Notes dyplomatyczny

Notes dyplomatyczny

Stefan Meller, już po swojej dymisji, w wypowiedziach dla mediów dał wyraz głębokiej estetycznej niechęci do chamstwa, które w Polsce zawłaszcza coraz to nowe obszary. Pół MSZ, czytając te słowa, kiwało ze zrozumieniem głowami. Bo to plaga okropna. Weźmy takie MSZ, z definicji – wzorzec elegancji. Parę miesięcy temu odwołano dziesiątkę ambasadorów. Powiadomiono ich o tym faksem, dostawali takie zawiadomienia o różnej porze, na przykład 31 grudnia, o godzinie 18.00. Chyba tylko po to, żeby umilić im noworoczne przyjęcie. A rzecznik ministerstwa, Paweł Dobrowolski, trąbił na cały świat, że to albo PZPR-owscy aparatczycy, albo agenci, więc trzeba ich się pozbyć. Wersal to był niebywały. I już przez grzeczność nie będziemy pytać, kto takie praktyki firmował swoją twarzą.
Albo inny MSZ-etowski zwyczaj: Jerzy Pomianowski, p.o. dyrektor generalny, przychodzi do urzędnika, staje w drzwiach i mówi: ma pan pięć minut na spakowanie się i opuszczenie gabinetu. Ten zwyczaj podzielił zresztą MSZ. Odezwały się głosy optymistów, że powinno się docenić fakt, iż dyrektor fatyguje się osobiście, bo przecież mógł takie polecenie wydać przez telefon. Sceptycy z kolei twierdzili, że przychodził, bo lubił popatrzeć, bo widok skulonego, chaotycznie zbierającego papiery, upokorzonego „wroga” sprawia mu przyjemność.
I znów, z wrodzonej grzeczności, nie zapytamy szanownego byłego ministra Mellera, za jakich czasów praktyki te miały miejsce.
Zwłaszcza że wciąż trwają. Oto mieliśmy w MSZ wydarzenie mające podnosić standardy elegancji – gdy min. Meller podał się do dymisji, razem z nim rezygnację złożyli rzecznik MSZ, Paweł Dobrowolski, i Irena Lipowicz, pełnomocnik ds. stosunków polsko-niemieckich. Proszę bardzo, co za gest! Warto to wszystko uzupełnić małą uwagą – i Lipowicz, i Dobrowolski zrezygnowali z funkcji, które pełnili, ale nie z pracy w MSZ. A jako urzędnicy państwowi są nieusuwalni. Mogą więc pracować w ministerstwie, chyba nawet za te same co poprzednio pieniądze, tylko już nie świecą za pana Leppera i panią Fotygę oczami. Każdy by tak chciał nie świecić.
Ale odejście Dobrowolskiego spowodowało, że trzeba było znaleźć kogoś na jego miejsce. I znaleziono, to Andrzej Sadoś, który wcześniej pracował w naszej ambasadzie w Genewie.
No i teraz finał opowieści – postanowiono, że nowy rzecznik powinien mieć gabinet blisko pani minister, bo – jak wiadomo – musi tu być zachowana gorąca linia (Boże, czy ktoś wierzy, że ta dwójka będzie na gorąco coś ustalała???). Padło więc na pokoje zajmowane przez byłego dyrektora generalnego, Krzysztofa Jakubowskiego, i byłego zastępcę dyrektora generalnego, Michała Szlęzaka. Oni dwaj, zepchnięci przez wicher historii na margines, cicho tam sobie egzystowali. Ale wicher jeszcze raz ich dopadł – wkroczył do ich pokojów Jerzy Pomianowski i dał pięć minut.
Poza tym wszystko jest OK. Nie wyrzucono ich na Grabów, ale przeniesiono do „szpiegowca”. Dostali pokój, chwilowo pusty, przeznaczony dla inspektorów NIK. Inspektorzy na razie nie przyszli, więc Szlęzak i Jakubowski jeszcze trochę mogą w luksusach posiedzieć.
Sceptyk powie, że ta nowa władza jest taka, jak ją Meller opisuje. Optymista – że ma ludzkie odruchy.

Wydanie: 2006, 22/2006

Kategorie: Kraj
Tagi: Attaché

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy