O „warszawce”

O „warszawce”

Bardzo uważnie przeczytałam wywiad z Dominiką Ostałowską („P” nr 6). Jest moją ulubioną aktorką tego pokolenia i głównie ze względu na jej rolę zaczęłam oglądać serial pt. „M jak miłość”. Pojawia się w nim też Hanna Mikuć, niezapomniana Madzia Brzeska z „Pensji pani Latter” Stanisława Różewicza. I bohaterka „Kobiety w kapeluszu” tegoż reżysera. Tematem „Kobiety” jest niezdrowa sytuacja w pewnym teatrze, gdzie utalentowana dziewczyna nie będzie mogła zagrać Kordelii. Przyszło mi do głowy, że również Dominika Ostałowska, o ile wiem, nie wystąpiła jako Julia, Ofelia czy Kordelia. I zapewne już nie wystąpi. Czy aby nie dzieje się tak za sprawą „warszawki”, którą Dominika Ostałowska uważa za

wymysł zawistnych prowincjuszy?

Pani Dominika jest rdzenną warszawianką, przywiązaną do swego miasta. I nic w tym dziwnego. Prawie wszyscy mamy sentyment do kraju lat dziecinnych. Zaskoczyło mnie jednak trochę, że tak wrażliwa osoba nie ma tu swoich „miejsc magicznych”. Większą część życia spędziwszy w Warszawie, nie uważam się za warszawiankę, ale mam takie miejsca, przede wszystkim Łazienki i ogród botaniczny w Alejach Ujazdowskich. Wyróżniam je dla ich uroku, a także dlatego, że jako człowiek wsi potrzebuję kontaktu z przyrodą, nieobecną na przykład w kawiarniach. A one właśnie oraz im podobne przybytki są wylęgarnią „warszawki”, która – moim zdaniem – istnieje i trzyma się wcale mocno.
Kto i kiedy wymyślił określenie „warszawka”? Nie ma go w tak zwanym słowniku warszawskim J. Karłowicza, A. Kryńskiego i W. Niedźwiedzkiego. W tomie VII (rok wydania 1919) figuruje natomiast „warszawszczyzna” tudzież „warszawska choroba”, znana też pod innymi nazwami, np.

jako „franca”.

Władysław Kopaliński w „Słowniku mitów i tradycji kultury” wyjątkowo dużo uwag poświęcił Warszawie, o „warszawce” jednak zapomniał. Natomiast w najnowszym „Uniwersalnym słowniku języka polskiego” (PWN 2003 r.) pod hasłem „warszawka” czytamy, że mówi się tak „potocznie, pogardliwie albo lekceważąco o sferze towarzyskiej i opiniotwórczej. Plotki i sensacyjki warszawskie”. Tak właśnie.
Dla mnie Warszawa to inteligencja, talent i męstwo, „warszawka” – blaga, blichtr i cwaniactwo.
„Nie ma cwaniaka nad warszawiaka”, co to sprzedał kmiotkowi kolumnę Zygmunta.

Swoistym cwaniactwem

jest zawłaszczenie przez warszawiaków Bolesława Prusa. Autor „Lalki” nie urodził się ani nie wychował w Warszawie, przybył tu już po tragedii powstania styczniowego, a w osobie Izabeli Łęckiej ukazał – moim zdaniem – prototyp postawy właściwej „warszawce”. Chodzi o snobizm, działania na pokaz oraz zakłamanie, cechujące tę wielbicielkę podrzędnego śpiewaka – zagranicznika. Dziś byłby to piosenkarz made in USA…
Określenie „warszawka” powstało chyba w okresie międzywojennym, gdy Warszawa – w dobie niewoli prowincjonalne miasto na obrzeżach carskiego imperium – stała się znów stolicą sporego kraju europejskiego. Kraju wiejsko-rolniczego, w którym polityk „z chłopów” co prawda przez jakiś czas był premierem, ale ostatecznie trafił do więzienia i na emigrację. Czy i jaki udział miała w tym „warszawka”, której ulubieńcami bywali członkowie sanacyjnego establishmentu? Nie mnie o tym sądzić – w ogóle „warszawka” to temat dla socjologa, którym nie jestem, zaś moje obserwacje są wybiórcze i subiektywne.
Potrafiłabym wymienić nazwiska „z pierwszych stron gazet”, których nosicielki i nosiciele wydają mi się uosobieniem dzisiejszej „warszawki”, ale nomina sunt odiosa! Ujawnię więc tylko, że w moim odczuciu (może błędnym i krzywdzącym) wizualnym symbolem „warszawki” XXI wieku jest palma na rondzie de Gaulle’a.

Ten sztuczny twór

nie ma nic wspólnego ani z polską przyrodą, ani z kulturą i nie rozumiem (podobnie jak wielu rdzennych warszawiaków), jak to „cudo” mogło się znaleźć niemal w sercu miasta, na skrzyżowaniu tak ważnych szlaków jak Aleje Jerozolimskie i Nowy Świat, zwany traktem królewskim. I to w kontekście z generałem de Gaulle’em, który darzył Polskę prawdziwą przyjaźnią i był jednym z ojców duchowych zjednoczonej Europy.
Notabene książeczka, którą de Gaulle’owi poświęcił André Malraux, nie ukazała się w polskim tłumaczeniu. „Za komuny” była niecenzuralna, a potem okazała się nieopłacalna. I to chyba też dowód na istnienie „warszawki”, która nie kocha autentycznych wielkości.

 

Wydanie: 12/2004, 2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy