Oblicza wojny

Oblicza wojny

Patrole, zamachy, obławy – to codzienność polskich żołnierzy w Iraku

Korespondencja z Iraku

Żołnierz, o którym piszę, nie chce podać swojego nazwiska. Nie godzi się też na zrobienie zdjęcia. Choć od wydarzeń, o których opowiada, minęło wiele tygodni, nadal nie nabrał do nich dystansu. Gdy mówi, nerwowo się uśmiecha i błądzi oczami. Zbyt często zaciąga się papierosem, by na końcu zdusić go z zupełnie niepotrzebnym impetem.
Najpierw było to dziecko – iracki chłopiec, który podczas postoju polskiego patrolu podszedł do jednego z honkerów. Śmiał się od ucha do ucha i wrzeszczał: „Bolanda, Bolanda!” (Polska, Polska!). Przywołany, oparł się o drzwi kabiny i z ciekawością zaglądał do środka. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy żołnierz wcisnął mu puszkę coca-coli. A gdy patrol ruszał, stał na ulicy, machając na pożegnanie. Kilkadziesiąt sekund później niespodziewany wybuch wyrwał drzwi terenówki. A przyjacielsko nastawiony chłopiec zapadł się pod ziemię. To on przyczepił do dżipa zdalnie sterowany ładunek. Szczęściem w nieszczęściu było, że siła eksplozji okazała się zbyt słaba, by wraz z drzwiami rozerwać na strzępy siedzącego przy nich pasażera…
Później zaś był ten ostrzał, także w czasie patrolu. Lecz mój rozmówca niewiele z niego pamięta. Tyle tylko, że poczuł szarpnięcie, uderzył głową w deskę rozdzielczą honkera i stracił przytomność. Dopiero od kolegów dowiedział się, że w zagłówku jego siedzenia utkwił pocisk z kałasznikowa. Niewiele brakowało, by przebił oparcie na wylot. Być może kula nie rozerwałaby kewlarowego hełmu. Być może…

Tytuł za gardła

Dużo mniej szczęścia mieli inni żołnierze koalicji – ofiary krwawego „Emira” pojmanego przez polskich komandosów kilkanaście dni temu.
– „Emir” to nie imię, to tytuł nadany w dowód zasług – tłumaczy gen. Waldemar Skrzypczak, dowódca wielonarodowej dywizji w Iraku. – Aby go uzyskać, trzeba własnoręcznie poderżnąć gardła dziesięciu niewiernym i ich zwolennikom. Człowiek, którego zatrzymaliśmy, ma na sumieniu 11 zabitych. Tylu przynajmniej udało nam się udowodnić…
„Emira” czeka niechybna śmierć z rąk irackiego wymiaru sprawiedliwości. Gorzej, że wraz z nim zatrzymano innego mężczyznę. I dopiero później okazało się, że ów Irakijczyk nie ma nic wspólnego z terrorystą, znalezioną zaś przy nim broń posiada legalnie. Niestety, procedura wymaga, by i jego przekazać lokalnej policji. A jak ze smutkiem przyznają polscy oficerowie, zatrzymany, choćby najbardziej niewinny, na irackim komisariacie może „się przyznać” do wszystkiego. Nawet do tego, że jest Osamą bin Ladenem…
Patrole, zamachy, obławy – to dziś iracka codzienność, także w polskiej strefie. Nie dziwi więc potężny, betonowy mur, otaczający bazę w Diwanii, w której znajduje się dowództwo międzynarodowej dywizji. Poza betonową zaporą bezpieczeństwa strzegą tu dwa radary pola walki, monitorujące przestrzeń wokół bazy w promieniu 8 km, oraz blisko 80 kamer połączonych z detektorami ruchu, rozmieszczonych w najważniejszych miejscach campu.
Te zabezpieczenia uniemożliwiają bezpośredni atak, nie dają jednak całkowitej gwarancji. Iraccy bojownicy wykazują się bowiem nie lada pomysłowością. Chodniki i place wojskowych obozowisk wysypywane są gruboziarnistym żwirem, przywożonym spoza campów. I właśnie pod koniec marca w jednej z ciężarówek, pod stertą kamieni, znaleziono kilka potężnych 122-milimetrowych pocisków moździerzowych. Tragedii udało się zapobiec dzięki procedurze, zgodnie z którą każda naczepa jest rozładowywana, sprawdzana i ponownie ładowana przed wjazdem na teren bazy właściwej.
Atmosferę oblężonej twierdzy w Diwanii potęgują tłumy wojskowych, nigdy nierozstających się z bronią krótką. A także uzbrojeni po zęby wartownicy stojący przed wejściami do… stołówki. Ci ostatni to efekt zamachu, do jakiego doszło przed kilkoma miesiącami w Mosulu – w wyniku samobójczego ataku bombowego na kantynę śmierć poniosło wówczas prawie 40 marines. Pomni tego doświadczenia wartownicy uważnie przyglądają się identyfikatorom, które muszą nosić wszyscy przebywający na terenie obozu. I z miejsca odbierają futerały i torby, pouczając przy tym, że nie ma mowy o robieniu zdjęć w kantynie. To ponoć fotografie wykonane przez zachodnich dziennikarzy posłużyły bojownikom z Mosulu w przygotowaniach do zamachu.

Wieża Babel

Wystarczy jednak przekroczyć próg stołówki, by znaleźć się w innym świecie. Tandetne, kolorowe girlandy, podwieszone pod sufitem z okazji Wielkanocy, zupełnie nie przystają do atmosfery wojennego zagrożenia. A hałaśliwe odgłosy rozmów z miejsca nasuwają skojarzenie z wieżą Babel. Kantynę prowadzi amerykańsko-izraelska firma KBR, zatrudniająca w kuchni i do wydawania posiłków Filipińczyków i Pakistańczyków. A kręcący się między stolikami żołnierze noszą mundury armii bułgarskiej, rumuńskiej, litewskiej, łotewskiej, słowackiej i wielu innych. Wśród wojskowych dominują jednak Polacy i Amerykanie. I tu ciekawa obserwacja – na obu bocznych ścianach kantyny zamontowano wysięgniki z telewizorami. Po jednej stronie, gdzie większość siedzących przy stolikach to Amerykanie, w odbiornikach nadawany jest oficjalny program Pentagonu. Pełno w nim relacji z Iraku i Afganistanu, przerywanych reklamami rekrutacyjnymi.
– Jestem dumny z tego, że mogę pomagać innym. Że jestem amerykańskim żołnierzem – zachęca sierżant marines z aparycją żywcem wyjętą z magazynu mody. Zaraz po nim na ekranie pojawia się pięćdziesięcioparoletnia Murzynka pozdrawiająca syna służącego w Iraku.
– Bobby, jesteśmy z tobą – mówi kobieta, a kamera jakby niechcący prześlizguje się po jej załzawionych oczach i rozwieszonej w salonie amerykańskiej fladze. Stopklatka i powrót do studia.
– My również, Bobby – zapewnia prezenter.
Tymczasem po polskiej stronie stołówki ze zdziwieniem odczytałem w rogu ekranu nazwę kanału – TV Biznes (ponoć dostępny w krajowych sieciach kablowych). Po co żołnierzom program z gadającymi o gospodarce głowami? Zrozumiałem to niebawem, gdy sztywną dyskusję w studiu przerwano, prezentując najświeższe tabele kursów walut. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na wielu zajmowanych przez Polaków stolikach znalazł się kalkulator. Cóż, iracki żołd nasi wojskowi otrzymują w dolarach…
A zatem mocna złotówka to dla służących w Iraku żołnierzy powód do frustracji. Tę zaś najlepiej niwelować w rozmowie z najbliższymi. Szczęśliwie nasze wojsko, w odróżnieniu od innych armii sojuszniczych, zapewnia żołnierzom darmowe połączenia z rodzinami w kraju. Dzienny limit rozmów to 15 minut – 10 na telefon stacjonarny, 5 na komórkę. Inny sposób na odstresowanie to rozrywka. A tej, wbrew pozorom, nie jest w Diwanii aż tak mało. Z jednej strony, znakomicie wyposażona siłownia i boiska do gry w koszykówkę, z drugiej, zestawy DVD i telewizor w każdym kontenerze. Z całym wachlarzem kanałów satelitarnych i rodzimymi telewizjami, wśród których nie zabrakło jakimś cudem rozkodowanego cyfrowego programu z filmowymi premierami.

Czat-podrywacz

Rzecz jasna, jest jeszcze Internet. I tu kolejna niespodzianka – jeśli komuś zależy na bezproblemowym używaniu sieci, lepiej skorzystać z komputerów w wojskowej rozmównicy. Komercyjna kafejka (2 dol. za pierwszą godzinę, 1 za każdą kolejną) ma bowiem pewien specyficzny feler.
– Tego, tego i tamtego lepiej nie ruszać, bo są tak zasyfione, że nic na nich nie zrobisz – lojalnie informuje mnie o kondycji komputerów opiekun interesu.
– Dlaczego? – pytam go zupełnie szczerze. W odpowiedzi słyszę, że żołnierze namiętnie odwiedzają strony porno, szczególnie z gatunku hardcore, gdzie aż roi się od wirusów. Jest ich tak dużo, że administrator dał sobie spokój z usuwaniem…
Rozglądam się, by na kilku monitorach rzeczywiście zobaczyć niezbyt wybredną goliznę. Z nadzieją jednak dostrzegam, że zdjęcia i filmiki to nie wszystko – kilku żołnierzy przegląda zwyczajne strony, jeden czatuje. Siadając obok, dyskretnie zaglądam temu ostatniemu przez ramię i widzę tytuł czatu: „Trzydziestolatki”. No cóż – przypominam sobie, że jedyne kobiety na terenie Campu Echo w Diwanii to amerykańskie żołnierki. A za nimi – jak mówią nasi wojskowi – ciągnie się tyle paragrafów, że tylko głupi by próbował…
– A ty kim jesteś? – dopytuje się czat-rozmówczyni żołnierza, gołowąsa i z pewnością nie trzydziestolatka.
– Żołnierzem – zgodnie z prawdą wystukuje chłopak.
– Ooo, brzmi ciekawie…
– Jestem właśnie w Iraku – idzie za ciosem czatownik w mundurze. – Właśnie wróciłem z patrolu…
– Taaa… – widać, że jego rozmówczyni staje się bardziej sceptyczna. I słusznie, bo na liście użytkowników jak byk widnieje, że chłopak siedzi w Internecie od ponad godziny.
– Jestem zmęczony, przybity, fajnie, że chociaż ty gdzieś tam jesteś – żołnierz nie daje się zbić z tropu. – Może poświntuszymy? – wali prosto z mostu.
– Bujaj się – kończy rozmowę dziewczyna.
Koński zalotnik uśmiecha się pod nosem i loguje na inny czat. Tym razem o nazwie Randka.

 

Wydanie: 14/2005, 2005

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy