Nie zarobię, nie dadzą mi jeść

Nie zarobię, nie dadzą mi jeść

Dzieci na Śląsku kradną i żebrzą, aby utrzymać rodziców

Monika rysuje rodzinę. Na kartce tylko drzewko i kotek. Dziesięć lat temu jej matka odeszła i zostawiła dziecko z ojcem. Nie pracował. Gdy brakowało mu pieniędzy, „wypożyczał” Monisię sąsiadowi. Ten za sam na sam z pięcioletnią dziewczynką kupował im jedzenie i piwo lub wódkę dla tatusia. Dziś 15-letnia Monika nienawidzi siebie; gdy na kogoś patrzy, wpija w niego wzrok bez mrugnięcia okiem. Pedagog szkolny z podstawówki w Chorzowie Starym dopiero kilka miesięcy temu zorientował się, na czym polega jej dramat. Nie spotkał się zresztą z tym po raz pierwszy.
10-letni Kamil z tej samej szkoły od pięciu lat pomaga mamie zbierać butelki, złom i makulaturę. Ma w głowie cały cennik.
– W niedzielę wstajemy o 5 rano, żeby iść na puszki po sobotnich imprezach – mówi chłopiec. – Najbardziej opłacają się te po piwie. Trzeba je gnieść, żeby jak najwięcej weszło na wózek. Makulaturę drzemy na kawałki i upychamy do kartonów, najlepiej po Zepterze. Nie opłaca się iść z mniejszą ilością niż 50 kg.
Kamil jest maltretowany przez ojca specjalną żyłką, która idzie w ruch przy każdej okazji. Na przykład za to, że jego brat pomyłkowo wziął plecak kolegi. Albo że Kamil nie zarobił wyznaczonych 20 zł. Chłopiec nie dostaje cięgów tylko wtedy, gdy ojciec jest wesoły, a jest wesoły, gdy się napije. Kamil wie, że ojciec kiedyś pracował, jednak nie pamięta kiedy. Niekiedy rodzice coś ugotują, ale najpierw jedzą oni, potem siostra i brat, a na końcu Kamil. Często nie wystarcza dla wszystkich. Gdy nazbiera dużo makulatury lub złomu, mama czasami da mu 50 groszy albo złotówkę.
Mama powiedziała nauczycielkom, że Kamil to zły dzieciak, bo o tym, co się dzieje w domu, rozgadał na lekcji. Spotkała go za to kara. Koledzy z klasy zemścili się, podtapiając go w ubikacji. Z zazdrości, bo kilka osób z grona pedagogicznego dało chłopcu prezenty. I żeby go ostrzec. Nie chcą, aby głośno mówiono o tym, co się dzieje w ich domach. W tej szkole prawie połowa dzieci jakoś zarabia na życie.
Kamil chciałby iść do domu dziecka. I niech go wyuczą na piekarza albo cukiernika. Wtedy mógłby do woli najeść się dobrych rzeczy.
Podobnie było z sześcioletnim Adasiem. Matka co chwilę mieszkała z innym wujkiem, który go bił i odsuwał od talerza. Pewnego dnia Adaś wsiadł do autobusu miejskiego i tak długo straszył ludzi dziecinnym pistolecikiem, aż policja zabrała go do pogotowia opiekuńczego. Czuł się tam dobrze. Był jedynym dzieckiem, które nie uciekało z placówki. Niestety, Sąd Rodzinny w Zabrzu zadecydował o oddaniu go z powrotem pod opiekę matki. Po dwóch tygodniach rzucił się pod tira.

Lepiej być złodziejem

Siedmioletni Kuba z Katowic utrzymuje całą rodzinę. Ma tak niewinny wygląd, że trudno odmówić mu jałmużny. Mama, dwie siostry i brat traktują go jak dorosłego mężczyznę, ich opiekuna. Kubuś nie uważa, że żebranie jest czymś złym. Przecież dzięki temu dostaje czasami lizaka albo nawet czekoladkę. A mama i rodzeństwo bardzo go kochają. Starsza siostra, zamiast do szkoły, idzie z nim na parking pod hipermarketem i obserwuje z daleka. Co Kuba zarobi, ona chowa do foliowej torebki. Pod wieczór wracają razem do domu. Gdy są głodni, wchodzą do sklepu i coś podkradają albo choćby poliżą masło, zjedzą suchą bułkę. Czasami są promocje i wtedy można się najeść do syta.
– W wielodzietnej rodzinie, gdzie ojciec i matka są bezrobotni, mechanizm wykorzystywania dzieci jest podobny – stwierdza Agnieszka Szołtysek, pedagog szkolny ze szkoły nr 24 w Chorzowie. – Młodsze dzieci, te w wieku 7-12 lat, idą na żebry. Starsze zbierają surowce wtórne, kradną węgiel lub złom, handlują też wódką. Albo znajdują jakąś inną okazję do zarobku. Do niedawna w szkołach na Śląsku uważano, że jest to problem marginalny. Okazuje się, że w większości szkół różnymi sposobami zarobkowania zajmuje się ponad połowa uczniów. Podczas gdy dzieci zarabiają, wielu rodziców, zwłaszcza matek, siedzi bezczynnie w domu i popija kawę z sąsiadkami. Ojcowie też czekają na pieniądze – żeby kupić wódkę.
Danuta i Jacek Ziębowie od ponad dwóch lat pracują jako streetworkerzy na ulicach Gliwic. Danuta na co dzień opiekuje się dziećmi w Domu Pomocy Społecznej w Rudzie Śląskiej, Darek jest ekonomistą. Udało im się zorganizować noclegownię i obiady wydawane na gliwickim dworcu. Znają mnóstwo dzieci ulicy, ich poszarpane życiorysy. Organizują obozy terapeutyczne dla dzieciaków, chociaż trudno uzyskać zgodę rodziców. Małego Danielka, który zarabia na rodzinę żebrami, matka puściła na obóz dopiero wtedy, gdy Danuta podarowała jej własny sweterek.
– Ruda Śląska to zagłębie kradzionego węgla. Prawie każdy nastolatek z biedniejszej rodziny kradnie na szlaku między Hebziem a Ożegowem – mówi Danuta Zięba. – Opiekuję się Grzesiem, który pomaga ojcu w tym procederze. Kiedyś strasznie bolał go brzuch. Okazało się, że dostał przepukliny. Musiał być operowany. Po miesiącu wrócił do swojej pracy.
Podobnie 17-letni Tadzik z Rudy Śląskiej – już zdecydował, że nie będzie kończył żadnej szkoły. Bo po co. Trzy lata temu byli normalną rodziną. Ojciec pracował w kopalni, mama zajmowała się domem, trójka dzieci chodziła do szkoły. Pieniądze z odprawy ojca szybko się rozeszły i rodzina z dnia na dzień popadła w nędzę. Wstyd nie pozwalał rodzicom iść po pomoc do opieki. Ojciec nie chciał słyszeć o żadnym zbieractwie ani kradzieżach. Zaczął popijać. Tadzik postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Poobserwował kolegów, wkręcił się, gdzie trzeba, i teraz jest jednym z najlepiej prosperujących węglokradów. To on kupuje jedzenie i ubrania dla wszystkich. Jest już za duży, aby wbić mu pasem do głowy chodzenie do szkoły i naukę. Tadzik nie widzi w tym sensu.
– Żebractwo w Gliwicach, zwłaszcza pod supermarketami, jest coraz powszechniejsze – twierdzi Elżbieta Jakucewicz z gliwickiego ośrodka, kierująca działem profilaktyki i pomocy dziecku.
– Problem w tym, że żebrzące dzieci zmyślają, nie podają swoich prawdziwych danych i trudno je zidentyfikować, przyjrzeć się rodzinom, z których pochodzą. Wiemy, że pod Tesco pracuje cała rodzina po prostu mająca taki styl życia. Najmłodsza córka, drobniutka i budząca litość, żebrze, a starsi bracia jej pilnują. Na przystanku siedzą rodzice i pilnują tego, co zbiorą dzieci. Ta rodzina nie ma żadnych zaległości w opłatach, ale dzieci nie chodzą do szkoły, chłopcy mają na sumieniu drobne kradzieże i rozboje. Nie można im pomóc, bo rodzina nie reaguje na wezwania, a nie ma też powodu do interwencji prawnej.
– Żebranie uczy oszukiwania i żerowania na ludzkiej naiwności – mówi pedagog Agnieszka Szołtysek. – Ale dzieci, z którymi rozmawiam, są dumne z tego, co robią. Uważają, że dzięki przynoszeniu pieniędzy coś znaczą. Jedyną wymierną nagrodą dla nich jest posiłek w domu.

Charytatywny jogurt

– W ciągu ostatnich lat zupełnie zmienił się status ludzi szukających pomocy w MOPS-ach – zauważa Elżbieta Jakucewicz.
– Przedtem były to osoby z rodzin patologicznych, teraz takie, które żyły normalnie, ale na skutek bezrobocia nie są w stanie utrzymać rodziny.
– O trudnej sytuacji niektórych dzieci dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy mdleją z głodu na lekcjach – mówi Aleksandra Lasik, pedagog szkolny ze szkoły nr 20 w Chorzowie. Jedna z nauczycielek opowiada mi, jak pewnego dnia pojechała z grupą dzieci do urzędu miasta na rozdanie paczek świątecznych. Jechała swoim samochodem i zaproponowała, że weźmie te paczki – wszystkie jednakowe – i odda im pod szkołą. Dzieci się nie zgodziły. Wiozły te ciężkie paczki autobusem, niektórym się poniszczyły. Bały się, że mogą stracić swoją malutką własność.
Danuta i Jacek Ziębowie organizują dożywianie na gliwickim dworcu PKP. Pomaga im Śląski Bank Żywności.
– W tej chwili korzystamy z darowizn dużych producentów – informuje Marek Banasik, twórca banku na Śląsku. (Podobny działa w Krakowie). – Przekazują nam produkty pełnowartościowe, o krótkim terminie ważności, w uszkodzonych opakowaniach itp. Rozdajemy je błyskawicznie. Potrzeby w naszym regionie są ogromne. Żywność przekazujemy około 100 organizacjom, bo one wiedzą, do kogo docierać. Mamy też pieczywo, produkty dla dzieci. W zeszłym roku rozdaliśmy 130 ton żywności. Organizujemy świąteczne zbiórki darów w hipermarketach, w ten sposób w ubiegłym roku zebraliśmy 17 ton darów. Bank istnieje w Polsce od pięciu lat, na Śląsku od trzech. Brakuje jednak mechanizmów prawnych ułatwiających naszą pracę. Duże koncerny mogą odpisywać taką darowiznę od podatku, ale handlowcy już nie, sami powinni ten podatek zapłacić. Bardziej więc opłaca się im wyrzucić, niż przekazywać na cele dobroczynne.
Są też inne formy pomocy. – Kilkoro dzieci z naszej szkoły uczestniczy w akcji „Starszy brat, starsza siostra” – mówi Agnieszka Szołtysek. – Po raz pierwszy mają kogoś, kto zajmuje się wyłącznie nimi, widzi w nich człowieka, dzięki tej osobie idą do kina albo na basen, poznają inne życie. Zasadą jednak jest, że nie chodzą do domów tych osób. Spotkania odbywają się albo w domu rodzinnym „młodszego rodzeństwa”{, albo gdzieś razem wychodzą.
– Program uruchomiono w grudniu 2001 r. – informuje Robert Gierek. – Jest realizowany w wielu krajach, najdłużej w Stanach Zjednoczonych, bo od 1904 r. Starannie przeszkolony wolontariusz spotyka się regularnie z wybranym dzieckiem. Staramy się dobierać ich charakterologicznie. Zauważono, że dzieci z rodzin dysfunkcyjnych objęte opieką „starszego” rzadziej sięgają po alkohol, narkotyki, są mniej agresywne i bardziej obowiązkowe. Wolontariusz przede wszystkim staje się przyjacielem, ale też wzorem do naśladowania.

PS Bohaterami mojego reportażu są dzieci z dużych śląskich miast: Chorzowa, Gliwic, Bytomia, Rudy Śląskiej i Katowic. Nie mogę podać ich danych, bo mogą mieć kłopoty – w domu, szkole, z rówieśnikami.

 

Wydanie: 2003, 33/2003

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy