Niezwykły biznes

Niezwykły biznes

Najemnicy ochraniają tysiące biznesmenów, inżynierów i dyplomatów

Dżungla w środku Konga: czułem się jak w łaźni parowej, ochraniając arabskiego biznesmena z Kataru. Ale gorąco było nie tylko z powodu klimatu, bo poza tym 400 górników z kopalni diamentów mojego klienta od pół roku nie dostawało pieniędzy. Kopalnia należała nie tylko do niego, lecz również do kongijskiego rządu i jeszcze jednej spółki, którą zarządzała generalicja z Zimbabwe. Wydobywano w niej „krwawe diamenty”, które, jak sądzę, pomagały finansować wojnę w Kongu i opłacały wsparcie armii Zimbabwe dla strony rządowej w tym konflikcie.

NA MIEJSCE POLECIELIŚMY z luksusowego domu znajdującego się na terenie wielkiej posiadłości szefa w Zimbabwe. W branży wydobycia diamentów nie ma związków zawodowych, a negocjacje były prowadzone po kongijsku, co polegało na tym, że jednego z brytyjskich kierowników kopalni wzięto jako zakładnika i dano mu solidny wycisk. Roztrzęsiony szef zabrał ze sobą pieniądze na wypłatę, które zaraz po dotarciu na miejsce włożyłem do sejfu w baraku biurowym. Następnie wzięliśmy głęboki wdech i wyszliśmy negocjować z tłumem skrajnie podminowanych górników. Naszym punktem wyjścia było oczywiście to, że nie ma mowy o żadnych pieniądzach, dopóki nie uwolnią naszego kierownika. (…)
Liczyłem się z tym, że będę musiał wyjść na spotkanie z górnikami sam, ale muszę przyznać, że szef miał jaja i poszedł do jaskini lwa razem ze mną. (…)

NA MIEJSCU WRZAŁO jak wokół gniazda os, które ktoś rąbnął kijem. Czekał na nas tłum bardzo rozzłoszczonych robotników uzbrojonych w dzidy, maczety, nadtłuczone butelki i wielkie młoty – praktycznie wszystko, co tylko mogłoby zadać jak najstraszniejsze rany każdemu, kto nie wręczy im forsy na piwo i dziwki. Kiedy podjeżdżaliśmy do nich, skandowali i rytmicznie tupali, starając się nas zastraszyć. Piszę „starając się”, ale tak naprawdę nie najgorzej im to wychodziło. Widok był przerażający.
Wiedziałem, że sytuacja będzie wybuchowa, dlatego zarządziłem, by na wzgórzu za nami rozmieszczono pluton żołnierzy państwowej armii Konga. (…) Żołnierze nosili koszulki, spodenki i japonki, a z tego, co udało mi się ustalić, też nigdy nie dostawali pieniędzy, ale z jakiejś przyczyny nadal chcieli stać po stronie mojego szefa w pertraktacjach płacowych. Byli teraz rozproszeni po wzgórzu, pośrodku mieli ciężkie karabiny maszynowe i mieli działać pod dowództwem dwóch wynajętych przeze mnie byłych żołnierzy Gurkhów.
Znaleźliśmy się więc tam wszyscy razem: z jednej strony dyszący żądzą forsy albo krwi tłum wściekłych mężczyzn, z drugiej zbrojny w puste kieszenie pluton trębaczy w krótkich spodenkach, a między jednymi i drugimi ja z arabskim biznesmenem milionerem. I oczywiście nie wolno mi zapomnieć o związanym jak ostatni kurczak na półce w supermarkecie brytyjskim inżynierze górnictwa. Przed grupę wyszli do rozmów samozwańczy przedstawiciele załogi i nastąpiły bardzo napięte negocjacje. (…) Strach dało się wyczuć w powietrzu i wiedziałem, że jeśli coś pójdzie nie tak, będzie bardzo prawdopodobne, że zostaniemy zarąbani. (…)

W KOŃCU SIĘ DOGADALI i górnicy przyprowadzili naszego człowieka, podczas gdy ja przekazałem przez radio wiadomość, by wyjęto pieniądze z sejfu i dowieziono na miejsce. Idealnie. Teraz tylko wystarczy zawieźć inżyniera do lekarza, popatrzeć, jak górnicy wyprawiają się na 10-kilometrowy spacer do miasteczka, gdzie każdy wypije po parę piw, i za dzień czy dwa wszystko wróci do normy. Nie do końca.
W krótkofalówce zaskrzeczał jakiś głos: łączył się ze mną jeden z moich ludzi z brytyjskiej ochrony.
– Przepraszam, mamy tu mały problem. Bob zapomniał kodu do sejfu.
– Co, do kurwy nędzy? – spytałem, starając się nie zdradzać głosem zaniepokojenia, ponieważ obserwował mnie tłum podminowanych górników.
– Nie pamięta szyfru.
Bob był drugim inżynierem i kierownikiem; doskonały fachowiec w zakresie inżynierii wodno-lądowej. Wyglądem przypominał postaci z kart powieści Grahama Greene’a. Był pozostałością po czasach kolonialnych, Anglikiem co się zowie. (…)
W każdym razie w całym tym zamieszaniu Bob zapomniał kodu do sejfu, a na pieniądze czekało mnóstwo zniecierpliwionych mężczyzn wymachujących tasakami. I co mieliśmy zrobić? Udało mi się na chwilę zwrócić uwagę szefa i po cichu powiedziałem mu o naszym małym problemie z sejfem. Wyglądał, jakby dowiedział się o śmierci kogoś bliskiego – może nawet o własnej. I wtedy coś mi przyszło do głowy. (…) Wziąłem od swojego Katarczyka telefon satelitarny i wybrałem angielski numer Jima, mojego dawnego kolegi z SAS, który swego czasu był najznamienitszym przedstawicielem sztuki wysadzania i rozpruwania sejfów w dziejach sił specjalnych. (…)
– No to pięknie, John – powiedział.
– Czy sejf jest przymocowany do ściany?
Broń odłożyłem tymczasem na tył samochodu, na platformę, bo uznałem, że i tak na nic by się nie przydała, gdyby podczas mojej rozmowy przez krótkofalówkę z biurem i przez telefon satelitarny z Jimem wokół mnie rozpętało się piekło. Ze wszystkich stron otaczał mnie milczący teraz i wpatrujący się we mnie coraz mocniej wybałuszonymi oczami tłum.
– Tak, przyśrubowany, zdaje się.
– Dobra, oderwijcie go od ściany.
Przekazałem to polecenie przez krótkofalówkę, potem kolejne itd., tłumacząc krok po kroku, jak mają włamać się do sejfu. Instrukcje Jima sprawdziły się idealnie – powiem więcej: były tak świetne, że lepiej nie będę zadzierał z policją, przedstawiając tu wszystkie szczegóły – i nim minęło 20 minut, pieniądze trafiły do prawowitych właścicieli, a poturbowanego inżyniera rozwiązano i uwolniono.

PEWNIE KTOŚ ZAPYTA: dobra, ale co ma wspólnego z wojną w Iraku ta historyjka o kopalni diamentów w Kongu? Sam bym się zastanawiał, gdyby nie to, że w listopadzie 2004 r. w hotelu Sheraton w Bagdadzie zobaczyłem przemierzającego hol Boba Budowniczego z wyciągniętą do mnie ręką.
– John, wspaniale cię widzieć.
Uścisnął mi dłoń.
– Chryste Panie, Bob, co ty tu robisz, u licha? Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
– Cóż, nowe horyzonty i takie tam. Będę tu sprzedawał Amerykanom lodówki i klimatyzatory. Dowiedzieliśmy się, że im tu tego brakuje, a szef ma w Katarze spore zapasy. Możemy je tu sprowadzić. Kupa kasy do wzięcia.
– Świetnie, stary. Kiedy zaczynasz?
– W sumie jutro. Mam umówione spotkanie z kupcem w Camp Eagle. Praktycznie jestem pewien, że dobijemy targu.
– Camp Eagle? Ale wiesz, że na drodze do Camp Eagle nasiliły się ataki rebeliantów? Masz jakąś ochronę?
– Nie. Nic mi nie będzie, przyjacielu. Bułka z masłem. Jak to wszystko przygotowywałem, to nawet myślałem, czy nie znaleźć tu w Bagdadzie jakiegoś mieszkanka i nie przenieść się tu z memsahib i psami.
Nie wierzyłem własnym uszom. To był tak idiotyczny pomysł, że najpierw aż mnie zatkało i nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Czyś ty oszalał, Bob? Muzułmanie nie znoszą psów. W ich kulturze psy to szkodniki.
– Doprawdy?  Nie martw się, będzie dobrze.
– Nie, Bob, nie będzie dobrze. Tu aż się roi od pieprzonych terrorystów, którzy pchają się drzwiami i oknami, byleby dopaść kogoś z Zachodu, kogo mogliby wysłać w kosmos. (…)
Poczęstował mnie uśmiechem, który mówił, że on wie najlepiej, i powiedział:
– Nie martw się, John. Wszystko się uspokoi. Uwierz mi.  (…)
Nie spotkałem już więcej Boba w Iraku i w ogóle od tego czasu się nie widzieliśmy, ale wiem, że wziął sobie do serca moją przestrogę i pracował bezpiecznie z Kataru. Mam nadzieję, że nadal nic mu nie jest.
Bob nie jest typowym przykładem biznesmena, który wybiera się do Iraku. Większość z nich nie przyjeżdża tu w poszukiwaniu klientów. Na ogół są to przedstawiciele wielkich korporacji z całego świata, które mają już gotowe kontrakty. Ryzyko jest ogromne, ale też ogromne są zyski, a z doświadczenia wiem, że tylko faceci z jajami ze stali jeżdżą do Iraku realizować kontrakty. Większość z nich to osoby trzeźwo myślące, ciche i wnikliwe. Wielu to kochający mężowie i ojcowie, chcący zaspokoić potrzeby dzieci uczących się w drogich szkołach oraz żon. (…)

RÓWNIEŻ DYPLOMACI potrzebują ochrony, a zarówno amerykański, jak i brytyjski rząd powierza to zadanie raczej kontraktorom niż wojsku. Parędziesiąt lat temu w Bejrucie zadanie ochrony osobistej personelu brytyjskiej ambasady powierzono specjalnej jednostce Królewskiej Żandarmerii Wojskowej szkolonej przez SAS, ale od tego czasu już się to nie powtórzyło. Brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zakontraktowało te zadania firmom działającym w Iraku i wygląda na to, że taki będzie trend w ewentualnych kolejnych punktach zapalnych. Do najważniejszych zadań związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa należy ochrona ekonomistów i bankierów z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, którzy mają decydujące znaczenie dla finansowej przyszłości kraju. Również ich ochronę powierza się prywatnym firmom wojskowym, a część osób przydzielonych do tej misji to najniezwyklejsi z kontraktorów pracujących w Iraku.
Tak więc codziennie po całym Iraku jeżdżą tysiące biznesmenów, inżynierów, bankierów oraz dyplomatów i to naprawdę zasługa ochraniającej ich najemnej armii, że stosunkowo niewielu z jej klientów (zwanych zleceniodawcami) straciło życie. Szacuję, że liczba tych, którzy zginęli w tym kraju, wynosi od 30 do 40, a jedynie kilku z nich było obywatelami brytyjskimi. Do tych ostatnich należy Ken Bigley.
Ken był 62-letnim inżynierem z Liverpoolu i z tego, co o nim opowiadano, porządnym facetem. To, co się stało z nim i z jego dwoma amerykańskimi kolegami w październiku 2004 r., było wyjątkowo skandaliczne. Był przetrzymywany jako zakładnik przez trzy tygodnie, zmuszany do wygłaszania przed kamerą apeli do Tony’ego Blaira i do koalicji, a jego porywacze żądali uwolnienia wszystkich więzionych kobiet. Stany Zjednoczone przetrzymywały jedynie dwie kobiety (obie brały udział w irackich badaniach nad bronią biologiczną), więc żądania porywaczy były w zasadzie tematem zastępczym. Zdaje się, że w końcu jeden z członków grupy Tauhid wal-Dżihad, która przetrzymywała Kena, odnalazł w sobie odrobinę człowieczeństwa i pomógł mu uciec, ale po półgodzinie Brytyjczyka schwytano ponownie na jednej z uliczek położonego na południowy wschód od Bagdadu miasteczka Latifijja. To musiało przypieczętować jego los – i prawdopodobnie także los tego, kto okazał mu współczucie – ponieważ wtedy porywacze zmusili Kena do kolejnego apelu nagranego na wideo.

OGLĄDAŁEM ten odrażający film i moim zdaniem w swoim pełnym godności zachowaniu Ken okazał więcej odwagi niż przetrzymujący go w niewoli tchórze. Ostatnie nagranie ukazuje sześciu uzbrojonych mężczyzn z zakrytymi twarzami stojących za zakładnikiem, któremu kazano klęczeć, a po apelu Kena o pomoc słychać jego ostatnie słowa: „Zostało mi bardzo mało czasu”. Wtedy stojący za nim mężczyzna przemawia przez minutę po arabsku, po czym wyjmuje z pochwy straszliwy nóż i rzuca się od tyłu na Kena jak pies. Trzech innych chwyta więźnia i przytrzymuje, podczas gdy oprawca odcina mu głowę nożem wśród powtarzających się okrzyków całej grupy: „Allahu akbar!”. Dobra ochrona potrafi ocalić od śmierci. Ludziom, którzy decydują się pomagać Irakowi w odzyskaniu siły napędowej gospodarki, nie brakuje odwagi. Tym, co pozwala im ufać, że mogą prowadzić tam interesy, jest obecność doskonale wykwalifikowanych kontraktorów.

ZAWSZE WSPOMINAM smutny przykład dwóch fińskich biznesmenów, członków delegacji handlowej, którzy zostali zamordowani na niesławnej autostradzie prowadzącej z lotniska w Bagdadzie w marcu 2004 r. Seppo Haapanen i Jorma Törönen mieli nadzieję, że odnowią dawne kontakty handlowe w Iraku. Byli przedstawicielami firm z branży nowych technologii, ale jadąc do siedziby Ministerstwa Elektryczności w pobliżu lotniska, z pewnością nie mieli odpowiedniej ochrony. Duży czarny samochód, prawdopodobnie jedno z ulubionych przez rebeliantów BMW, podjechał do ich auta i siedzący w środku bandyci otworzyli do nich ogień z broni automatycznej. Finowie zostali podziurawieni jak sito.
Ci dwaj biznesmeni nie mieli ochrony osobistej, a ich iracki kierowca miał ze sobą tylko pistolet. Pięknie: nawet gdyby kierowca zdążył w porę wyciągnąć broń – przy założeniu, że chciałby wdawać się w strzelaninę z kilkoma karabinami maszynowymi – nie byłby w stanie jednocześnie prowadzić samochodu i skutecznie strzelać. Natomiast gdyby w aucie było dwóch wykwalifikowanych kontraktorów, czujnych i mających się na baczności przed takimi właśnie atakami, prawdopodobnie Finowie wyszliby z tego cało. Nie wiem, kto doradzał ich delegacji w zakresie bezpieczeństwa, ale nie powinni wsiadać do samochodu bez paru osób wyznaczonych do ochrony.
Kiedy słyszę o ludziach, którzy w ten sposób zginęli, ogarnia mnie wściekłość. Oczywiście śmierć Kena i innych zakładników, którzy zginęli w podobnych okolicznościach, podziałała otrzeźwiająco na mężczyzn i kobiety wybierających się do Iraku, by pomagać w odbudowie kraju, ale ich nie powstrzymała.

Fragment książki Johna Geddesa Najemnik, tłum. Michał Romanek, Znak Literanova, Kraków 2014, premiera 28 sierpnia

Wydanie: 2014, 34/2014

Kategorie: Obserwacje
Tagi: John Geddes

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy