Niechciani reformatorzy

Niechciani reformatorzy

Dlaczego naukowcy z prawdziwego zdarzenia nie pracują na polskich uczelniach

Aktualny system szkolnictwa wyższego i nauki wymaga głębokich zmian. Mówią o tym zarówno pracownicy naukowo-dydaktyczni, jak i studenci oraz ich rodzice. W mediach pojawiły się oficjalne informacje o tym, że studenci coraz częściej są oszukiwani przez uczelnie. Do Biura Rzecznika Praw Studenta przychodzi codziennie kilkadziesiąt skarg na uczelnie, które prowadzą płatne studia.
Jednak najzacieklejsze dyskusje odbywają się głównie w Internecie na forum „Nauka” wydań online „Gazety Wyborczej”, lecz również bezpośrednio w formie komentarzy do artykułów ukazujących się w wydaniach internetowych różnych czasopism („GW”, „Polityki”, „Przeglądu”, „Gazety Prawnej”, „Tygodnika Powszechnego” itp.) Uczestnicząc osobiście w tych dyskusjach, zaczynam się zastanawiać, na czym polega dziennikarstwo z prawdziwego zdarzenia i czy czasem też nie potrzebuje pewnych zmian.
Intryguje mnie, czy dziennikarze w ogóle czytają fora internetowe? Czy są świadomi faktu, że często pod różnymi loginami tych dyskusji kryją się osoby ze sporym doświadczeniem dydaktycznym oraz dorobkiem naukowym? A może dziennikarze uważają nas za bandę wichrzycieli?
Jeśli na pierwsze i drugie pytanie odpowiedź brzmi NIE, dziennikarski profesjonalizm można poważnie kwestionować. Jeśli zaś na trzecie pytanie odpowiedź brzmi zarówno TAK, jak i NIE, oznacza to, że sprawę należałoby wziąć na dziennikarski warsztat.

Problemy nauki w mediach

Z kim dziennikarze przeprowadzają wywiady? W moim notatniku na wrzesień 2004 r. odnotowuję wywiad w tygodniku „Przegląd” z prof. Andrzejem B. Legockim, prezesem Polskiej Akademii Nauk, który niezbyt przekonywająco alarmował, że postulaty likwidacji PAN godzą w całą (bliżej nieokreśloną) sferę badań naukowych.
Następny prominent dostępujący zaszczytu indagacji przez media to Dariusz Rott, rzecznik prasowy Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego, który uspokoił wszystkich, że propozycje zapisane w projekcie ustawy nie wprowadzają żadnego istotnego novum, bo przecież od wielu lat szkolnictwo wyższe jest oceniane przez Komitet Badań Naukowych i różne jego zespoły.
Listopad w interesującej nas prasie rozpoczęliśmy od rozważań nad legalną stroną problemów pracowników dydaktycznych i naukowych, czyli rozmowy „Gazety Prawnej” z prof. Piotrem Węgleńskim, rektorem Uniwersytetu Warszawskiego, na temat wieloetatowości.
Zmiana reguł zatrudniania wieloetatowców na uczelniach oraz cały opisany przez pana rektora system nadzorujący wieloetatowość jest pełną abstrakcją. Można wręcz uwierzyć, że w Polsce mamy deficyt pracowników naukowych, a jedyny problem to pogodzenie obowiązków tych rozchwytywanych wszędzie nadzwyczajnych dydaktyków!

Odwilż jesienią

Na przełomie października i listopada przyszła jednak pewna odwilż. Polityka zamieściła artykuł Józefa Wieczorka, w którym poruszono problem „nastawienia na zdobywanie tytułów niezależnych często od poziomu wiedzy i produkcji mało wartych dyplomów”. Drugi ważny temat artykułu to wieloetatowość „wielu „sklonowanych” profesorów „pracujących” na wielu etatach w bardzo licznych uczelniach, ale na ogół bardzo słabo znanych lub nieznanych w nauce światowej”. Autor artykułu porównuje również dwa projekty ustawy o szkolnictwie wyższym. Projekt zwany prezydenckim czy rektorskim, który utrwala dotychczasowy anachroniczny, niewydajny system nauki polskiej, oraz projekt konkurencyjny, tzw. poselski, przypominający, co prawda, system anglosaski (bez habilitacji, z otwartymi konkursami na stanowiska uczelniane), lecz zakładający zbytnią stabilizację kadry.
Z kolei prawie równolegle w „Przeglądzie” Dariusz Wędzki jako ekonomista postuluje wprowadzenie specjalnego systemu punktowego do oceny zarówno pracownika naukowego, jak też kierowników zakładów naukowych oraz instytucji naukowych. Według autora, takie posunięcie osłabiłoby tendencje do hamowania rozwoju kariery naukowej nie współpracownikom, których uczelnia nie faworyzuje.

Kłopoty z zatrudnianiem

Jedynym uczciwym oraz poprawnym z punktu widzenia ekonomii zatrudnienia rozwiązaniem sytuacji wieloetatowości, a zarazem dwuetatowości jest wykorzystanie potencjału dydaktycznego osób, które nie są zatrudnione w systemie szkolnictwa wyższego. Rektor Węgleński w swoim cytowanym wyżej wywiadzie dla „Gazety Prawnej” wprowadza w błąd opinię publiczną, mówiąc, że „uniwersytet stwarza możliwości dodatkowych dochodów. Jeżeli dany pracownik ma czas i inicjatywę, może przy pełnej aprobacie uczelni zorganizować i poprowadzić studia np. podyplomowe czy też studia na nowym, dotychczas nieuprawianym kierunku. Nie ma przeszkód, żeby zarabiać całkiem przyzwoite pieniądze na uniwersytecie”. Tego rodzaju czysto wewnętrzne możliwości uczelnie stwarzają bardzo wąskiemu, wyselekcjonowanemu kręgowi osób i wszystkim wiadome jest dobrze, co oznacza „pełna aprobata”. Tego rodzaju możliwości i pieniądze nie są otwarte dla wprowadzenia nowej tematyki czy angażowania autentycznych specjalistów z mało znanej dziedziny. Dydaktyków i naukowców, dla których uczelnie nie mają etatów, jest ogromna liczba, a wśród nich są zarówno doktorzy niehabilitowani, jak i habilitowani. Często są to osoby z dużym doświadczeniem zawodowym przekraczającym znacznie doświadczenie wieloetatowców oraz zasłużonych profesorów zwyczajnych. Należą tu również osoby przebywające za granicą, które nie mają żadnych perspektyw zawodowych w Polsce, dopóki istnieje aktualny system zatrudniania. Liczba dydaktyków i naukowców z prawdziwego zdarzenia, które nie pracują na uczelni, przekracza znacznie liczbę wieloetatowców. Dla wielu nieetatatowców wykonywanie różnych prac zleconych dla uczelni, a nierzadko dla indywidualnych pracowników akademickich jest koniecznością życiową. Ten dla jednych życiowy przymus, dla drugich, tych etatowych pracowników, stanowi znaczną pomoc. Zalicza się do tego wszystkie tłumaczenia na języki obce w celu publikacji w czasopiśmie o zasięgu międzynarodowym, wszelkiego typu obliczania statystyczne wyników, opisy materiału przedmiotu, nie mówiąc już o drobnych sprawach informatycznych. Bezetatowiec zazwyczaj korzysta z zasiłku dla bezrobotnych, ma ubezpieczenie socjalno-zdrowotne i w powyższy sposób jest zdolny dociągnąć do pierwszego. Po trzech latach takiego funkcjonowania przestaje pracy szukać (szukał jej przez trzy lata bezskutecznie). Po pięciu latach pojawiają się pierwsze objawy depresji, a tym czasie etatowiec robi kolejny stopień naukowy… Inny typ prac zleconych przez uczelnię, np. prowadzenie wykładów specjalistycznych, jest również formą pchania do przodu pracowników danej uczelni. Specjalista bez etatu dostarcza nowej wiedzy, której rozbudową w postaci prowadzenia chociażby prac magisterskich zajmują się tylko etatowcy… Autorom pomysłu zachowania dwuetatowców, nawet kontrolowanego, polecam wejście na stronę Science Direct. Jeśli ktoś traktuje poważnie zarówno swoją pracę naukową, jak i dydaktyczną, doskonale wie, jak trudno je pogodzić. Aktualna nauka ma charakter interdyscyplinarny, żeby dotrzymać kroku, trzeba śledzić bieżącą literaturę problemu. W każdym tygodniu ukazuje się co najmniej 10 nowych specjalistycznych czasopism, które poważny naukowiec powinien przejrzeć. W każdym miesiącu ukazuje się co najmniej 10 czasopism dotyczących szkolnictwa wyższego czy też nowych propozycji zmian edukacji w jakiejś dziedzinie. Z tej wiedzy w takim systemie nikt tak naprawdę nie korzysta. Ani wieloetatowcy, ani dwuetatowcy, ani oczywiście studenci. Być może, najwięcej z szerokiej wiedzy korzystają właśnie bezetatowcy. Mają więcej czasu i dużo myślą. Niestety, nie mają możliwości korzystania z tej wiedzy dla własnego rozwoju. Z tej wiedzy najmniej korzystają profesorzy, którzy tak łatwo zostają zatrudnieni na kilku uczelniach jednocześnie. Możemy się tylko domyślać, jakie reguły gry będą sprzyjać pozytywnej decyzji rektora w sprawie zatrudnienia pracownika dydaktyczno-naukowego na innej uczelni. Aktualnie obowiązującą regułą w procesie poszukiwania zatrudnienia na wyższej uczelni jest proces dwustopniowy: 1. wysłanie listu motywacyjnego oraz CV, co pozostaje w 99% bez odpowiedzi, 2. zatelefonowanie na interesujący wydział czy do zakładu uczelni. Po wstępnej rozmowie wyjaśniającej następuje zawsze grzeczna propozycja: „Czy jest do Pana/Pani jakiś kontakt telefoniczny? Proszę nam podać numery. Niestety, szefa teraz nie ma, ale przekażemy tę informację i proszę się spodziewać od nas telefonu pod koniec przyszłego tygodnia”. Odpowiedź nigdy nie następuje.
Zmiany systemowe nazywamy reformą. Zmian tych nie są w stanie przeprowadzić osoby wypromowane przez system. Interesem takich osób jest potrzymanie próchniejącego systemu, któremu są wdzięczne za uzyskane nobilitacje. Reformy przeprowadzają zazwyczaj osoby kontestujące, czyli reformatorzy.
Może warto czasem dać im głos?

Autorka jest doktorem nauk przyrodniczych, psychologiem klinicznym i neurofizjologiem. Jest autorką wielu specjalistycznych publikacji z dziedziny psychologii eksperymentalnej i neurofizjologii, rozdziałów książek. 10 lat jej życia zawodowego upłynęło na Uniwersytetach Cambridge w Anglii, Minnesota oraz Iowa (USA).

Wydanie: 2004, 49/2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy