O zamiłowaniu do skalpów

O zamiłowaniu do skalpów

Czy jest jakaś nieprzekraczalna granica oddzielająca pragnienie dobra od okrucieństwa? Jeden z bohaterów Kurta Vonneguta mówi: „Znalazłem sobie miejsce, gdzie mogę czynić dobro, nikogo przy tym nie krzywdząc”. Bardzo często bywa jednak inaczej – miernikiem „dobrej zmiany” staje się liczba ofiar. Maniakalne zadufanie karmi się pogardą i dążeniem do niekończących się porachunków. Kostium cnót często zakładają kanalie, jest to niesłychanie wygodne przebranie.

Hiszpański zakonnik Bartolomé de Las Casas pozostawił „Krótką relację o wyniszczeniu Indian”, ukazującą okrucieństwo konkwisty. Wszystko działo się zgodnie z nakazami wiary. Indian mordowano z najgłębszym przekonaniem, gorliwie i skutecznie. Do Nowej Hiszpanii – czytamy – „pojechali ludzie mieniący się chrześcijanami, aby rabować i zabijać”.

W korytarzach historii tłoczą się widma apostołów, którzy swą świętość ogłaszali na mogiłach wrogów. Można czasami odnieść wrażenie, że przeszłość powraca; lista ofiar „dobra” nie została zamknięta, każda epoka ma swoich „niewiernych” i „dzikich”. Spójrzmy pod tym kątem na fenomen światopoglądowej histerii, której katalizatorem stało się pojęcie „komuny”. Wciąż trwa parada napuszonych. W istocie coraz częściej przypomina to parodię – widzimy, jak powaga zmienia się w śmieszność.

Patrząc śmieszności w oczy, pomówmy przez chwilę o dewocji antykomunistycznej. O moralności, czy może raczej anty-moralności, opartej na pogardzie i nienawiści. Dewocja, jak wiemy, oznacza bezmyślne przywiązanie do rzeczy stwarzających namiastkę świętości, uwielbienie lichych pozorów. W istocie ośmiesza ona wiarę i niweczy związane z nią ideały. Polityczna dewocja jest bardzo groźna – domaga się czynów, a bezmyślne czyny są z reguły niebezpieczne. Co ciekawe, dewocja nie zawsze musi przejawiać się w drastycznych formach. Dewocja antykomunistyczna stała się u nas po prostu elementem pewnego klimatu opinii. Dotyczy to często ludzi młodych, którzy nie mogą mieć zdania opartego na osobistych doświadczeniach. Spotykam czasami przedstawicieli najmłodszego pokolenia, którzy propagandową karykaturę przyjęli jako wyznanie wiary – są przekonani, że w okresie słusznie minionym wszyscy studiowali Marksa i Lenina, a narodowym napojem był ocet. Z tym octem rzecz ciekawa. Każdemu towarzyszą jakieś wspomnienia – pamiętam szczęśliwy moment zakupu pierwszego wydania „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Wykosztowałem się, na ocet już nie wystarczyło. I niech ktoś powie, że życie w PRL było łatwe.

U podstaw dewocji antykomunistycznej tkwi obsesja – obsesja puryfikacji. We wszystkich kulturach funkcjonuje obraz zmazy, zbrukania – po przeciwnej stronie stają nieskazitelni. Świat czysty, uwolniony od skazy, któż o nim nie marzy. Gorzej, gdy marzyciele przystępują do robienia porządków. Wtedy na ulice wychodzi młodzież z pieśnią na ustach: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Oto zasada miłości bliźniego przekuta w program.

W istocie mamy do czynienia z chichotem historii. Bo tak już przecież było – osąd polityczny eliminował wszelkie kryteria moralne. Komuniści osądzali przeciwników z najwyższych pułapów absolutnej słuszności. Polityka zastępowała moralność, furia słuszności wypierała reguły rzetelności. Obarczony winą podmiot zbiorowy jest elementem polityki, która domaga się skalpów. Jak wiele ma to wspólnego z moralnością? Jaki sens miała ostatecznie złej sławy ustawa „dezubekizacyjna” (swoją drogą uprawianie polityki na poziomie żargonu jest jednak niesmaczne), która uderzyła w tysiące ludzi rzetelnie pełniących swoją powinność już w nowych realiach?

Ważnym aspektem politycznej dewocji jest samousprawiedliwienie. Któż ma prawo osądzać tych, którzy stają po stronie prawdy? Instancją ferującą wyroki – i w razie potrzeby uniewinniającą – jest przecież słuszność ostateczna. Ponieważ „my” zawsze mamy rację, probierzem moralności staje się legitymacja partyjna. Na wyżynach prawdy nie można pobłądzić. Tak oto osąd polityczny zastępuje osąd moralny – de-komunizacja zmienia się w de-moralizację. Moralność dogorywa na ołtarzach polityki.

Ile warta jest mściwość okryta liturgiczną szatą dewocji? Czy pogarda może stać się źródłem sprawiedliwości? Ludzie władzy powinni studiować Marka Aureliusza, był w końcu cesarzem. Lekturę jego „Rozmyślań” poleciłbym jako środek uśmierzający porywy histerii. „Dobrem wszelkiej części natury jest to, co przynosi natura wszechcałości”, mówi cesarz. Sprawiedliwa jest równowaga, źródłem sprawiedliwości jest troska o jej utrzymanie. Urojona wyższość prowadzi zawsze do upadku. Co innego mówi brewiarz histerii – uczy pogardy i nienawiści. Wodzeni za nos przez demony obłąkania „sprawiedliwi” chcą zdobywać skalpy wrogów. Trofea zaślepienia nazwać będzie można pamięcią narodową.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy