżeli nie cyweta, to co?

– Postawiliśmy hipotezę, że jeżeli to zwierzę, ten niezidentyfikowany gatunek, jest naturalnym rezerwuarem dla SARS, musi być dość rozpowszechniony w przyrodzie.

Porozstawiali więc po lasach kilkanaście pułapek na wszelkie dzikie i zdziczałe zwierzęta. Ich ostateczna lista okazała się bardzo różnorodna: były na niej rezusy i jeżozwierze, węże połozowate i turkawki, dziki i szczury śniade, a nawet przynajmniej jedna kobra chińska (zwana pospolitą). I znów wyniki analizy PCR okazały się ujemne u prawie wszystkich zwierząt. Zaledwie 3 spośród 43 gatunków wykazały oznaki zakażenia koronawirusem. Wszystkie trzy należały do podrzędu mikrochiroptera, czyli małych nietoperzy.

Tylko u jednego gatunku stwierdzono wysoką grupową częstość występowania wirusa. Większość osobników, od których pobrano próbki, uzyskała wynik dodatni, co zmierzono za pomocą ilości wirusa wydalanego z kałem. Było to maleństwo zwane podkasańcem małym.

Poon wręczył mi kopię artykułu, który opublikował (ponownie wraz z Guanem i Peirisem jako współautorami) w dwutygodniku „Journal of Virology” w 2004 r., zaledwie kilka miesięcy po masowym uboju cywet. Chciał, żebym opisał ich odkrycia.

– Koronawirus znaleziony u tego nietoperza jest zupełnie odmienny od wirusa SARS – powiedział Poon. Wcale nie twierdził, że znalazł rezerwuar SARS-CoV. – Ale to pierwszy koronawirus u nietoperza.

Znalazł więc cenną wskazówkę. Niedługo potem międzynarodowy zespół chińskich, amerykańskich i australijskich badaczy opublikował wyniki jeszcze bardziej odkrywczych badań zbiorów próbek pochodzących z Guangdongu i trzech innych miejsc w Chinach. W zespole tym, kierowanym przez chińskiego wirusologa Wendonga Li, znajdowali się także Hume Field, lakoniczny Australijczyk, który znalazł rezerwuar hendry, oraz dwóch naukowców z Consortium for Conservation Medicine (Konsorcjum Medycyny Ochronnej) z siedzibą w Nowym Jorku. W odróżnieniu od grupy z Hongkongu grupa Li skoncentrowała się na nietoperzach. Jego zespół chwytał zwierzęta na wolności, pobierał krew, wymazy z odbytu oraz z gardła, a następnie dwukrotnie analizował próbki materiału w laboratoriach w Chinach i Australii, kontrolując samych siebie, co zwiększało pewność uzyskanych wyników. Badacze odkryli koronawirusa, który w przeciwieństwie do wirusa wyizolowanego przez Leo Poona bardzo przypominał ludzkiego SARS-CoV. Nazwali go koronawirusem podobnym do SARS. Zebrane przez nich próbki wykazały, że wirus podobny do SARS był rozpowszechniony zwłaszcza u kilku gatunków rodzaju podkowcowatych (Rhinolophus). Nietoperze podkowcowate to delikatne, małe stworzonka z dużymi uszami i szerokimi nozdrzami (…). Zamieszkują one przeważnie jaskinie, których nie brak w południowych Chinach. Uaktywniają się nocą, polując na ćmy i inne owady. Do tego rodzaju zalicza się ok. 70 gatunków. Badanie Li wykazało, że trzy spośród nich przenoszą wirusa podobnego do SARS: podkowce wielkouchy, mały i wietnamski. Jeżeli zauważycie te zwierzęta w menu jakiejś restauracji w południowych Chinach, lepiej zamówcie pierożki. (…)


Fragmenty książki Davida Quammena Zaraza. Najskuteczniejsi zabójcy naszych czasów, tłum. Rafał Śmietana, Znak Literanova, Kraków 2021


Fot. AFP/East News

Wydanie: 10/2022, 2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy