Niemcy idą po nasze

Niemcy idą po nasze

Czy Unia Europejska zwróci dawnym niemieckim właścicielom majątki w Polsce?

„Jesteśmy właścicielami nieruchomości ziemskiej opisanej w księdze wieczystej miejscowości Kietlice (…). My jesteśmy od chwili wygnania nas (…) pozbawieni możliwości dopilnowania naszych praw właścicielskich. Dlatego też protestujemy przeciw planowaniom i dyspozycjom dotyczących naszej własności ziemskiej i zwracamy Państwu uwagę też na to, że za dokonane lub w przyszłości następujące ingerencje w naszą posiadłość ziemską lekceważąc nasze prawa własnościowe, pociągniemy Państwa do odpowiedzialności z celem zadośćuczynienia. My wychodzimy z założenia, że sprzeczność z prawem narodów przedsięwziętych ingerencyj w naszą własność i wydanych do tych celów ustaw jest Państwu znana”.
To fragment jednego z pism od „wypędzonych”, które w tym roku nadeszły do opolskich władz. Pisane są nieco koślawą polszczyzną i, jak mówi Joanna Falkowska z Urzędu Wojewódzkiego w Opolu, w ostatnich miesiącach napływa ich coraz więcej. Podobnie jest w innych regionach ziem zachodnich i północnych. Listy żądające zwrotu majątków lub wypłaty odszkodowań trafiają do dużych miast, Gdańska czy Wrocławia, i do mniejszych miejscowości, jak Człuchów, Grodziec, Krotoszyce, Pisz oraz wiele innych. Czy za dwa miesiące, gdy wejdziemy do Unii Europejskiej, może nas zalać rosnąca fala niemieckich roszczeń?

Pretensje kierujcie do Adolfa

– Jak wnioski o zwrot majątków były po niemiecku, odsyłałem je z uwagą, żeby pisali po polsku. A gdy pisali po polsku, że ich bezprawnie wypędzono, to odpisywałem, że wypędzono ich za sprawą kolegi Adolfa, zaś jeszcze wcześniej był tu Bolesław Chrobry, myśmy ich nie zapraszali. To takie balony próbne, sprawdzenie, jak zareagujemy. Więcej podobnych wniosków może się posypać po 1 maja, jak już będziemy w Unii Europejskiej – podsumowuje Zbigniew Gałek, wójt Postomina koło zachodniopomorskiego Sławna, gdzie również Niemcy starają się o budynki, które kiedyś do nich należały.
Dokładnie nie wiadomo, ile tysięcy byłych niemieckich właścicieli lub ich spadkobierców chce odzyskać utracone majątki. Rudi Pawelka, szef Powiernictwa Pruskiego, mającego ponoć ubiegać się o zwrot mienia bądź odszkodowania od Polski, uważa, że majątków w naszym kraju zostało pozbawionych około miliona Niemców. To chyba liczba niezbyt zawyżona, skoro z Polski wyjechało od 1945 r. ponad 4 mln Niemców. Szacunki wartości utraconego mienia podawane przez stronę niemiecką są natomiast wyjątkowo nieprecyzyjne i wahają się od 6 mld do 30 mld euro.
Zdaniem polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, indywidualne wnioski składane przez obywateli Niemiec do naszych organów administracji stanowią wyłącznie ich indywidualną inicjatywę, a ponieważ „są bezprzedmiotowe i nie podlegają rozpatrzeniu w jakimkolwiek trybie”, nie są ewidencjonowane i nie wiadomo, ile ich jest. – Zwrot „mienia poniemieckiego” w świetle prawa międzynarodowego jest kwestią zamkniętą i prawnie uregulowaną. Obywatele niemieccy nie mają prawnych podstaw do ubiegania się o jego zwrot ani w oparciu o prawo międzynarodowe publiczne i prywatne, ani w oparciu o polskie prawo krajowe – twierdzi Alicja Hytrek, rzecznik MSWiA.

Mocni w słowach

Stanowisko przedstawicieli Polski jest na pozór bardzo zdecydowane. – Nie da się wykluczyć, że po wejściu Polski do Unii stowarzyszenia „wypędzonych” Niemców będą próbowały rościć sobie prawa do polskich ziem zachodnich. Te próby będą jednak nieskuteczne i to jest sprawa zupełnie oczywista – mówił w Sejmie minister spraw zagranicznych, Włodzimierz Cimoszewicz. Według prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, takich roszczeń być nie może, to są kwestie niepodważalne. – Ze wszystkich ekspertyz, jakie znam, wynika niezbicie, że polskie i międzynarodowe ustawodawstwo skutecznie chroni nas przed tymi działaniami – dodawał premier Leszek Miller.
O tym, że wykluczona jest też wypłata jakichkolwiek odszkodowań za utracone przez Niemców majątki, polscy dygnitarze już jednak tak wyraźnie nie mówili. W dodatku podczas rokowań ze stroną niemiecką nasze władze dotychczas wykazywały niezrozumiałą ustępliwość, co sprawiło, iż nie udało się postawić bariery traktatowej chroniącej Polskę przed ewentualnymi roszczeniami państwa niemieckiego.
Nieudolnością zgrzeszył zwłaszcza gabinet Tadeusza Mazowieckiego, negocjujący traktat o granicy polsko-niemieckiej z listopada 1990 r. Rząd nie zadbał, by znalazł się tam zapis wykluczający ewentualne roszczenia z tytułu mienia utraconego przez obie strony. Ten błąd powtórzono w traktacie o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy między Polską a RFN, zawartym w czerwcu 1991 r. Strona polska, wiedząc doskonale, iż władze niemieckie nie zrezygnowały z możliwości starań o odszkodowania, zaaprobowała mimo to sformułowanie: „Niniejszy traktat nie zajmuje się sprawami obywatelstwa i sprawami majątkowymi”.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. W 1992 r. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż traktat graniczny z 1990 r. nie ma wpływu na kwestie własnościowe na byłych terenach niemieckich na Wschodzie, nie narusza praw majątkowych obywateli Niemiec ani nie podważa ich roszczeń. Później trybunał stwierdził zaś, iż ustawa przyznająca odszkodowania w niepełnej wysokości za mienie utracone na Wschodzie jest zgodna z konstytucją niemiecką (w myśl tej ustawy wysokość rekompensat wynosi od 5% do 70% wartości utraconego mienia – im większy majątek, tym mniejszy procent zwrotu). „Wypędzonym” została więc tylko możliwość wywalczenia odszkodowań od Polski.
Zdaniem Eriki Steinbach, szefowej Związku Wypędzonych, każdy wypędzony ma prawo wrócić do siebie i dostać odszkodowanie. Temu przeświadczeniu sprzyja również stanowisko rządu RFN, uznające, iż wywłaszczenia bez odszkodowań były sprzeczne z prawem międzynarodowym. Sam kanclerz Gerhard Schröder wprawdzie powiedział, iż jego rząd, w kontekście wejścia Polski i Czech do Unii, nie będzie obciążać stosunków z tymi państwami kwestiami politycznymi i prawnymi wynikającymi z przeszłości. Są to jednak tylko słowa, dotyczą wyłącznie jego rządu i bynajmniej nie oznaczają rezygnacji RFN z ubiegania się o ewentualne odszkodowania. Takiej deklaracji państwo to nigdy nie złożyło. Co gorsza, kanclerz jednoznacznie twierdzi, iż „wypędzenia były bezprawiem, którego nic nie może usprawiedliwić”.

Koniec z czułościami

W rezultacie tej polityki byli właściciele zaczęli odwiedzać swe dawne polskie majątki już nie tylko z dobrym słowem, życzliwością czy nawet wsparciem pieniężnym na ewentualne remonty. Zaczęły się żądania i roszczenia. – Niemcy przyjeżdżają, filmują domy, w których kiedyś mieszkali, a czasem grożą, mówią, że będziemy musieli się wynieść, bo tu wrócą – twierdzi Wacław Niechniedowicz z wielkopolskiego Czekanowa. Podobnie jest np. w Mierzęcinie (woj. lubuskie), gdzie potomek rodziny von Waldow po kilku latach przyjacielskich kontaktów postanowił odebrać polskim właścicielom pałacyk, który jako ruinę kupili od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa i doprowadzili do kwitnącego stanu. Wiele poniemieckich domów nie zostało jednak formalnie nabytych przez obecnych polskich posiadaczy, jak choćby piękna willa Lenza w Szczecinie, użytkowana dziś przez Pałac Młodzieży.
„Wypędzeni” coraz częściej też formułują swe pretensje na piśmie. Od połowy lat 90. do naszych urzędów na ziemiach zachodnich zaczęły nadchodzić listy od byłych właścicieli: „Zwracamy uwagę, że pozbawianie prywatnej własności jest zabronione”, „Utrudnianie mnie możliwości szybkiego zwrotu gospodarstwa spowoduje skargę do Trybunału Unii Europejskiej”, ostrzegają autorzy. Gudrun Hellerman złożyła wniosek o wpisanie do polskiej księgi wieczystej poprawki stwierdzającej, że Kłanino (Zachodniopomorskie) nadal należy do jej rodziny; Dieter Sperling zażądał pisemnego „poszanowania prawa i zabezpieczenia własności” majątku w Gostchorzu (Lubuskie).
Często pisma dotyczą kwestii późniejszych niż „wypędzenia” z lat 40. „Kierując się obywatelskimi, humanitarnymi pobudkami, zwracam się o wpłynięcie na ludzi odpowiedzialnych za dobro Skarbu Państwa i Polski. Sprawa dotyczy zwrotu moich zagarniętych własności nieruchomości. Czy ci ludzie myślą nad tym, co robią?”, pisze była mieszkanka Brzegu, która w latach 50. utraciła tam duży wielorodzinny dom.
– Do wojewody warmińsko-mazurskiego wpływają wnioski o zwrot mienia od obywateli niemieckich, którzy opuścili Polskę w latach 70. W naszym urzędzie toczy się obecnie sześć tego typu spraw. Są one skomplikowane i długotrwałe, zaś od dotychczasowych rozstrzygnięć odwołują się i byli, i obecni właściciele – mówi Daniel Kotkowski z Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie.
Nie zalewa nas jednak fala pozwów niemieckich, którą straszą przedstawiciele partii populistycznych. – Jest już około 30 tys. pozwów sądowych i wniosków w naszych urzędach. Mają one podstawę w konstytucji niemieckiej, w której wciąż jest zapis o granicach z 1937 r. – przekonuje pos. Stanisław Łyżwiński z Samoobrony.
– W konstytucji niemieckiej nie ma nic o przedwojennych granicach i o istnieniu Rzeszy z 1937 r. Z żadnego przepisu konstytucji nie da się wysnuć wniosku, iż „wypędzonym” należy się odszkodowanie za utraconą w Polsce własność – wyjaśnia prof. Jan Galster z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Z informacji resortu sprawiedliwości wynika zaś, że przed polskimi sądami nie toczą się żadne sprawy z powództwa byłych niemieckich właścicieli. Tak szumnie reklamowana w ubiegłym roku w Polsce akcja Powiernictwa Pruskiego, mającego rzekomo zalać nasz kraj wspomnianymi 30 tys. pozwów (sam Pawelka mówił, że będzie ich znacznie mniej), okazała się tylko chwytem propagandowym.

Skuteczna bariera

Zdaniem organizacji „wypędzonych”, żądania zwrotu majątków bądź rekompensat są w pełni uzasadnione prawnie. Zdaniem polskiego rządu, całkowicie bezpodstawne… Tu racje nie są jednak podzielone. Z zestawienia argumentów obu stron (patrz ramki) całkiem jasno wynika bowiem, że „wypędzeni” po prostu nic nie dostaną, nie mają na to cienia szans. Podzielają zresztą ten pogląd przedstawiciele ludności niemieckiej w Polsce.
– Sądzę, że mimo aktywnych działań pani Steinbach prawo unijne nie pozwoli na zwrot nieruchomości czy rekompensaty. Uważam, że wypędzeni nie powinni dostać odszkodowań. Wnioski napływają do polskich urzędów, ale organizacje niemieckie w Polsce tym się nie zajmują – mówi Paweł Sabiniarz, szef Związku Mniejszości Niemieckiej.
Głęboką rezerwę wobec „wypędzonych” wykazuje Fryderyk Petrach, przewodniczący Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych w Polsce: – Wszystkie roszczenia „wypędzonych” są bezpodstawne. Nie widzę, na jakiej podstawie należałoby przyznać im odszkodowania. Uważam, że ta sprawa jest załatwiona. Jeśli sądzą, że są pokrzywdzeni, niech się zwracają do rządu niemieckiego, a tu nie zawracają nikomu głowy.
Nieco dziwi natomiast opinia prof. Anny Wolff-Powęskiej, dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu, która postanowiła postraszyć naszych mieszkańców ziem zachodnich i północnych: – Polacy, którzy zajęli te ziemie, mają prawo czuć się niepewnie – twierdzi pani dyrektor, podkreślając, że jesteśmy na bakier z prawem, gdyż na ziemiach zachodnich i północnych w księgach wieczystych właścicielami tysięcy nieruchomości są w dalszym ciągu obywatele niemieccy. Polacy zaś „będą jeszcze za to pokutowali”. Wprawdzie polskie ekspertyzy prawne mówią, że ewentualne roszczenia nie mają żadnych podstaw prawnych, ale prof. Wolff-Powęska wątpi, czy można im zaufać. Podnoszony przez różne nasze instytucje postulat, by na ewentualne żądania niemieckie odpowiedzieć pokazaniem bilansu polskich strat spowodowanych przez Niemcy, pani profesor uważa za „wyważanie otwartych drzwi i rodzaj politycznego awanturnictwa”, który nie przysporzy nam dobrej opinii w Niemczech.
Otóż Polacy na ziemiach zachodnich i północnych nie mają podstaw, by „czuć się niepewnie”, i trochę zaskakujące jest to, że dyrektor Instytutu Zachodniego, z pewnością mimowolnie, przyjmuje rolę rzecznika strony niemieckiej, nie uwzględniając oczywistych faktów prawnych. – Ewentualne orzeczenia sądów niemieckich nie będą miały żadnego znaczenia. Żadna sprawa przeciw Polsce związana ze skargami niemieckimi nie wpłynęła do instytucji unijnych. Ziomkostwa nie zdołały zaskarżyć Polski, choć myślały o tym – twierdzi Andrzej Graś z tego samego Instytutu Zachodniego. Polskie władanie nieruchomościami na ziemiach zachodnich jest niepodważalne.
– Wnioski niemieckie napływające do urzędów gmin i miast są oddalane z przyczyn formalnych i merytorycznych – podsumowuje prof. Grzegorz Janusz z lubelskiego UMCS. – Z konstytucji i ustawy o języku polskim wynika, iż muszą być napisane po polsku, często zaś są po niemiecku. Przyczyną merytoryczną jest zaś brak wykazania naruszenia prawa. Przepisy dotyczące majątków poniemieckich i opuszczonych miały rangę ustawy i były wówczas obowiązującym prawem, nikt tego nie zakwestionował. Na wnioskodawcy ciąży więc konieczność udowodnienia, iż to prawo w jego przypadku zostało złamane. Podnoszony często przez stronę niemiecką argument, iż wywłaszczenie bez odszkodowania było nielegalne, jest błędny. Ustawa o majątku poniemieckim i opuszczonym – podkreślam, że żaden urząd nigdy nie uznał jej nieważności – stwierdzała bowiem, iż obowiązek wypłaty odszkodowań nie dotyczył właścicieli niemieckich.
Wbrew pozorom, okazuje się, że nasze dotychczasowe przepisy, których ze względu na brak podstaw prawnych nie da się podważyć na gruncie międzynarodowym, stanowią całkiem szczelną zaporę przed żądaniami „wypędzonych”. Zdaniem praktyka, dyr. Marka Świetlika kierującego wydziałem rozwoju regionalnego w opolskim urzędzie wojewódzkim, największe szanse odzyskania utraconych majątków mają więc nie ci mieszkańcy Niemiec, którzy wyjeżdżali z Polski w majestacie prawa (co przez wiele lat oznaczało prawną konieczność rezygnacji z obywatelstwa polskiego i wyzbycia się majątku), lecz ci, którzy po prostu nie wrócili z podróży służbowej czy wycieczki zagranicznej. Było zaś niemało takich przypadków. – Niemcy z Polski nie wyjeżdżali całymi ciężarówkami, przeważnie wsiadali z walizką do pociągu bądź rodzina zabierała ich samochodem i już nie wracali. Jeśli nielegalnie zostawali za granicą w latach 70. czy 80., to nadal są właścicielami, ich nazwiska figurują w urzędowych dokumentach. Dziś mogą domagać się wydania nieruchomości bądź, gdy to niemożliwe, odszkodowania.

Nie zaczynaliśmy tej wojny

Wydawałoby się, że sprawa roszczeń „wypędzonych” jest oczywista nie tylko z prawnego, ale i moralnego punktu widzenia. Nie da się przecież zaprzeczyć, że padliśmy ofiarą niesprowokowanej agresji, Polska została poddana morderczej, rabunkowej okupacji, a gdy Niemcy przegrały rozpętaną przez siebie wojnę, decyzją i siłami wielkich mocarstw nasz kraj został przesunięty na zachód, zaś niemieckich mieszkańców tych terenów, którzy nie uciekli przed armią sowiecką, wysiedlono. Jakież więc można tu znaleźć uzasadnienie dla domagania się od Polski zwrotu majątków czy odszkodowań?
Ale druga strona myśli zupełnie inaczej. Niemcy, jeśli nawet wiedzą, że także oni dopuszczali się wypędzeń bez odszkodowania (np. w 1940 r. z Wielkopolski, w 1942 r. z Zamojszczyzny), i przyjmują do wiadomości ten fakt, rozumują tak: naziści (broń Boże nie Niemcy) wyrzucali Polaków bez odszkodowań z terenów, które przed I wojną światową należały do państwa niemieckiego i zasiedlone były przez większość niemiecką (o Zamojszczyźnie tu się nie wspomina). Ale absolutnie nie wynika z tego, że Polacy mieli prawo bez odszkodowań pozbawić majątków Niemców z obszarów, które nigdy wcześniej do Polaków nie należały i nie były przez nich powszechnie zamieszkane. Polskie pretensje, iż Erika Steinbach kłamie, mówiąc o sobie, że jest wypędzona, są nieuzasadnione. Co z tego, że urodziła się w czasie wojny w Rumi, nienależącej przed 1939 r. do Rzeszy? Przed I wojną Rumia była niemiecka, zaś po 1939 r. ponownie weszła w skład państwa niemieckiego, więc Steinbach spełnia wszelkie, zgodne z niemieckim prawem, kryteria osoby wypędzonej. Teraz na tych terenach rządzą Polacy, zatem to oni powinni zapłacić Niemcom, na których miejsce przyszli. Ten niemiecki sposób myślenia dobrze skwitował Władysław Bartoszewski, pytając: – Dlaczego nie zacząć od 1772 r., czyli od ataku Prus na Polskę, germanizacji polskich ziem, rozbioru państwa?

Wystarczy, że kupią

Herbert Hupka, wieloletni przewodniczący Ziomkostwa Ślązaków, w czasach PRL uznawany za najgorszego wroga naszej granicy na Odrze i Nysie, na pytanie „Przeglądu”, czy należy uznać racje „wypędzonych”, podkreśla, że kwestie finansowe nie mają z tym nic wspólnego: – Zadośćuczynienie za wysiedlenia powinno mieć przede wszystkim wymiar moralny, tu nie chodzi o pieniądze; zwłaszcza że wypędzeni otrzymali już w minionych latach odszkodowanie przyznane przez rząd RFN. Jednak akt uznania przez Polskę, iż wypędzenia stanowiły bezprawie, byłby niezmiernie potrzebny dla dobrego sąsiedztwa polsko-niemieckiego.
Czy jednak taki akt nie okazałby się pretekstem do wywierania przez Niemcy np. nacisku ekonomicznego na Polskę, by uwzględniła roszczenia „wypędzonych”? Jak pokazuje doświadczenie, politycy rządzący Polską są dosyć ustępliwi wobec zachodniego sąsiada. – Trudno sobie wyobrazić polsko-niemiecką wojnę gospodarczą z powodu odszkodowań dla „wypędzonych”. Niemcy Sudeccy też nie dostali odszkodowań od Czechów, ale to nie spowodowało niemiecko-czeskiej wojny ekonomicznej, nie było nacisków ani straszenia ograniczeniem inwestycji – ocenia prof. Piotr Madajczyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN. – Rząd Schrödera mówił, że nie będzie obciążać stosunków z Polską. Gdy po wyborach władzę obejmie CDU – a tendencja jest tu wyraźna, pokazały to ostatnie wybory w Hamburgu – teoretycznie można by się spodziewać nacisków ze strony nowej koalicji. Jednak także politycy niemieccy uwzględniający racje „wypędzonych” są realistami, ludźmi działającymi racjonalnie.
– Dla nas najważniejsza jest możliwość nabywania ziemi w Polsce, na tym zależy potomkom wielu byłych właścicieli – twierdzi Paweł Sabiniarz, szef Związku Mniejszości Niemieckiej.


Co mówią „wypędzeni”?
* Wywłaszczenie bez odszkodowań jest sprzeczne z Europejską Konwencją Praw Człowieka ratyfikowaną przez Niemcy i Polskę. Mówi ona: „Nikt nie może być pozbawiony swojej własności, chyba że w interesie publicznym i na warunkach przewidzianych przez ustawę zgodnie z zasadami prawa międzynarodowego”. Zasady te przewidują zaś odszkodowania.
* Z konwencją kłóci się też stosowana przez Polskę w ciągu kilkudziesięciu powojennych lat praktyka wydawania zgody na wyjazd z kraju pod warunkiem zrzeczenia się obywatelstwa i własności (tzw. wyjazdy na zaświadczenie, w ramach łączenia rodzin).
* Polskie władze już wiosną 1945 r. dopuściły się bezprawia, dokonując tzw. dzikich wypędzeń, nieopartych na decyzjach zwycięskiej koalicji – z 30-kilometrowego pasa na wschód od Odry usunięto Niemców, przeznaczając ten teren pod przyszłe osadnictwo wojskowe.
* Wypędzenia odbywały się często w sposób brutalny, wielu ludzi skrzywdzono, dochodziło do nadużyć prawa i ewidentnych przestępstw kryminalnych.
* Polskie przepisy wywłaszczeniowe były nielegalne, bo naruszały ówczesny porządek prawny. Bezprawna była zwłaszcza praktyka uznająca samą tylko narodowość niemiecką za główny powód pozbawienia majątku.
* Ziemie zachodnie w myśl układu poczdamskiego znajdowały się jedynie pod „polską administracją”, więc niedopuszczalne było dokonywanie tam konfiskat i wysiedleń. O pełnej suwerenności Polski na ziemiach zachodnich można mówić dopiero po podpisaniu polsko-niemieckiego układu granicznego w listopadzie 1990 r.

* Do dziś w setkach tysięcy ksiąg wieczystych i aktów notarialnych leżących w polskich urzędach wpisane są nazwiska dawnych, niemieckich właścicieli. Ich prawo jest więc mocniejsze i ważniejsze niż tych polskich posiadaczy, którzy poniemieckie majątki jedynie dzierżawią bądź mają w użytkowaniu wieczystym.
* Gdy Polska wejdzie do UE, dawne decyzje wywłaszczeniowe zostaną podważone przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu i Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Instytucje unijne uznają, iż każdemu pozbawieniu własności powinny towarzyszyć odszkodowania, zatem Polska będzie musiała je wypłacić.

 

Jak odpowiada Polska?
* Europejska Konwencja Praw Człowieka została ratyfikowana przez Polskę w 1993 r. Prawo nie działa wstecz, więc w żaden sposób nie można podnosić zarzutu, iż wcześniejsze działania polskich władz mogły być z nią sprzeczne. Konwencja pochodzi zresztą z 1950 r., a podstawowe decyzje wywłaszczeniowe zostały wydane wcześniej. W dodatku władze RFN akceptowały np. wywłaszczenia bez odszkodowania dokonywane przez NRD i ZSRR. Nie istnieją powody, które pozwalałyby na odmienne traktowanie Polski. Wreszcie, na mocy ustawy, RFN wypłaciła już swym obywatelom odszkodowania za majątek utracony na Wschodzie.
* Wyjazdy na podstawie zaświadczenia o rezygnacji z obywatelstwa odbywały się zgodnie z uchwałą Rady Państwa z 1956 r. i ustawą o gospodarce terenami w miastach i osiedlach z 1961 r. Przepisy te przestały obowiązywać w 1985 r., zanim Polska ratyfikowała konwencję. Osoby, które w wyniku stosowania uchwał RP z 1956 r. utraciły obywatelstwo (a zatem i własność), mogą ubiegać się o jego przywrócenie. Jeśli zaś Polska w przyszłości uchwali przepisy o reprywatyzacji, będą mieć prawo do starań o zwrot mienia. Duża część tych osób przed zrzeczeniem się obywatelstwa i wyjazdem sprzedała jednak swe majątki.
* Przesiedlenia Niemców zostały nakazane przez układ poczdamski z sierpnia 1945 r., zawarty przez USA, Wielką Brytanię i ZSRR. Wcześniejsze o kilka tygodni wysiedlenia z pasa na wschód od Odry, przeprowadzone przez polskie władze, były więc częścią tego procesu. Żaden organ międzynarodowy ani władze zwycięskiej koalicji nie zakwestionowały polskich decyzji.
* Osoby skrzywdzone, wysiedlane z naruszeniem przepisów, które to regulowały, mają pełne prawo wniesienia sprawy do polskiego sądu i po udowodnieniu ewentualnego przestępstwa do uzyskania satysfakcjonującego wyroku oraz odszkodowania od osób ponoszących winę. Rzadko byliby to jednak Polacy. W 1945 r. większość majątków niemieckich została zajęta przez Armię Czerwoną i to jej żołnierze dokonywali przesiedleń Niemców. Dopiero na mocy umowy między Północną Grupą Wojsk Armii Radzieckiej a polskim Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej, z października 1945 r. rozpoczęło się szybsze przekazywanie przez Rosjan tych majątków władzom polskim.
* Żaden organ polski ani międzynarodowy nigdy nie stwierdził, że polskie przepisy wywłaszczeniowe stały w sprzeczności z ówcześnie obowiązującym prawem. Były zatem w pełni legalne i w świetle prawa międzynarodowego nie ma podstaw prawnych, by jakakolwiek instytucja mogła dziś kwestionować skutki ich stosowania. Również organy Unii Europejskiej nie mogą zajmować się oceną przepisów, które w chwili ich wydania nie naruszały jakichkolwiek norm przyjętych przez UE. Najważniejsze przepisy (ustawa z maja 1945 r. o majątku porzuconym i opuszczonym oraz dekret z marca 1946 r. o majątkach opuszczonych i poniemieckich) mówiły, iż państwo polskie przejmuje majątki rzeczywiście opuszczone (także należące do niemieckich instytucji i osób prawnych) oraz te, w których nadal znajdowali się dotychczasowi niemieccy właściciele. Polskie prawo nie przewidywało przy tym odszkodowania dla obywateli „państw wrogich”.
Narodowość niemiecka nie uniemożliwiała jednak uzyskania lub utrzymania własności. Autochtoni oraz Polacy pochodzenia niemieckiego, którzy podpisali Volkslistę, ale podczas wojny zachowywali się przyzwoicie, mogli się ubiegać o uzyskanie polskiego obywatelstwa, co umożliwiało im zachowanie majątków (na tyle, na ile było to wówczas możliwe dla innych obywateli polskich). Z tej możliwości skorzystało około miliona osób (z których większość wyjechała w latach 1951-1980 w ramach akcji łączenia rodzin). Pozostali Niemcy na mocy legalnego polskiego prawa utracili majątki – ale zgodnie z układem poczdamskim i tak musieli opuścić Polskę.
* Polskie władztwo na ziemiach zachodnich miało charakter pełny, żaden organ międzynarodowy nie zakwestionował prawa naszych urzędów do wydawania wszelkich decyzji państwowych dotyczących tych terenów. Uznawały to również inne państwa, przykładem jest choćby układ zgorzelecki z 1950 r. o granicy między Polską a NRD. Sygnatariusze konferencji poczdamskiej nigdy nie stwierdzili, iż Polska nadużywa swych praw do „administrowania” ziemiami zachodnimi. Nie ma więc podstaw prawnych, by podważać skutki suwerennych decyzji polskich władz.
* Dekret z października 1947 r. uchylił moc prawną dotychczasowych ksiąg wieczystych na Ziemiach Odzyskanych i w byłym Wolnym Mieście Gdańsk. Wszelkie wcześniejsze zapisy stały się nieważne. Dla polskich właścicieli nieruchomości nie ma więc najmniejszego znaczenia, że w przedwojennych księgach jako właściciele występują Niemcy. Polskie prawa, których legalności nie kwestionowały ani organy polskie, ani międzynarodowe, uznały, że zapisy te utraciły ważność. Z faktu, iż kilkaset tysięcy „wypędzonych” ma podobno przedwojenne akty własności, też nie wynika żadne zagrożenie dla Polaków dziś dzierżawiących (lub użytkujących wieczyście) te nieruchomości. Wydzierżawiły je bowiem nasze władze państwowe, które wcześniej na mocy legalnych przepisów stały się właścicielami tych obiektów.
W minionych latach nasze państwo czterokrotnie wydawało akty prawne potwierdzające własność obywateli użytkujących gospodarstwa rolne i inne nieruchomości. Jeżeli mimo to jakimś cudem ktoś nie ma stosownego dokumentu ani nie istnieje ślad po tych decyzjach w urzędach, to i tak może spać spokojnie, bo po 30 latach został właścicielem przez zasiedzenie (nawet w złej wierze).
* Decyzje instytucji unijnych nie mogą dotyczyć spraw, które państwo polskie rozstrzygało, zanim poddało się jurysdykcji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i Trybunału Praw Człowieka. Tym samym jakiekolwiek kwestie dotyczące wywłaszczenia ludności niemieckiej nigdy nie zostaną podjęte przez żaden z trybunałów, bo pochodzą z czasów, kiedy nawet Unii nie było. Są już na to przykłady – wprawdzie niepolskie, bo żadna skarga na „wypędzenia” nie trafiła dotychczas do organów UE (i pewnie nie trafi). Trybunał Praw Człowieka nie chciał zająć się roszczeniami Niemców Sudeckich wobec Czech z tytułu tzw. dekretów Benesza. Europejski Trybunał Sprawiedliwości w styczniu br. rozstrzygnął zaś sprawę Jahn i inni kontra Niemcy. Tu akurat państwo niemieckie naruszyło prawo własności, bo chciało przejąć grunty położone na terenie wschodnich landów, mimo że wcześniej na mocy tzw. ustawy Modrowa NRD przyznała je grupie osób prywatnych. Trybunał uznał, że dawna decyzja NRD-owska jest obowiązująca.
* Wreszcie art. 295 traktatu ustanawiającego Wspólnotę Europejską mówi jednoznacznie: „Niniejszy traktat nie narusza systemu własności w państwach członkowskich”. Skoro zaś Unia przyjmuje nas w swe szeregi, to znaczy, że polskie stosunki własnościowe nie budziły jej zastrzeżeń. Gdyby trybunały unijne zajmowały się historią, to np. potomkowie Almanzora mogliby się domagać w Strasburgu odszkodowań od państwa hiszpańskiego za wypędzenie z Alpuhary w XVI w.

 

Fryderyk Petrach, przewodniczący Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych w Polsce: – Wszystkie roszczenia „wypędzonych” są bezpodstawne. Nie widzę, na jakiej podstawie należałoby przyznać im odszkodowania.

Andrzej Graś z Instytutu Zachodniego: – Ziomkostwa nie zdołały zaskarżyć Polski, choć myślały o tym. Polskie władanie nieruchomościami na ziemiach zachodnich jest niepodważalne.

Prof. Grzegorz Janusz, UMCS: – Przepisy dotyczące majątków poniemieckich i opuszczonych miały rangę ustawy i były wówczas obowiązującym prawem, nikt tego nie zakwestionował.

Dyr. Marek Świetlik z Urzędu Wojewódzkiego w Opolu: – Osoby, które nielegalnie zostawały za granicą w latach 70. czy 80., nadal są właścicielami, ich nazwiska figurują w urzędowych polskich dokumentach. Dziś mogą domagać się wydania nieruchomości bądź odszkodowania.

Herbert Hupka, wieloletni przewodniczący Ziomkostwa Ślązaków: – Akt uznania przez Polskę, iż wypędzenia stanowiły bezprawie, byłby niezmiernie potrzebny dla dobrego sąsiedztwa polsko-niemieckiego.

Prof. Piotr Madajczyk, ISP PAN: – Trudno sobie wyobrazić polsko-niemiecką wojnę gospodarczą z powodu odszkodowań dla „wypędzonych”.

 

Wydanie: 11/2004, 2004

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. as
    as 12 lutego, 2017, 22:53

    Wojnę wywołali Niemcy dokonali niebywałych zniszczeń , grabieży , śmierci milionów ludzi ni jeszcze mają czelność o coś prosic !

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy