Niemowlę za dwa tysiące

Niemowlę za dwa tysiące

Była samotną matką z piątką dzieci. Co miała zrobić z szóstym?

Od tygodnia wszyscy – od sąsiadów po prokuraturę – zastanawiają się, dlaczego 34-letnia Ewa spod Mogilna sprzedała swojego synka. Tropów jest kilka. Wszystkie prawdopodobne.
Wielu wierzy, że zrobiła to z biedy. Bo przecież samotnej, niepracującej matce trudno przeżyć z piątką dzieci. A z szóstką byłoby jeszcze trudniej. Zwłaszcza że konkubent Ewy, 38-letni Dariusz (ojciec pięciorga jej dzieci), siedzi od kilku miesięcy w potulickim więzieniu. Gdy zorientowała się, że jest w ciąży, przeraziła się. Płakała. A nowonarodzony Maksymilian zupełnie jej nie cieszył. Co z tego, że ładny i zdrowy, gdy jednocześnie nieproszony, niechciany.
Ludzie z Golejewa – rodzinnej wsi Ewy – twierdzą, że od dawna plotkowano, że ona tego dziecka nie chce. Owszem, urodzi, ale zostawi w szpitalu. Bo jej nie stać. – Wszyscy się oburzali, ale nikt się nie zdziwił, że przyjechała po porodzie bez synka – mówią kobiety w golejewskim sklepie spożywczym.

Fatalny plan

Z ustaleń mogileńskiej prokuratury wynika, że plan sprzedaży dziecka opracowali już w czerwcu, gdy Ewa chodziła w ciąży. Razem z Darkiem narzekali, że za dużo tych dzieci. Że jeszcze jedna gęba do wykarmienia. A tu nie ma z czego brać. I gdy tak żalili się Marii i Krzysztofowi – bogatemu kuzynostwu z Londynu – ktoś (dziś trudno dociec kto) rzucił propozycję: – A może tak niemowlak znajdzie dom w Anglii?
Mógł rzucić to pytanie Darek, bo nawet myśl o kolejnym dziecku bardzo go denerwowała. Ale i małżeństwo z Londynu też mogło wpaść na taki pomysł. Mieszkali od dziewięciu lat w Anglii. W biznesie im się powiodło (prowadzą tam własną firmę). Między nimi też się dobrze układało. Niestety, nie doczekali się dotąd dzieci. A Marii – 43-letniej kobiety – szanse na biologiczne potomstwo malały z każdym dniem.
Najprawdopodobniej uznali, że to znakomita okazja dla obu stron. Ci dziecka nie chcą. Tamci o dziecku marzą. I wszystko pozostanie w rodzinie. W dodatku bogaci londyńczycy obiecali pieniądze… Czy już w czerwcu obiecali 2 tys. zł? Być może.
Na pewno ustalili, że zgłoszą w USC, że biologicznym ojcem jest 32-letni Krzysztof. Potem tata wyrobi paszport „swojemu” synkowi i oficjalnie wywiezie go do Londynu. Jak zaplanowali, tak zrobili. Zaraz po porodzie Ewa oddała dziecko Krzysztofowi, który według metryki był jego ojcem i…

Tajemniczy telefon

Cały misterny plan zniweczył jeden telefon informujący policję o całym procederze. Mogileńscy policjanci oczywiście nie chcą zdradzić nazwiska życzliwego informatora. Ale wszyscy się domyślają, a mama Ewy jest pewna, że to z kryminału telefonował Dariusz, niezadowolony z wysokości zapłaty za dziecko.
Babcia sprzedanego niemowlaka, Krystyna, twierdzi, że to nie było 2 tys. tylko 1,8 tys. zł i to nie za dziecko, tylko londyńczycy dali te pieniądze na prezenty dla dzieci. Bo nie zdążyli nic sami kupić. I na leki, na które nie starczało z tych marnych pieniędzy z opieki.
Maria i Krzysztof zeznając w prokuraturze, potwierdzili jej słowa, że o zapłacie za dziecko nie było mowy. Twierdzili, że od dawna finansowo pomagali Dariuszowi i Ewie. Słali paczki i pieniądze. I ta ostatnia duża suma to był tylko ciąg dalszy ich spontanicznej opieki. Za którą nie oczekiwali rewanżu. Przyznają: obiecali Dariuszowi, że ściągną go wraz z rodziną do Anglii. Na stałe. Że pomogą się tam urządzić. A niemowlak miał do Londynu pojechać jako pierwszy. Nie potrafili jednak wiarygodnie wytłumaczyć, do czego zatem było potrzebne fałszowanie metryki Maksa. Wszystko więc przemawia za nielegalną adopcją. I to adopcją za pieniądze.
Bo „ostatnia duża suma” to według małżeństwa z Anglii jednak 2 tys. zł. Czyżby siedzący w więzieniu Dariusz został poinformowany przez Ewę lub jej matkę, że dostali tylko 1,8 tys.? I wściekł się, że brakuje 200 zł? A może liczył na jeszcze więcej? Pani Krystyna nie kryje, że Dariusz naciskał, żeby przekazanie pieniędzy odbyło się dopiero, gdy on wyjdzie z kryminału. I groził, że jeśli kobiety go nie posłuchają, opowie o wszystkim policji.

Bieda oswojona

Nie wszyscy wierzą, że Ewa sprzedała swoje dziecko z biedy. Zwłaszcza mieszkańcy Golejewa, małej popegeerowskiej wsi, w której po socjalistycznym molochu rolnym zostały dwa trzykondygnacyjne bloki. Brudne, odrapane. Wewnątrz: ściany dawno nieodnawiane. Stare meble na ciasnych korytarzach. I buty przed każdymi drzwiami. W jednym z bloków, na ostatnim piętrze, mieszka Ewa z dziećmi i rodzicami.
– Biedy tam nigdy nie było widać – twierdzą zgodnie sąsiedzi. – Dzieci umyte, czysto ubrane, nakarmione. A że cienko przędła? To nie nowość. My tu wszystkie takie – przekonuje sąsiadka. A pani Basia, ekspedientka ze sklepu spożywczego, który działa w piwnicy drugiego bloku, potwierdza, że jej klientela to ludzie niezamożni. – Co najmniej jedna czwarta kupuje u mnie na kredyt. Ewa i jej matka też kupują. Najbardziej potrzebne i niedrogie produkty. I to nie za często.
Skromne wydatki to tu norma. Nie wyjątek. Stałej pracy w okolicy jest niewiele. – Kilka osób zaczepiło się u tych prywatnych, co ziemię po PGR wzięli. Kilka robi u hodowcy indyków. Reszta co najwyżej może liczyć na sezonowe prace – wylicza klientka pani Basi.
– Pani Ewa nie była w najgorszej sytuacji – twierdzi Marlena Kankanista, kierowniczka GOPS w Jeziorach Wielkich – gdy w lipcu przeprowadziła się z powrotem do Golejewa, rodzice dali jej samodzielne mieszkanie w tym samym bloku, na tym samym piętrze. I nawet na początku nie musiała płacić czynszu. Mogła też liczyć na pomoc mamy w wychowaniu dzieci. Miała oparcie w rodzicach. A to nie jest środowisko patologiczne. Jej rodzina nigdy nie musiała korzystać z pomocy GOPS. A od nas Ewa dostała zapomogę pieniężną. Dzieci objęliśmy programem dożywiania w szkole. Była w trudnej, jednak w nie najgorszej sytuacji – podkreśla pani kierownik, ale nie chce określić, jaką sumę dostała pani Ewa z pomocy społecznej, ani czy dało się, choćby najskromniej, z tych pieniędzy wyżyć kobiecie w ciąży z piątką dzieci.

Pogubiła się

– To nie z biedy. Gdyby z biedy ludzie oddawali dzieci, to w Golejewie by ich nie było. Żad-ne-go – przekonuje młody mężczyzna w brudnym, roboczym ubraniu.
– Pewnie, że nie z biedy. Najpewniej z desperacji to zrobiła – przytakuje mu kobieta, która kiedyś chodziła z Ewą do szkoły. – Ona się zupełnie pogubiła, bo życie jej się nie ułożyło. Miała pecha. Najpierw szybko owdowiała. I została sama z dzieckiem. Potem spotkała tego… No to ladaco. Tego Darka – wypluwa ze złością. – I on ją dopiero urządził…
Mama pani Ewy też w konkubencie córki upatruje źródło wszystkiego złego. Narobił jej tylko dzieci. I bił. Córka kiedyś nawet uciekała przed nim przez okno. Gdy pojechał do Anglii zarobić na rodzinę, wysyłał pieniądze swojej matce. A ta dawała Ewie miesięcznie 100 zł na całą piątkę. W tym Londynie pracował u swojego bezdzietnego kuzyna Krzysztofa. To właśnie tam zrodził się plan przekazania dziecka w zamian za załatwienie Dariuszowi stałej pracy. I namówił Ewę, żeby oddała synka jego kuzynowi.

Dla dobra dziecka?

– Ona się zgodziła, bo – to prawda, co mówią ludzie – chciała zostawić noworodka w szpitalu. Ona to zrobiła dla dobra Maksymiliana – przekonuje pani Krystyna.
I wielu jej wierzy. Bo Ewa była świetną matką dla pięciorga swoich dzieci. Zarówno dla jedynej córki, 11-letniej Weroniki, jak i młodszych synów: Mateuszka, Jasia, Hubercika, Wiktorka. Sąsiedzi zgodnie podkreślają, że zawsze o nie bardzo dbała. Jej maluchy były i są nakarmione, doprane, dopilnowane. I grzeczne. – Nigdy nie słyszałam, żeby na nie krzyczała, a mieszkam w tym samym bloku – mówi sąsiadka. Ale wszyscy żyją w biedzie. A z kolejnym dzieckiem byłoby jeszcze biedniej. U bogatych londyńczyków byłoby temu dziecku sto razy lepiej. – I dziecko zostałoby przy rodzinie – przekonuje matka Ewy.
Jak było naprawdę? Ewa z dziennikarzami rozmawiać nie chce. Gdy mogileńska prokuratura zarzuciła jej handel ludźmi i wprowadzenie w błąd urzędnika USC, płakała jak dziecko.
Te same zarzuty postawiono Marii i Krzysztofowi i wypuszczono ich z aresztu za poręczeniem majątkowym. On musiał wpłacić 20 tys. zł, ona – 10 tys. zł. Obydwoje mają zakaz opuszczania kraju. Kobieta kryła twarz przed dziennikarzami. On spokojnie patrzył im prosto w oczy. – Nic złego nie zrobiłem. Chciałem tylko pójść na skróty. Gdy się oczyszczę z zarzutów, zaadoptuję Maksymiliana oficjalnie – przekonywał dziennikarzy.

 

Wydanie: 2008, 39/2008

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy