Notes dyplomatyczny

Notes dyplomatyczny

Minister Sikorski ładnie się prezentuje w mediach, ale – zdaje się – o kierowaniu MSZ pojęcie ma niewielkie. Bo czym na razie zapisał się w pamięci MSZ-etowców?
W sprawach kadrowych opiera się na ekipie z czasów Marcinkiewicza, którą uzupełnił paroma osobami ściągniętymi z MON. Ten koktajl nie wygląda ciekawie. Ci z MON niewiele potrafią, jeden z dżentelmenów chodzi i opowiada, że trzeba zbudować kolejny biurowiec, drugi ustawia samochody w garażu. Obaj rozmijają się z rzeczywistością.
Z kolei ci od Marcinkiewicza to w wielkim stopniu ludzie poprzetrącani – niczego już nie wymyślą, a patrząc na Ryszarda Schnepfa i jego zabiegi, można odnieść wrażenie, że chodzi im tylko o załatwienie sobie wyjazdu na fajną placówkę. To mało.
Brak kompetencji rodzi schematyczne zachowania – za PiS ta dyplomacja krzyczała, wołała „nie i nie”, za PO już nie krzyczy, za to milczy. Mamy ciszę.
Mając taką ekipę, minister wykonuje dziwne ruchy.
Trwają w MSZ permanentne narady, jedna za drugą, na bardzo ważne tematy, typu poprawa jakości pracy służby zagranicznej. Ludzie zbierają się albo w Sali Multimedialnej na czwartym piętrze, albo na pierwszym piętrze, w Sali Giedroycia, i biją pianę…
Jest np. pomysł screeningu, czyli oceny kompetencji pracowników. Teoretycznie ma to sens – ale kto to będzie przeprowadzał? Jakieś trójki, jak po II wojnie światowej?
Screenig miałby sens, gdyby był elementem całościowej odbudowy MSZ, bo inaczej będzie kolejnym działaniem pogłębiającym bałagan.
Elementem odbudowy ministerstwa byłaby np. rewitalizacja Akademii Dyplomatycznej. Przecież to, co działo się w minionym roku szkolnym, woła o pomstę do nieba – akademia jest w tej chwili częścią PISM i nie ma dyrektora. MSZ płaci za naukę, a nie ma wpływu ani na program, ani na kadrę. Ani na dyscyplinę – mieliśmy więc taką sytuację, że co chwila odwoływano zajęcia.
Elementem odbudowy byłyby czytelne decyzje kadrowe. A przecież tak nie jest. Teraz za granicę ma jechać kolejny „męczennik” z czasów Anny Fotygi – Paweł Dobrowolski. Ma być ambasadorem na Cyprze, czyli, powiedzmy to otwartym tekstem, jedzie na wypoczynek. Wcześniej podobną posadę miał Tomasz Lis, także z tej samej ekipy. Ich obu, i Dobrowolskiego, i Lisa, scharakteryzował dyplomatycznie Stefan Meller w swych wspomnieniach jako „miłośników i znawców whisky”. Nic dodać, nic ująć, z położeniem akcentu na pierwszą część charakterystyki.
Z kolei do Australii jechać ma Andrzej Jaroszyński, obecny dyrektor Departamentu Ameryki. Żeby była jasność – nic do dyrektora nie mamy. Ale warto zauważyć pewną prawidłowość – wcześniej dyrektorem tego departamentu był Henryk Szlajfer, którego odesłano do archiwum. Mamy więc kolejnego dyrektora Departamentu Ameryki, który idzie gdzieś w bok, jest odsuwany od spraw amerykańskich. Nie ufa się mu? Ma słabe umiejętności? Kto więc obsługuje w MSZ sprawy amerykańskie? Kto trzyma rękę na pulsie? Kto dostarcza wiarygodnych analiz i podpowiedzi? Zdaje się, że struktura, która tym powinna się zajmować i się zajmuje, nie jest poważnie traktowana. Dlaczego?
Odpowiedź na to pytanie byłaby najpewniej odpowiedzią na przyczyny naszych amerykańskich kłopotów.

Wydanie: 2008, 28/2008

Kategorie: Kraj
Tagi: Attaché

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy