Franz Fischler, komisarz Unii Europejskiej ds. Rolnictwa, prywatnie Austriak, znów przypiął nam łatkę. Fischler w wywiadzie prasowym powiedział, że nie ma mowy, by Unia Europejska rozszerzyła się przed rokiem 2005. A i ta data jest optymistyczna. Poza tym, dodał, w kolejce do Unii na czele jest trzech liderów: Słowenia, Węgry i Estonia. A Polska. „Z Polską jest coraz więcej kłopotów” – zaznaczył Fischler.
Oczywiście, opinia komisarza ds. rolnictwa nie jest miarodajna, nie on jest w Unii najważniejszy. Ale po pierwsze – gdyby nie utrzymujący się w ostatnich miesiącach mało przychylny wobec Polski klimat, słowa te by pewnie nie padły. Po drugie zaś – wypowiedź ta ów zły klimat pogłębia. Na froncie polsko-unijnym nie jest więc dobrze, czego zresztą pewnie ministrowi Bartoszewskiemu nie trzeba przypominać. No, może troszeczkę. Na przykład to, że kiedy po raz pierwszy był ministrem spraw zagranicznych (w czasach premiera Oleksego), głośno postulował, by negocjacje Polska-UE zostały zakończone w roku 1998, tak, żebyśmy w roku 2000 mogli stać się członkami Unii. Zresztą, ten rok 2000 zapowiadał nie tylko on… Poza tym Bartoszewski, zanim został ministrem w rządzie Oleksego, był przez pięć lat ambasadorem RP w Austrii. Austria, ojczyzna komisarza Fischlera, jest tym krajem, w którym stosunek do Polski i Polaków jest najgorszy. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dlaczego? Jak sobie z tym poradzić? Kto jak kto, ale były ambasador w Wiedniu powinien chyba mieć lekarstwo na tę austriacką chorobę…
Było o rzeczach smutnych, teraz o rzeczach śmiesznych.
Otóż przez długie lata Polska wysyłała do ONZ, do Nowego Jorku, dobrych, wykształconych dyplomatów. Przykładem tego jest chociażby Eugeniusz Wyzner, swego czasu zastępca Sekretarza Generalnego, obecnie szef korpusu służby cywilnej urzędników ONZ. Tymczasem teraz szefem naszego przedstawicielstwa przy ONZ jest Janusz Stańczyk, dla którego jest to pierwsza placówka w karierze. Stańczyk do MSZ przyszedł w roku 1992, był najpierw dyrektorem departamentu prawno-traktatowego, potem awansował na wiceministra. Niedawno wysłano go do Nowego Jorku.
Mało kogo to zdziwiło – Stańczyk nie jest ani pierwszym, ani ostatnim dyplomatą, który z politycznego układu sięga po najwyższe godności. Tylko że przy takich okazjach zawsze obowiązywała zasada, że słabemu ambasadorowi dawano zastępcę profesjonalistę, który miał za zadanie łatać błędy szefa. Początkowo w naszej misji przy ONZ tak było. Ale mocno to Stańczyka peszyło – bo nie każdy dobrze znajduje się w sytuacji, w której podwładny wie lepiej. No i patrzy na ręce. Pozbył się więc zawodowca. I teraz dostać ma dyplomatę na swój wymiar. Będzie to pani, która do tej pory pracowała w Kancelarii Premiera Buzka, a teraz przysposabia się w MSZ do nowej roli.
ONZ-owską placówką kierować więc będzie dwójka debiutantów, których – dodatkowo – łączyć będą jasno sprecyzowane polityczne poglądy. Może więc będzie byle jak, ale za to politycznie słusznie. W roku 2000. Jedenastym roku III RP.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy