Notes dyplomatyczny

Notes dyplomatyczny

Oho, oto została wyjawiona wielka tajemnica MSZ. Kadrowa tajemnica. A wyjawiła ją nam (dziękujemy jednemu z czytelników za podpowiedź) pani wiceminister Grażyna Bernatowicz podczas posiedzenia sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Pani minister przedstawiała posłom kandydatów na ambasadorów, gen. Romana Iwaszkiewicza, który jedzie do Wietnamu (już pisaliśmy, co w MSZ sądzi się o tej nominacji), pana Zenona Kosiniaka-Kamysza, który wybiera się do Kanady, i pana Jerzego Marka Nowakowskiego, który będzie ambasadorem na Łotwie.
I w trakcie omawiania kandydatury gen. Iwaszkiewicza pani Bernatowicz, najwyraźniej sama stropiona tym, że nie sposób posłów rzucić takim ambasadorem na kolana, zaczęła się tłumaczyć. I powiedziała tak: „MSZ podchodzi do sprawy w ten sposób, że wszędzie tam, gdzie jest jakaś konkretna specjalizacja, a w przypadku pana gen. Iwaszkiewicza ta konkretna specjalizacja występuje, i gdzie brakuje ludzi, wykorzystujemy to, co mamy. Dodam, że pan generał jest znawcą Azji i problematyki eksportu uzbrojenia oraz współpracy przemysłów zbrojeniowych. Obecnie »posada« ambasadora nie jest tak bardzo poszukiwana na rynku pracy. Składa się na to wiele czynników. Część małżonków dyplomatów chce kontynuować w Polsce swoją karierę zawodową”.
Więc czegóż się dowiadujemy!
Przede wszystkim tego, że jest w państwie polskim zajęcie, do którego trzeba naganiać, a ludzie bronią się przed tym rękami i nogami – to posada ambasadora. Och, jak trudno kogokolwiek do niej namówić! Jak przeciwne są żony przyszłych ambasadorów, które wolałyby pracować w kraju! Więc dlatego wyjeżdża za granicę drugi albo i trzeci sort…
To narzekanie, że nie ma kogo wysyłać i w związku z tym wysyła się byle kogo, powraca w MSZ jak mantra. Och, jak narzekał Władysław Bartoszewski! Mówił, że nie ma kogo wysłać, bo ma w MSZ „siano”. Parę lat później pojechał na placówkę jego ulubieniec i protegowany – Tomasz Lis. I dopiero zobaczyliśmy ten owoc wysokoprocentowy nowej dyplomacji.
Wcześniej lejtmotyw braku dobrych kandydatów powtarzany był przez Krzysztofa Skubiszewskiego. To się później skończyło tym, że pewien człowiek o ambasadorach pana profesora trzy książki napisał.
Mamy wiec pewną prawidłowość – na brak wyboru narzekają najbardziej ci, którzy później wysyłają wynalazki…
Pora więc na wnioski – III RP minęło 20 lat i to jest wystarczający okres, by wychować sobie w MSZ kompetentnych urzędników, których można w świat wysyłać. Dorobić się procedur awansu, kształcenia, oceny…
Nic z tych rzeczy! Jeden Cimoszewicz ruszył z Akademią Dyplomatyczną. I tyle.
Co więcej, miało MSZ swoich głowaczy, ludzie mówili tu po chińsku, znali japoński, perski, wietnamski, o banalnym arabskim nie ma co wspominać. Tych ludzi z MSZ wypychano, a nowe nabory, przykro to mówić, odstawały.
Może więc warto postawić wreszcie sprawy na nogach? Tak, żeby za parę lat kolejna wiceminister, która stanie przed komisją sejmową, by rekomendować kandydatów na ambasadorów, nie musiała szukać rozpaczliwych usprawiedliwień, tylko mogła spokojnie zaprezentować swoich ludzi – 20 lat pracy w MSZ, w centrali i na placówkach, kolejne szczeble kariery zaliczane płynnie, przygotowywany na stanowisko ambasadora od trzech lat…
Attaché

Wydanie: 2009, 48/2009

Kategorie: Kraj
Tagi: Attaché

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy