O 1 i 3 maja obojętnie

Przy okazji 1 i 3 maja słychać różne głosy; o 3 maja zawsze wzniosłe, jak należy, o 1 maja zależnie, kto mówi, raz wzniośle, raz brzydko. We mnie 1 i 3 maja nie budzą dziś emocji. Jedynymi świętami, które przeżywam uczuciowo, jest Boże Narodzenie, a najbardziej Wigilia, ale także okres przed świętami i jeszcze po świętach. I to pomimo mojej religijnej oziębłości. A do 1 i 3 maja nie czuję nic, po prostu dzień wolny od pracy, a dla mnie, emeryta, nawet i to nie, bo zdarza mi się świętować, kiedy inni pracują, a pracować, kiedy inni świętują. Bywamy na wsi w dni powszednie, kiedy w okolicznych domach jest pusto, a wracamy do Warszawy na weekend, kiedy tam się zapełnia.
Ale nie zawsze byłem obojętny wobec tych świąt. 3 maja w PRL nie był dniem wolnym od pracy i w ogóle go nie świętowano. Była to przecież rocznica antyrosyjskiego buntu Polski, która wtedy też była już rosyjskim satelitą, czymś na kształt XVIII-wiecznej PRL. Ta data, jako coś ważnego, nie tylko znanego, ale i odczuwanego, zaistniała dla mnie wtedy, gdy sam popadłem w konflikt z rzeczywistością PRL-owską. 3 maja pasował jako tradycja do tego, czego sami chcieliśmy, podobnie jak pasowała rocznica zwycięstwa pod Warszawą nad bolszewikami. Jeździłem więc z przyjaciółmi na zapuszczony w latach 70. cmentarz w Radzyminie, żeby zapalić 15 sierpnia świeczki na grobach żołnierzy. Bywał też wtedy z nami, raczej za nami szpicel SB. I dzisiaj tę datę odczuwam o wiele bardziej niż odległy 3 maja. Także dlatego, że był to dzień zwycięstwa, a nie rocznica zrywu zakończonego wpadnięciem do grobu. Może bez 3 maja Polska przetrwałaby lepiej zły dla siebie czas? Nie wiem. Poza tym nie lubię, przy tej i przy innych okazjach, powierzchownie patriotycznego, odpustowego zadęcia, choć pewno inaczej nie dałoby się takich rocznic święcić i ludzie lubią narodowe odpusty. Jakby ich nie było, pewno wyrzekałbym na brak.
1 maja i lubiłem, i nie lubiłem. Chyba tak, jak większość Polaków. Pamiętam zaraz po wojnie, jak śpiewano (oczywiście prywatnie i dyskretnie): „Dzisiaj kluski, jutro kluski, Polska nasza, a rząd ruski”. Taki był stosunek narodu do nowej rzeczywistości – Polska była nasza, już nie szwabska, nasza, ale niestety rząd był ruski. On był potem coraz mniej ruski, ale do końca nim być nie przestał, chociaż byli tacy, co się starali. Ale w obozie socjalistycznym, póki istniał, było to niemożliwe. 1 maja, chociaż ma chwalebną historię, od początku był „ich” świętem, świętem „kumunistów”, jak mówiono na mojej ulicy w rodzinnym mieście. Na pochód trzeba było iść, bo sprawdzali listę obecności, i lepiej było nie ryzykować, ale jak już sprawdzili, to co odważniejsi po drodze pryskali na prawo i lewo w oglądający widowisko tłum. Jako może dziesięciolatek widziałem na własne oczy te „aspołeczne elementy” odpryskujące na boki od manifestujących mas. Podkreślam, od manifestujących, bo w demokracji ludowej masy zawsze manifestowały. Oczywiście manifestowały poparcie dla władzy ludowej, natomiast demonstrowali nieliczni wrogowie. Ale długo lubiłem też 1 maja, bo powstała z czasem wokół niego atmosfera ulicznego pikniku, a na dodatek zaczynał się Wyścig Pokoju, no i władza ludowa na ten piknik „rzucała coś” atrakcyjnego; pomarańcze, cytryny, czekoladę, dobra na co dzień trudne do dostania.
Potem, kiedy zadarłem z tą władzą, 1 maja stał się także moim wrogiem, ale raz, w sporym gronie zbuntowanych studentów UW, wrogo wykorzystaliśmy manifestację pierwszomajową. Rok był 1965, dwa miesiące wcześniej aresztowano Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego za „List Otwarty do Partii” i przechodząc obok trybuny z „przywódcami”, wykrzykiwaliśmy im na całe gardła: „Karol! Karol! Karol!… Marks”. Nie wiem, czy to usłyszeli. Mijały lata. PRL coraz bardziej nie lubiłem, nie cierpiałem, nienawidziłem, marząc o doczekaniu czasu, kiedy „sędziami wreszcie będziem my”. Nawet wykrzyczałem to marzenie esbekowi w więzieniu na Rakowieckiej w 1968 r., co uwiecznił w notatce, że Kuczyński zapowiedział, że kiedyś będzie „Ich” rozliczał. Aż przyszedł ten czas i moja nienawiść do Polski Ludowej, która – zdaniem niezłomnych, szczególnie tych z dni dzisiejszych – powinna trwać i ciąć jak stal, gdzieś wyparowała pod wpływem wielkiego cudu roku 1989. Nawet zdarza mi się bronić tej poprzedniej Polski przed IPN-owskimi wypaczeniami prawdy o niej. Ale 1 maja pozostanie dla mnie już tylko datą.

LICZNIK PREZYDENCKI: Do końca kadencji „Prezydenta Swojego Brata” zostało 808 dni.

 

Wydanie: 19/2008, 2008

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy