Niemcy mówią: wynocha

Niemcy mówią: wynocha

Olendrowie spod Pisza, obdarowani gospodarstwem przez Mazurkę, gdy opuszczała Polskę, przegrywają z jej synami

Pozabijaj drzwi i okna deskami i wynoś się – Marianna Olendrowa usłyszała chropawy, z niemieckimi naleciałościami głos Waltera Dorocha. Ani on, ani jego brat nie patrzyli jej w oczy – stanęli tak dziwnie, bokiem. Chciała zawołać, że to nieporozumienie, przecież tyle lat pomagała ich matce, ale znów to warknięcie: – Wynocha!
Nazajutrz siedziała samotnie na ławce pod jabłonką, skąd już tylko o rzut kamieniem błyszczało w słońcu jezioro Śniardwy. Ilekroć spotykało ją coś złego w życiu – czy to śmierć męża pod kołami traktora, czy ciężkie zatrucie środkiem owadobójczym dwuletniego synka, w tym miejscu zbierała myśli i siły do walki z nieszczęściem.
Jeszcze brzmiał jej w uszach agresywny głos Waltera, tak podobnego z wyglądu do nieżyjącej matki. I zamiast użalić się nad sobą, odmówiła „Wieczny odpoczynek” za Adelę Dorochową. Tu, w Zdorach, żyły po sąsiedzku. Marianna, choć znacznie młodsza, znała najskrytsze marzenie tej starej Mazurki – żeby odnalazł się jej mąż, który w mundurze Wehrmachtu pojechał na front wschodni. Dorochowa ciągle szukała go przez Czerwony Krzyż, łudząc się, że może żyje gdzieś w łagrze. W latach 70. dorosłe dzieci Dorochowej wyjechały na stałe do RFN. Nie były prześladowane ani na ulicy, ani w szkole. Zresztą niewiele tych klas skończyły. Ciągnęło lepsze życie na Zachodzie.
Adela nie chciała zmieniać adresu – a nuż zaginiony mąż wróci, to gdzie będzie jej szukał? Gdy się rozstawali, służyła w tej wsi u restauratora. W 1946 r. dostała od polskiej władzy papier na domek i 10 ha piaszczystej ziemi po Niemcu, który uciekł przed Armią Czerwoną.
Mijały lata, samotna Adela słabła, brakowało jej sił na obrabianie pola. Coraz częściej wyręczał ją w tym teść Marianny, Eugeniusz Olender. A gdy on nie dawał rady, spieszyli z pomocą młodzi. Na postrzępionych zdjęciach w albumie Marianny widać promieniejącą zadowoleniem twarz starej Mazurki siedzącej przy zastawionym stole u sąsiadów – właśnie odbywają się chrzciny kolejnego dziecka Marianny.

To będzie wasze

Z Niemiec przychodziły do Dorochowej ponaglające listy. Niech się pakuje, przyjeżdża do dzieci. Mają wszystko – mieszkania, pomoc w urządzeniu się, pracę. Adela wypełniła jeszcze jedną ankietę dla Czerwonego Krzyża o zaginionym mężu. Późnym wieczorem 1979 r. skrzypnęła furtka w płocie, którą zrobił Eugeniusz, żeby w razie czego było bliżej do coraz częściej słabującej sąsiadki. Tym razem Mazurka przydreptała do Olendrów. Z postanowieniem, że czas się żegnać. Już się pogodziła z myślą, że nie spocznie na niemieckim cmentarzu pod lasem.
Obgadali wszystko co do szczegółów – ona nie ma nic do polskiej władzy, ale nie da swojej chałupy i zagonów na zmarnowanie gminie. Widzi przecież, ile domów po Niemcach straszy w okolicy wybitymi szybami, zgniłymi stropami po wyszabrowaniu dachówki. Nigdy tu już nie wróci, wszystko oddaje młodym Olendrom. Lżej będzie na sercu, że ktoś, kogo zna, usiądzie latem pod jej jabłonką. Ale nie może tego sprzedać rejentalnie, bo synowie jej napisali, że Niemcy dają odszkodowanie za mienie pozostawione w Polsce i zasiłki wyrównawcze na zagospodarowanie się. Zatem zrobią tak: spiszą u sołtysa umowę, niech przyłoży urzędową pieczątkę, a pieniądze, na które się ugodzą, przejdą z ręki do ręki.
Marianna wycofała wkłady z książeczki mieszkaniowej, zapożyczyła się u rodziny i umówionego dnia skrupulatnie odliczyła w obecności sołtysa Siwika uzgodnioną z Adelą kwotę. (Wdowa po sołtysie do dziś pamięta, że akurat gotowała wtedy obiad. Czy jednak wykładano jakieś pieniądze na stół, to już nie wie, bo musiała pilnować garnków).
Ostatnią noc spędzili razem w domku Mazurki. Czwórkę dzieci Olendrów zmorzył w końcu sen, ale dorośli nie zmrużyli oka do rana. O świcie zatrąbił pod oknem samochód Waltera; kobiety jeszcze raz padły sobie w ramiona, Eugeniusz Olender ponownie obiecał, że będzie dbał o groby Dorochów na coraz bardziej zarastającym cmentarzu ewangelickim, i stary, wykuty przez kowala klucz do sieni znalazł się w dłoni Marianny.
Gdy w południe przyszła milicja, aby zaplombować chałupę, zastała tam urządzającą się na nowym miejscu wielodzietną rodzinę Olendrów. Na kredensie leżał papier ze stemplem sołtysa. Zostawili ich w spokoju.
Latami krążyły serdeczne listy między miasteczkiem w RFN a Zdorami. Adela dowiadywała się z nich, jak obrodziły kartofle, że zapłacone są wszystkie podatki (na jej nazwisko i Marianny), że trzeba było wzmocnić komin, zrobili nowe ogrodzenie i tynki we wszystkich izbach, bo tak popękały, że przez szpary wchodziła ręka. Gdy owdowiała Marianna znalazła sobie po latach życiowego partnera i urodziła mu kolejną czwórkę dzieci, Dorochowa dostawała fotki zapakowanych w becik niemowlaków. I zapewnienia, że we Wszystkich Świętych na jej rodzinnych grobach, omiecionych z liści i przybranych choiną, znów paliły się świeczki. „Dopóki moje oczy będą świecić, to o Olendrach nie zapomnę”, odpisywała wzruszona. I dołączała paczkę z pomarańczami na nadchodzące Boże Narodzenie.
Raz tylko nie odpowiedziała, gdy wysłali urzędowe pismo z Czerwonego Krzyża. Znaleziono dowód, że jej mąż Leopold zginął jeszcze na froncie.

W złej czy dobrej wierze?

Adela Dorochowa zmarła w 1998 r. Od opuszczenia Zdor nigdy już nie pokazała się we wsi. Życie Marianny toczyło się jak po grudzie. Drugi mąż wyjechał za granicę i przepadł, ona została z ośmiorgiem dzieci. Zbankrutowała pobliska spółdzielnia produkcyjna, skąd pożyczała sprzęt do obrobienia pola. Nie było pieniędzy na remont budynków gospodarczych – wszystko zaczęło się rozpadać. Gromadka Olendrów utrzymywała się z pomocy społecznej i tego, co uzbierali w lesie. Marianna brała w sklepie na kreskę, ale podatki płaciła.
Tymczasem do Zdor przyjeżdżało coraz więcej młodych, pewnych siebie Niemców, którzy chodzili po obejściach jak po swoim. Zdarzało się, że gospodarze gonili tych szwargocących nieproszonych gości wyrwanym z płotu kołkiem. Marianna coraz bardziej się bała, że nie ma dokumentów na dom. Ale gdy zachodziła z tym zmartwieniem do gminy, mówili: – Niech się pani nie frasuje, w razie czego to będzie problem władzy. Nie pani jedna takiej sytuacji. Słyszała też i inne rady: – Po co wywoływać wilka z lasu?
Siedziała cicho aż do niespodziewanej wizyty braci Dorochów. Jeszcze przez kilka dni po ich wyjeździe miała nadzieję, że to tylko takie straszenie. Zatelefonowała do ich siostry, też osiadłej w Niemczech. Dawna koleżanka pozbawiła Mariannę złudzeń, tłumacząc: sama nigdy by nie wyciągnęła ręki po ojcowiznę, przecież matka tyle zawdzięczała Polakom zza płotu, ale Walter nie popuści.
Po tej wizycie Olendrowa założyła sprawę w sądzie o zasiedzenie. Rozprawy ciągnęły się cztery lata. Pełnomocnik Marianny zażyczył sobie na wstępie 6 tys. zł. Gdy nie miała całej raty, zbluzgał ją. Znalazła sposób na zdobycie niebotycznej dla niej kwoty – sprzątanie i opieka nad dotkniętymi demencją staruszkami we Włoszech. Pojechała w ciemno, z dwójką najmłodszych dzieci, których nie miała z kim zostawić. Pracuje tam do dziś.
Sąd Rejonowy w Piszu ostatecznie oddalił wniosek Marianny Olender o stwierdzenie własności nabycia gospodarstwa. W uzasadnieniu podał, że obejmując w posiadanie majętność Dorochowej, „była w złej wierze” i dlatego nie można zastosować paragrafu o 10-letnim okresie wymaganym do zasiedzenia nieruchomości.
Nie znalazła zrozumienia w Sądzie Okręgowym w Olsztynie. Sędzia Renata Bandosz, która przewodniczyła składowi orzekającemu, tak tłumaczy niekorzystny dla wnioskodawczyni wyrok: – Gdyby pani Olender miała powody sądzić, że ma prawo własności do domu i ziemi, to zasiedzenie można by orzec po 20 latach, ale tak nie było, skoro płaciła rachunki wystawione na dawną właścicielkę.
Dla sądu bez znaczenia okazało się to, że na większości pokwitowań wpłaconego podatku widnieją dwa nazwiska.
Marianna Olender zmieniła adwokata, złożyła wniosek o kasację wyroku. Jej nowa pełnomocniczka przyjęła inną interpretację okoliczności przejęcia gospodarstwa. Właściwie było ono opuszczone. Olendrowa uznała, że może nim władać jak swoim, bo Adela Doroch zapewniła ją, że nigdy do Polski nie wróci.
Sporą część apelacji zajmują rozważania pani mecenas, co to znaczy dobra czy zła wiara w przypadku zasiedzenia: „Sprawa jest trudna, tymczasem sąd rejonowy uznał ją za nieskomplikowaną, oceniając zebrany materiał dowodowy w sposób dowolny, nieuwzględniający warunków społecznych i gospodarczych w PRL. Z uwagi na młody wiek orzekającego, sąd nie dostrzegł pewnych faktów powszechnych na Warmii i Mazurach w latach 70. A mianowicie: autochtoni nie przywiązywali wtedy żadnego znaczenia do swych majątków z uwagi na to, że za wszelką cenę chcieli się wydostać z Polski i wyjechać do Niemiec. Czynili to w pośpiechu, czego najlepszym przykładem jest zachowanie Adeli Doroch”.
„Jest racją stanu Polski – pisze w apelacji adwokatka – aby wyrok został zmieniony, a sąd stwierdził nabycie w dobrej wierze. Trudno sobie bowiem wyobrazić, aby kanclerz RFN, który stwierdził, że nie będzie popierał żądań swoich obywateli, domagających się nieruchomości pozostawionych w Polsce, był lepszym rzecznikiem interesów Polaków niż sąd polski występujący w imieniu RP”.
Z taką opinią polemizuje adwokat obu Niemców: – Ta sprawa – twierdzi – jest zwykłym sporem między właścicielem, a dzierżawcą. Nadawanie jej rangi konfliktu polsko-niemieckiego zakrawa na nieporozumienie.

Zatrzaśnięte drzwi

Nie dowiemy się, co myślą o tym wszystkim mieszkańcy Zdor. Nawet ci z naprzeciwka, najbardziej – wydawałoby się – zainteresowani, bo pobudowali się w obejściu dawnego restauratora Niemca. Nowy dom jest oddalony tylko o kilka kroków od starego budynku, jeszcze z pruskiej cegły. W zmurszałą, pokrytą naciekami kamienicę wali wiatr od jeziora, łomocze oberwanymi okiennicami. Poruszył już dach, a pewnie i stropy. Ale nawet jeśli zostanie z tego kupa gruzów, nikt jej nie usunie. Przed kilkoma laty pojawił się spadkobierca przedwojennego właściciela i zapowiedział obecnym gospodarzom, aby się nie ważyli tknąć jego domu. Tak to wyprowadziło z równowagi obecnych domowników, że gdy tylko na podwórzu pojawi się ktoś obcy, ruszają na niego ze sztachetą, prętem, co tam jest pod ręką. Dostało się już i dziennikarzom.
W innych obejściach też nie ma co liczyć na rozmowę. Hasło: „Niemcy wracają” zatrzaskuje przed przybyszem każde drzwi. Sylwester Olender, Dwudziestokilkuletni syn Marianny, który oprowadza nas po Zdorach, tak tłumaczy tę demonstrację niegościnności: – Mało kto ma papiery własnościowe w porządku, bo w czasach PRL nie dbano o takie regulacje. A prawie wszyscy są napływowi. Z dawnych pruskich rodzin pozostały już tylko dwie zniedołężniałe kobiety. Jeśli moja mama przegra z Walterem, jego tropem pójdą inni.
Słaba to pociecha, że eksmisja zagrozi nie tylko tym ze wsi. Po wręczeniu autochtonom „dokumentu podróży w jedną stronę” najbardziej atrakcyjne gospodarstwa nad brzegami jezior dziwnym trafem dostawały się bonzom z aparatu władzy. Ich letniskowe domki to dziś istne warownie.

Kto ty jesteś?

Jest wielce prawdopodobne, że w razie przegranej w sądzie ostatniej instancji (wyrok SN ma zapaść w najbliższych dniach) synowie Adeli Doroch zmienią taktykę w staraniach o odzyskanie majętności pod Piszem. Wystąpią o przywrócenie im polskiego obywatelstwa. Będą chcieli, aby sąd unieważnił zrzeczenie się przez nich polskiego paszportu, bo było wymuszone. Przed opuszczeniem Polski musieli złożyć odpowiednie podanie – było to warunkiem uzyskania tzw. dokumentu podróży, uprawniającego do jednorazowego przekroczenia granicy. Nikt spośród wyjeżdżających nie otrzymywał indywidualnej decyzji Rady Państwa PRL. Zatem – z punktu widzenia obowiązującego w UE prawa – polskiego obywatelstwa nie utracili, podobnie jak majątku.
Tę argumentację podzielili już sędziowie NSA. Naczelny Sąd Administracyjny rozpatrzył sprawę byłego mieszkańca Opolszczyzny, dziś obywatela Niemiec, który zwrócił się do wojewody opolskiego o potwierdzenie swego polskiego obywatelstwa i uzyskał decyzję odmowną. Minister spraw wewnętrznych, do którego się odwołał, rozumował podobnie jak wojewoda. NSA uznał jednak, że emigrant nie utracił obywatelstwa. Również Sąd Najwyższy stwierdził, że uchwała Rady Państwa z 1956 r., na którą jako podstawę prawną odmowy potwierdzenia obywatelstwa powołują się organy administracji państwowej, nie miała oparcia w konstytucji PRL z 1952 r.
Polscy adwokaci, pełnomocnicy Niemców traktujących zazwyczaj ojczyste strony rodziców jako ewentualne źródło dodatkowych dochodów, zacierają z radości ręce.


Po podpisaniu przez ekipę Edwarda Gierka poufnych porozumień z rządem kanclerza Helmuta Schmidta, Sejm zezwolił na wyjazd do RFN 125 tys. osób. W zamian rząd polski otrzymał 1,3 mld marek jako rekompensatę za wypłacane przez Polskę renty i emerytury dla robotników przymusowych Trzeciej Rzeszy oraz 1 mld marek kredytu. Ostatecznie w ramach tzw. łączenia rodzin do końca lat 70. Polskę opuściło ćwierć miliona obywateli. Z Warmii i Mazur wyjechało w latach 1971-1986 50 tys. autochtonów.

 

Wydanie: 2004, 49/2004

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy