Niewdzięczne dzieci

Niewdzięczne dzieci

Póki żyjesz, nie zapisuj dzieciom wszystkiego – płaczą staruszkowie walczący w sądach o zwrot darowizny

Ja bym tej głupoty nie zrobił, ale taki chory byłem wtedy, myślę: śmierć nadchodzi, niech młodzi mają – Tadeusz Matychniak stawia kule obok krzesła i opierając się o siwiutką żonę, wyciąga zesztywniałe nogi, żeby usiąść.
Tadeusz i Jadwiga, dwoje skulonych staruszków, nie zdejmują palt, żeby nie sprawiać sobą kłopotu. Ona w wyleniałym kożuszku z pętelkami, który kupił jej 30 lat temu pierwszy mąż nieboszczyk za 100 starych złotych, on gniecie czapkę w rękach… Przyszli odwołać darowiznę z tytułu rażącej niewdzięczności. – Bo przecież jeszcze żyjemy…
Z roku na rok podobnych spraw przybywa. Przychodzą głównie ci, którzy oddali majątki wnukom. Wnukowie to pokolenie niewdzięczników. Arletta Drzewiecka z kancelarii prawniczej K.A&K na ul. Żelaznej w Warszawie zawsze jest cierpliwa, gdy zaczynają mówić: – Swoje życie opowiadają od wojny. Chcą się wygadać. Jest w końcu ktoś, kto słucha…
Stołują się w darmowych jadłodajniach, czasem mieszkają w komórkach. Notariusze mówią, że wnuczkowie przynoszą ich na rękach. – Jak przypominam staruszkom, żeby w akcie darowizny zrobić klauzulę o dożywotnim pokoju, opiece i szacunku, obruszają się: „Przecież nasz wnuczek muchy by nie skrzywdził” – mówi warszawski notariusz.
– Z powiatu radomskiego pochodzę – Tadeusz Matychniak opowiada życie od początku, żeby niczego nie pominąć. – Miałem 23 lata, gdy jedyny garnitur sprzedałem, żeby kupić bilet na pociąg. Wyszedłem z domu w drelichach – przystaje ze wzruszeniem. – Miałem warsztat tworzyw sztucznych. Uczciwie pracowałem. Jak się poszło na bazar Różyckiego, to moje obcasy do butów najlepiej szły. Nie byłem biedak, miałem majątku 2 mln na stare pieniądze. Oprócz domu w Aninie, który odpisałem pasierbom, segment jeszcze miałem na ulicy Jakubowskiej 28. Kiedy go sprzedałem, wszystko żem oddał tym dzieciom po siostrze, co umarła na raka. Siedemnaścioro ich było do podziału. Sprawiedliwie dałem: kto miał mniej, dostał więcej, kto miał więcej, mniej. Teraz przed śmiercią żem zmądrzał.
Z uwagi na wiek w piśmie o odwołanie darowizny Tadeusz prosi Wysoki Sąd o szybki termin rozprawy.

Trzymaj w zębach do śmierci

„Niech młodzi mają”, wraca w rozmowach jak wyrzut. Tadeusz Matychniak też te słowa „niech mają” wypowiada z wyrzutem pod adresem swojej głupoty. „Młodzi”, czyli wnuczek i jego żona, mają pawilon z kwiatami na giełdzie w Broniszach i dwa samochody, jeden dostawczy, drugi koreański, którym ona wozi dzieci do przedszkola. W tym czasie babcia ledwo kuśtyka tą samą trasą, żeby zrobić zakupy. Nigdy nie zapytała babci: „Może kupić ci chleb?”. Nie powiedziała nawet „babciu”. „Młoda” staruszkom mówi na ty, oni do niej „pani”. Matychniakowi nie chodzi o nic, tylko o umowę, jaka była. – Ja postąpił, jak Bóg przykazał, a on ze mną jak z psem. A umowa była taka: oddajemy wnuczkowi ten 150-metrowy dom i 3 tys. m kw. działki. W zamian chcieliśmy tylko godnie dożyć. Więcej nic. Za taki prezent: na dole trzy pokoje, jeden 28 m, drugi… – stary człowiek liczy na pokrzywionych palcach. Skrupulatnie, bo każdy metr budował tymi rękami. Sam budował, jak był młody. – Teraz tylko jestem stary… – ze starości też się tłumaczy, jakby to był wstyd.
– Ile to warte, diabli wiedzą – gniecie w rękach czapkę. Dziesięć lat temu, gdy przekazywał ten dom przy Trakcie Lubelskim, wokół były szczere pola. Potem działki zmieniono z rolniczych na budowlane i wyrosło osiedle na 500 domów. – Ja jestem od świata odcięty, bo nie chodzę, ale słyszę, że 150 tys. to pewnie cena względna, bo nieruchomość nie jest bułka, że ten woli chałkę, a drugi rogala – mówi, bo handel zna od podszewki.
Tadeusz ten dom przy Trakcie, cały swój dorobek, oddał wnukowi żony po starszym synu, bo swoich dzieci nie miał, ona młodszemu synowi oddała segment, który jeszcze za pierwszego męża stawiali za uczciwą pracę w sklepie tekstylnym. Syn powiedział: „Mamusiu, jak nam odpiszesz, my sobie wykończymy po swojemu”. No to odpisała, żeby zrobił nowocześnie, bo młodzi inne mają gusty. Ale zastrzegła sobie jeden pokój. – Jeżeli dajesz 110 m, chyba masz prawo do 20? – pyta, jakby to nie było takie oczywiste. – Ale ten młodszy to dobry syn. O północy jest, jak trzeba do lekarza. Synowa też taka dobra, że w szpitalu tylko pytają pacjenci: „pani Basia i pani Basia” – szlocha. – Tylko do tamtego mam żal…
– Ładnie żyliśmy. Aż wnuczek się ożenił. Jak się ożenił, tak się odmienił – Matychniak macha ręką. – Nie od razu – poprawia Jadwiga. Rodzona babka szuka usprawiedliwienia. – Jeszcze dwa lata było jako tako. Jak zaczęły się rodzić dzieci, pomyślałam: niech młodzi mają, nam ten pokoik na górze wystarczy. Do męża powiedziałam: „tyle okien, ja już stara, niech młoda myje, niech się opiekują, a te kilka schodków na górę wejdziesz jakoś”.
Jeszcze chrzciny robili razem, jeszcze na regale stoją tamte zdjęcia, jak trzyma prawnuczki na rękach. Teraz tymi rękami pierze mężowi koszule, bo na dole została pralka, a młoda „w tyłek się każe całować”. – Wszystko mniejsza z tym, niechby tam było… – schorowany Matychniak nic by nie miał, gdyby się z nim obchodzono jak z człowiekiem. Tylko tyle. Jak z człowiekiem… – Myśleli, tyłek dziadowi oklepiemy, zaraz umrze i nasze?
Tamtego dnia w Tadeuszu coś pękło, że wytoczył tę sprawę o odwołanie darowanego. Zszedł do piwnicy jak zwykle, kuśtykając po schodach. Przepuklina, sztuczny staw biodrowy, ale nie narzeka, bo starość jest taka, że w nią wpisana jest choroba. Lubił zejść i dłubać w warsztacie, a ponieważ niewydolność nerek zmusza do sikania co pół godziny, znosił ze sobą kankę z przykrywką. W tę kankę oddawał mocz, bo nie miał siły co chwila wchodzić o tych kulach na górę. – Przecież to nie śmierdzi – patrzy mi w oczy, czy wierzę, że nie zburzył sterylności w willi. Tamtego dnia zobaczyła to wnuczka. „Od tego jest kibel”, wpadła w nerwy, szarpiąc dziadka. Wtedy sprawę założył, o to, że nie zasługują, żeby im za darmo dać.
– Taka prawda, Tadziu – Jadwiga wsuwa kępkę siwych włosów pod beret. Choć to jej wnuk rodzony, taka prawda… Najbardziej ściska ją w gardle, jak mija na schodach prawnuczki. Dwa lata nie powiedziały do niej słowa. – Ja dziewczynki nigdy nie miałam. Tak się cieszyłam, że są dwie…
Tadeusz zbiera kule, żeby wstać. – Powiem każdemu: trzymaj w zębach do śmierci i nie oddaj własnym dzieciom wszystkiego, bo co było, to wiesz, ale co będzie, nie wiesz. Nie rób tego głupstwa co ja.

„Frajer mi dał”

Do biura porad prawnych Janusza Suszka przyszła kobiecina z Piaseczna. Miała wrócić tu znów za dwa dni. Nie wróciła. Powiesiła się w zimnych ścianach ciemnej komórki, w której spała.
Przed gabinetem mecenasa zawsze jest kolejka. Na półkach w osobnej przegrodzie stoją teczki tych wszystkich dziadków, którzy obdarowali niewdzięcznych. Pierwsza z brzegu – kobieta słyszy na dzień dobry: „zdechnij kurwo”. Inna – ojciec jeszcze nie umarł, a dzieci robią wszystko, żeby się go pozbyć. Sterta rośnie z każdym rokiem, a mecenas nie ma złudzeń. – Ta socjotechnika zaczęła się w latach 80. – mówi Janusz Suszek. – Po godz. 17 ludzie wracają z pracy i wchodzą pod jakiś dach, gdzie gra telewizor. A tam reklamy udowadniają im, że oszustwo jest normą: chlaj, będziesz fajny mężczyzna, wypierz skarpetki, będą białe, nawet program Jaworowicz pokazuje, że możemy rozmawiać o złodziejach, bo jest demokracja, ale niech nikt nie myśli sobie, że złodzieja zamkniemy. A supermarkety? Tam ludzie się nawet nie cieszą, jak naładują do wózka. Bo i tak za mało. I co się dzieje z dziećmi? Hasłami: „masz mieć, bo będziesz zero” spłyciliśmy je tak, że matkę postrzegają jak element w supermarkecie. I nie ma co wymagać od nich zapłaty miłością za rzecz darowaną, bo jak im coś wpadnie za darmo, to mówią (cytuję): „frajer mi dał”. Oni mają cię za durnia, który dał albo musi dać.

Takie mam dożywocie

Władysława Gottlied zawsze nasłuchuje. Najgorsze jest to przekręcanie klucza w drzwiach. Wtedy nieruchomieje. Potem staje nad nią czwórka sępów: syn, synowa, wnuczek i jego żona. Czasem zdąży usłyszeć dźwięk wystukiwanego kodu domofonu. Wtedy dzwoni po sąsiadkę, żeby nie być sama. – Wojnę przeżyłam, a w swoim domu takie coś… – zakrywa twarz. – Dwóch synów miałam…
37-metrowe mieszkanie na Ursynowie to dziś majątek. W pokoiku na ścianach wiszą obrazy Matki Boskiej i Jezusa, na stołeczku koszyk z lekarstwami. Z kredensu wyjęła zdjęcia wnuczka, ślicznego chłopczyka w komunijnym garniturku. Akurat zmarł jej mąż i była taka zawierucha, jak Pawełek przyszedł prosić, żeby go wzięła z żoną, bo nie mają gdzie pójść. – Widzę, taki śnieg… – tłumaczy się z miłości, tak jakby tłumaczyła się z głupoty. Ojciec Pawełka wrócił właśnie z zagranicznej placówki, miał za małe mieszkanie, żeby zgodzić się z synem i Olą. To zaplanowali upchnąć go u babci. Babcia to przecież nikt.
– Wiedziałam, że Pawełek nie jest dobry, ale pomyślałam: ciasno, bo ciasno, może już długo nie pożyję – mówi z wyrzutem, że jeszcze żyje. – Jak Ola przyniosła USG, że jest w ciąży, dałam ten większy pokój, niech młodzi mają. Potem tak jakoś mnie podeszli z tą darowizną. W punktach notariusz wyliczył, jak się mają opiekować – niewiele jest tych punktów na kartce. Starsi ludzie dużo nie chcą.
Zaopiekowali się. Domem. Ułożyli nową posadzkę, wstawili okna i złocone klamki. „No dobrze, jak wam pasuje”, mówiła, gdy przyszli z psem, choć całe życie była uczulona na sierść. Dorobili zamek do swoich drzwi, tłumaczyła: młodzi chcą mieć prywatność. Miała pamiątki. Takie nic niewarte, ale dla niej bezcenne drobiazgi, gromadzone przez lata, jak ten drewniany orzeł, który zawsze stał na kredensie. Zaczęli pozbywać się rupieciarni. Aż został ostatni staroć – babcia. Wtedy zaczęło się na dobre. To syczenie: „Wykończymy cię, oddamy do przytułku”. W święta dwa lata temu dosypali czegoś do herbaty, że połowę twarzy miała w bąblach. To były urodziny Pawełka, chcieli zaprosić gości, myśleli, że babcię zabierze pogotowie… Potem zaczęła wynosić jedzenie z lodówki i zamykać w regale na klucz, gdy wychodziła z domu, a czajnik płukała kilka razy. Ze strachu. Najgorsze były te sobotnie poranki, kiedy zamykali się w łazience. Babcia nie trzyma moczu. Czekała godzinami. Potem zabronili wchodzić do kuchni. Potem „rupieć” miał zakaz spoglądania na dziecko: „Nie patrz, jędzo, bo zaczarujesz”. „Nie mów maluśki, mów, jędzo, poprawnie”. „Nie kręć się, brudasie”. Nie wytrzymała.
Od roku, gdy założyła sprawę o zwrot darowizny, drzwi dużego pokoju są zamknięte na klucz. Na balkonie nie była cały ten rok, choć lubi zasadzić kwiaty, wiosną pooddychać powietrzem, bo z czwartego piętra nie zawsze zejdzie.
W kredensie zostały komunijne zdjęcia dziewczynki. To Monika, wnuczka po drugim synu. – Babcia nas z Pawłem wychowała – mówi 30-letnia kobieta, która pomaga babci odkręcić koszmar. Starsi ludzie sami nie potrafią. Zwykle umierają na zawały w czterech ścianach. – Babcia była od bajek, spacerów w parku, naleśników z dżemem. On to musi pamiętać. Musi. Jeszcze przed ślubem powiedział: „Co jak co, ale dzieciństwa nikt nam nie zabierze”. Był jedynakiem, długo oczekiwanym, wszyscy wpatrzeni w Pawełka, tata załatwił wojsko, prawo jazdy, szkołę pomógł skończyć. Zawsze mu się należało. „Kocham was, pieniążki, ja się muszę dorobić”, tak mówił. Cały Paweł.
„Mów poprawnie, stara k… szantrapo, zdechnij, jesteś totalne dno, ja cię wykończę, ja cię stąd wyp…”. Gdy zaczęła się w sądzie sprawa o odwołanie darowizny, Władysława Gottlied, która pamięta każdą obelgę, nie mogła na to patrzeć, jak kłamał, że chce mówić „babciu”. Sama prosiła Pawełka: „Jak masz mówić jędzo, mów pani, będzie przyzwoiciej”. Michalina, sąsiadka z pierwszego piętra, zeznała na sprawie: „Wysoki Sądzie, ta pani pierze pościel, klęcząc nad wanną, bo wnuczek wyrzucił jej pralkę na śmietnik”. – Sędzię nie zainteresowało, dlaczego wyrzucił, tylko to, jaka to pralka. To było najważniejsze pytanie – pani Michalina tego nie rozumie. Co z tego, że była wirnikowa.
Miesiąc temu sędzia powiedziała staruszce: „Przegrała pani, bo nie było rażącej niewdzięczności, nie obciążymy pani kosztami z powodu renty”. – Przegrałam – zatyka fartuchem usta i łapie oddech. Żal taki, że słowa nie chcą przejść. – Zastrzegłam, że mam tu dożywocie. Ale jakie to dożywocie? Jeszcze żebym zrobiła testament. To zawsze można zmienić. Co teraz będzie? Co zrobić z kredensem? A lodówka? Co z lodówką?
Pawełek ma prawo wprowadzić się z powrotem. Znów babcię wyniesie do pokoiku. Z resztą tego, czego nie zdążył wyrzucić na śmietnik.

Rażąca niewdzięczność przed sądem
Żeby wykazać przed sądem rażącą niewdzięczność (reguluje to art. 898 § 1 kc), trzeba niezbitych dowodów. W orzecznictwie za rażącą niewdzięczność przyjmuje się sytuacje, jeśli obdarowany:
– narusza podstawowe obowiązki ciążące na nim względem darczyńcy, np. wynikające z tytułu pokrewieństwa (nieudzielenie pomocy schorowanej matce),
– godzi w najbliższe osoby darczyńców (np. zięć znęca się nad ich córką),
– nie reaguje na zachowanie wobec darczyńcy osób, na które ma wpływ (np. córka dopuszcza do znęcania się jej dzieci nad babcią).
Darowizna nie może być odwołana po upływie roku od dnia, w którym darczyńca dowiedział się o niewdzięczności oraz wtedy, gdy była ofiarowana w podzięce za okazaną pomoc lub celem pomocy potrzebującemu (np. na sfinansowanie drogiego leczenia).
Ale to wszystko trudne do udowodnienia, gdy w czterech ścianach mieszka darczyńca i obdarowani przez niego najbliżsi.

 

Wydanie: 09/2006, 2006

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy