Notes dyplomatyczny

Notes dyplomatyczny

Dwóch urzędników MSZ rozmawiało, wchodząc do ministerstwa. – Dlaczego nie pisze się o ambasadorach, których ta władza powołuje? – dziwił się pierwszy. – A co tu pisać? – odpowiadał drugi. Ha! Jednak kilku ambasadorów nowa władza powołała, można więc zaobserwować pewne prawidłowości, pewien trend. Wiele mówi on o zamiarach władzy, a jeszcze więcej o jej wyobrażeniu, co to jest dyplomacja i polityka zagraniczna.
I tak ambasadorem w Belgii został Sławomir Czarlewski (pisaliśmy o nim parokrotnie), solidarnościowy emigrant we Francji. Pierwszą swoją szansę dostał za Skubiszewskiego, był konsulem w Lyonie, odszedł w niesławie, a potem kręcił się koło naszych placówek, zawsze, gdy rządziła prawica, na coś się załapując. Ostatnio jeździł z wystawą „Solidarności” po Francji. No, wielka to zasługa, więc zaoferowano mu Belgię. Na zasadzie: zna język francuski, mieszka we Francji, otarł się o pracę dyplomatyczną i jest nasz. Jak na ambasadora, nie jest to wysoko zawieszona poprzeczka.
W trybie alarmowym mianowano ambasadora w Kazachstanie. To Paweł Cieplak, historyk, pracujący w MSZ od kilkunastu lat. Mało kto go w tym czasie zauważył, więc wiceminister Kowal, przedstawiając go sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, mówił tak: Paweł Cieplak „zajmował się (w MSZ) przede wszystkim doskonaleniem fachu dyplomatycznego oraz swoich zdolności poruszania się w dyplomacji. (…) Przez wiele lat pracował na placówkach dyplomatycznych w Rydze i w Wilnie, gdzie zajmował się szerokim zakresem spraw dwustronnych oraz problemami Polaków na Litwie”. Hm, trudno nazwać to budującym życiorysem dla ambasadora. Tym bardziej że podczas przesłuchania dowiedzieliśmy się, że kandydat zna tylko angielski, a jeśli chodzi o rosyjski, to „prowadzi w tym języku rozmowy”. Jakie? Efekt był łatwy do przewidzenia, wizyta Lecha Kaczyńskiego w Kazachstanie zakończyła się klapą, podobnie jak szczyt energetyczny w Krakowie.
Mamy też ambasadora w Hawanie. To pani Marzenna Adamczyk. Jest to iberystka, pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor ds. studenckich w Instytucie Studiów Iberyjskich. Poza tym tłumacz literatury iberoamerykańskiej. Z dyplomacją ma tyle wspólnego, że przez sześć lat, od 1999 r., pracowała w naszej ambasadzie w Madrycie.
Do tej grupy dorzućmy jeszcze pana Wojciecha Kolańczyka, nowego ambasadora w Norwegii i Islandii. To absolwent prawa, jeden z ośmiu członków założycieli Spółdzielni Pracy „Doradca” w Sopocie. Tej od Jana Krzysztofa Bieleckiego i Janusza Lewandowskiego. Poza tym działa w biznesie, jest m.in. współorganizatorem Bałtyckiego Towarzystwa Leasingowego SA w Gdańsku.
Czy po tych kandydaturach czuć, że w polskiej dyplomacji idzie nowe? Zasadą każdej dobrej dyplomacji jest, że ambasadorami zostają ludzie, którzy wcześniej przepracowali w MSZ 20, 30 lat, byli na kilku placówkach, kierowali w centrali przynajmniej departamentami, są ludźmi przygotowanymi do prowadzenia polityki. W tej regule nastąpił wyłom na początku lat 90., potem prostowany. Teraz wysyłani są ludzie według zasady – nie może to być człowiek zbyt długo pracujący w MSZ, nie może to być człowiek od Geremka. Więc albo outsider z wnętrza MSZ, albo ktoś z zewnątrz, z głębokiego zaplecza. Władza buduje sobie swoje MSZ. Najwyraźniej według zasady – nieważne, czy działa to dobrze, czy byle jak, ważne, żeby było nasze.

Wydanie: 2007, 25/2007

Kategorie: Kraj
Tagi: Attaché

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy