Niech ja stracę

Kuchnia polska

Posprzeczam się dzisiaj z dwoma postaciami, z których każda jest postacią nie tylko wybitną, ale na domiar złego mocarną. Co gorsza, nie tym rodzajem mocy, który przydziela się urzędowo – korowody takich mocarzy przesunęły się przed moimi oczami i pies z kulawą nogą już o nich nie pamięta – ale przypominającą nieco ową moc Jedi, o której mowa w „Gwiezdnych wojnach”. A więc płynącą z ducha, z brzucha, z samozaparcia, Bóg wie, skąd zresztą – może po prostu z charakteru i talentu? Ale trudno, niech ja stracę.
Pierwszą z nich jest Jerzy Urban. Kłopot z Urbanem polega na tym, iż nigdy do końca nie wiadomo, kiedy pisze całkiem serio, a kiedy robi sobie jaja z pogrzebu, żeby nawiązać do jego poetyki. Dość jednak na tym, że Urban w swoim felietonie w „NIE” (nr 36) napisał czarno na białym – a niektórzy przecież czytają na serio to, co jest napisane – że należy po wyborach rozpędzić Ministerstwo Kultury, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że ministerium to, poza kilkoma instytucjami jak: Biblioteka Narodowa, Teatr Narodowy czy Muzeum Narodowe, niczym już nie rządzi, a żeby rządzić czymś więcej, nie ma i mieć nie będzie pieniędzy. Po drugie zaś, dlatego że służy ono do dopieszczania grona podstarzałych niedołęgów zwanych artystami, na co szkoda czasu i co może robić prezydent. Co prawda w dalszym ciągu swego tekstu Urban przeczy niejako sam sobie, wskazując kilka całkiem sensownych zadań, jakie mogłoby wykonywać Ministerstwo Kultury – na przykład złamanie „niewidzialnej ręki” rządzącej dzisiaj kulturą, stworzenie agencji promocji filmowej konkurencyjnej wobec tej, która działa w Watykanie, a nawet ogólnie stworzenie jakieś polityki kulturalnej – w sumie jednak twierdzi, że ministerstwo jest niepotrzebne.
Otóż niepotrzebne jest takie Ministerstwo Kultury, jakie istnieje obecnie, a także niemożliwe jest już takie, jakie istniało kiedyś. Tamto faktycznie zarządzało mnóstwem instytucji i workiem pieniędzy, czyniącym to zarządzanie konkretnym. To obecne jest kikutem tamtego, który mogą jeszcze obgryzać najbliżsi aktualnego ministra, ale dla nikogo poza tym już nie starczy. Mimo to zniesienie przez przyszły rząd – lewicowy, jak należy przypuszczać – Ministerstwa Kultury oznaczałoby, że rząd ten w dziedzinie kultury nie ma nic do powiedzenia, podczas gdy naprawdę jest to jedna z nielicznych dziedzin, w których mógłby powiedzieć coś oryginalnego. Na przykład, że takie kwestie jak: bezrobocie, integracja europejska, zachowanie lub nie Tatrzańskiego Parku Narodowego, działania telewizji publicznej, służba wojskowa itd. są także zagadnieniami kulturalnymi. A więc ktoś powinien je koordynować, jeśli nie mamy pogrążyć się w kruchcie i mongolizmie. Są przykłady podobnych działań we Francji lub w Niemczech. Ktoś musi także zmierzyć, jak głęboka jest przepaść pomiędzy konsumpcją kulturalną, powiedzmy, Krakowa i Rzeszowa i starać się ją zmniejszać. Ktoś musi zachęcić wcale liczną rzeszę rozbitków z dawnych struktur kulturalnych – dyskusyjnych klubów filmowych, towarzystw regionalnych, bibliotek i domów kultury itp. – aby tworzyli na swoim terenie lobby kulturalne, zdolne wpływać na politykę samorządów.
Jeśli dzisiaj – bądźmy szczerzy – większość polityków na dźwięk słowa „kultura” odbezpiecza pistolet, ponieważ kojarzy się im to, jak Urbanowi, z pieniędzmi lub dopieszczaniem starców, szansą lewicowego rządu może być przeniesienie kultury do rzędu zadań społecznie ważnych.
Powstaje jednak pytanie, czy nowy rząd będzie miał dość siły i odwagi, aby to zrobić.
I tu przechodzę do drugiej postaci mocarnej, z którą chcę się posprzeczać, a mianowicie do Adama Michnika. O ile kłopot z Urbanem polega na tym, że nie wiadomo, kiedy pisze naprawdę serio, o tyle kłopot z Michnikiem tkwi w tym, że błyskawicznie szybuje on ku niebu i imponderabiliom, które mają przesądzać sprawę, zanim się ją obejrzy. W takim też rynsztunku wystąpił („GW”, 10.09.br.) przeciwko zamieszczonej w „Przeglądzie” recenzji Andrzeja Werblana z książki „Człowiek – Rynek – Sprawiedliwość”. Twierdzi po prostu, że w słowach Werblana usłyszał stukot betonu, który – ośmielony perspektywą wyborczego zwycięstwa SLD – podnosi swój zakuty łeb, na naszą zgubę, oczywiście.
Jest to opinia zdumiewająca. Książka, z którą mam co nieco wspólnego, zawiera szkice kilku autorów, w większości naukowców, których dzielą często ich życiorysy, wiążące część z nich z heroicznym okresem pierwszej „Solidarnośći”, natomiast łączy dzisiaj wspólne przekonanie, że droga transformacji ustrojowej wskazana przez reformy Balcerowicza nie była wcale drogą jedyną i najlepszą, czego skutki właśnie oglądamy. Głoszą oni również, że istnieją inne, sprawiedliwsze modele gospodarki rynkowej niż ten, widziany u nas za oknem (za którym ja na przykład widzę właśnie rozległe pola od kilku lat nietknięte pługiem ani broną, ponieważ rolnikom polskim nie opłaca się uprawiać ziemi, skoro nikt nie kupuje ich produktów). Werblan napisał więc w swojej recenzji, że jeśli SLD nie weźmie pod uwagę tego sensownego skądinąd poglądu, „to marne byłyby Sojuszu i nasze widoki”. Zachęca do niezbędnej przecież dyskusji, jeśli – podobnie jak w kwestii kultury – zmiana rządu ma być nie tylko zmianą twarzy, lecz koncepcji.
I oto Adam Michnik – któremu nikt przecież nie może odmówić chęci do dyskutowania i dialogu, nawet gdy jest to dialog ofiary z katem – łaje Werblana od ostatnich. Nie mówiąc ani słowa o książce i jej treści, w oku Werblana widzi Belkę. I pisze, co jest rzeczą dosyć zaskakującą, że atak na Balcerowicza, (którym niewątpliwie jest książka „Człowiek – Rynek – Sprawiedliwość”) jest atakiem na prof. Belkę, a „atak na Belkę jest atakiem na politykę, którą w środowisku SLD reprezentują Kwaśniewski i Miller”.
Są to nowości poruszające, od których mróz chodzi po kościach. Pardon, nie wiedziałem. Ale trudno – niech ja stracę…

 

Wydanie: 2001, 38/2001

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy