Obraz niemal jak prawdziwy

Obraz niemal jak prawdziwy

W domach aukcyjnych zamiast dzieła sztuki można za 150 tys. zł kupić falsyfikat

Mariusz Jańczuk, biznesmen, nie ukrywa, że był pod wielkim urokiem Iwony Büchner, gdy powierzył jej skompletowanie prywatnej kolekcji antyków – obrazów, sreber i mebli. Pod wpływem spojrzenia właścicielki domu Aukcyjnego PolSwiss Art oraz jej zapewnień, że robi świetny interes, nabył m.in. obraz Kislinga. Niestety, choć wydał na „dzieło” 150 tys. zł, ma ono wartość… ramy do obrazu.
Historia Jańczuka nie jest jedyną kompromitującą wpadką, jaka przydarzyła się w ostatnich latach na polskim rynku sztuki. Kielecki przedsiębiorca Witold Zaraska stracił 155 tys. zł na swoich kolekcjonerskich ambicjach. Rzekomy obraz Władysława Maleckiego („Pejzaż z oddziałem powstańczym”) kupiony w Domu Aukcyjnym Agra okazał się falsyfikatem.
Nabity w butelkę może być niemal każdy, kto chce zainwestować w sztukę, a nie ma o niej większego pojęcia lub jest spoza środowiska. Na rynku pojawiają się podróbki znanych artystów za kilkaset tysięcy złotych, ale są też na kieszeń mniej zamożnych Polaków. Rysunki pseudo-Kantora czy Nikifora kosztują około 3-7 tys. zł. Podrobienie pierwszorzędnego malarza przynosi ogromne pieniądze, ale „prace” trzeciorzędnego łatwiej sprzedać, a jednocześnie trudniej jest o eksperta znającego się na twórczości takiego malarza. Trudniej więc zdemaskować oszustwo. Handel fałszywkami kwitnie też za sprawą nieuczciwych lub niedouczonych ekspertów. Zdaniem dr. Mieczysława Morki, tropiącego od lat falsyfikaty, na rynku pojawia się ich coraz więcej. Częściowo wynika to z rosnącego popytu na dzieła sztuki – w kręgach zamożnych Polaków panuje snobistyczna moda na tworzenie własnych kolekcji. Co więcej, tak jak kiedyś podróbki oferowano na targach staroci, tak dziś można je znaleźć w domach aukcyjnych i w galeriach.

Kisling prawie jak oryginał

W kolekcji Witolda Zaraski wynajęty przez niego rzeczoznawca dopatrzył się aż trzech falsyfikatów. Fałszywki znalazły się także u Mariusza Jańczuka, który, jak wspomina, gromadził antyki niemal hurtowo. W 1997 r. kupił w PolSwissie Art obraz Mojżesza Kislinga „Portret siedzącego chłopca”. Nabytek potraktował jako inwestycję. Nie przyniósł obrazu do domu, lecz zostawił w galerii z nadzieją, że znajdzie się amator skłonny zapłacić więcej. Ale przez następne trzy lata kupiec się nie trafił. W 2000 r. „Siedzący chłopiec” został wystawiony na aukcję. Dzieło Kislinga trafiło do katalogu (aby nie było wątpliwości, dodano, że obraz ma ekspertyzę). Cenę wywoławczą ustalono na 200-250 tys. zł. Obrazem nikt jednak się nie zainteresował.
– W 2002 r. Kisling miał znów trafić na aukcję PolSwissu, ale ostatecznie go nie wystawiono. Zamierzałem sprzedać go w innych galeriach, ale nigdzie nie chciano go przyjąć. Zaczęły do mnie dochodzić sygnały, że wciśnięto mi falsa, więc zaniosłem Kislinga do Domu Aukcyjnego Rempex. Tamtejszy ekspert stwierdził, że zna ten obraz i że już raz odradził klientowi jego kupno, bo to falsyfikat – opowiada biznesmen.
Potwierdziła to przeprowadzona w 2004 r. – oczywiście na koszt właściciela obrazu – analiza w Paryżu. Sprawa trafiła do sądu, lecz została umorzona, a sam biznesmen uznany za natręta nachodzącego galerię. Za Jańczukiem ujęło się Stowarzyszenie Antykwariuszy Polskich. Przewodniczący sądu koleżeńskiego antykwariuszy zobowiązał się w grudniu ub.r., że zrobi wszystko, by przekonać Iwonę Büchner do oddania pieniędzy. Nie udało się. Bardziej szczęśliwe zakończenie miała historia rzekomo XIX-wiecznej lampy, kupionej przez Jańczuka w PolSwissie. W 1996 r. wydał na nią 18 tys. zł, lecz po ekspertyzie okazało się, że jest to… współczesny odlew wart ok. 1 tys. zł. PolSwiss zgodził się w 2004 r. oddać w ratach 15 tys. zł.
Z Iwoną Büchner – mimo prób – nie udało się nam skontaktować.

Ile podróbek na rynku

Z fałszywkami próbują walczyć artyści oraz ich spadkobiercy. Dr Jacek Cybis natknął się na kilkadziesiąt obrazów udających dzieła ojca, Jana Cybisa.
– Staram się wyłapywać falsyfikaty, ale to zajęcie pochłaniające mnóstwo czasu. Trzeba by przecież kontrolować rynek w całym kraju. Kiedy mam wątpliwości co do autentyczności, ostrzegam sprzedającego. Czasem obraz jest wycofywany, czasem nie. Samo pojawienie się w katalogu aukcyjnym takiego „dzieła” jest już próbą jego uwiarygodniania – opowiada dr Jacek Cybis.
Jak mówi dr Mieczysław Morka, najlepszym certyfikatem autentyczności jest wciśnięcie falsa na wystawę. Jego zdaniem, w jednej z warszawskich państwowych placówek trwa właśnie wystawa, na której prezentowanych jest kilka podróbek. W 1976 r. malarka Helena Zaremba-Cybisowa ostrzegała warszawską Desę, że ma falsyfikat podpisany nazwiskiem jej męża. Nic to nie dało. Jak odkrył Janusz Miliszkiewicz, dziennikarz zajmujący się rynkiem sztuki, obraz został sprzedany za 46 tys. zł Muzeum Narodowemu w Szczecinie.
Krewna malarza Artura Nachta znalazła niedawno w internecie ofertę dziewięciu, najprawdopodobniej, fałszywych obrazów. Wątpliwości wzbudzały nie tylko technika malarska i motywy obrazów, lecz także ich cena. Na rynku olejne oryginały Nachta sprzedają się po 50-140 tys. zł, w sieci ich cena wynosi 15-25 tys. za obraz.
Fałszywki swoich prac zawzięcie tropi Stasys Eidrigevicius. Do galerii sprzedających falsy wkracza niekiedy z policją. Ale żadna ze spraw sądowych, jakie wytaczał, nie zakończyła się wyrokiem skazującym. Franciszek Starowieyski też nie chce odpuścić i mimo poważnej choroby stawia się w sądzie, by świadczyć o pomyłce eksperta, który uznał falsyfikat za autentyk. – Za wiele podróbek krąży bezkarnie po rynku – tłumaczy malarz.
Co ciekawe, w środowisku zajmujących się dziełami sztuki informacje o pojawiających się fałszywkach rozchodzą się pocztą pantoflową. Nikt nie chce głośno o tym powiedzieć, bo to psuje rynek i atmosferę w środowisku. Nie ma też jasnych reguł dotyczących wycofywania falsyfikatów z rynku. Nie można przecież konfiskować obrazu uznanego za podróbkę.
Zaraska i Jańczuk skierowali sprawy do sądu. Jednak rzadko do tego dochodzi, bo sprawy tego rodzaju kończą się zwykle umorzeniem. Aby skazać kolportera fałszywki, trzeba mu udowodnić, że chciał oszukać. Tylko jak to zrobić? Galerie chcąc uniknąć zwrotu pieniędzy, bronią się, że sprzedały obraz oryginalny, a za to, co później przynosi klient, nie biorą odpowiedzialności. W Polsce nie ma też prawników specjalizujących się w tej problematyce. Nie było również przypadku złapania i osądzenia fałszerza. – Niektóre falsyfikaty są malowane tą samą ręką. Gdyby komuś chciało się poszukać, można by odnaleźć autora, ale nie widzę dobrej woli – przyznaje Jacek Cybis.

Problem w ekspertach

Handel fałszywymi dziełami sztuki jest praktycznie bezkarny. Dom aukcyjny opiera się na opinii wynajętego przez siebie eksperta. Zgodnie z prawem, ekspert nie ponosi odpowiedzialności za wydaną ocenę. Na świecie specjaliści orzekający o autentyczności dzieł sztuki ubezpieczają się od pomyłek, w Polsce nie. Jedynym ubezpieczonym ekspertem jest Adam Konopacki z Rempeksu.
– Rozmawiałem kiedyś na ten temat z pracownikiem amerykańskiej firmy ubezpieczeniowej. Amerykanie najpierw byli zainteresowani wprowadzeniem tego rodzaju ubezpieczenia, ale po zorientowaniu się w środowisku stwierdzili, że polscy eksperci są wyjątkowo niedouczeni i ciągle trzeba by wypłacać odszkodowania – mówi dr Mieczysław Morka.
– Według niego problemem są eksperci, którzy zgadzają się napisać ekspertyzę na każdy temat. Niezależnie, czy się na nim znają, czy nie. Ich pomyłki wynikają najczęściej nie ze złej woli, ale z braku wiedzy lub wyrobionego spojrzenia.
– Autentyczność obrazu Chełmońskiego rozstrzygał kiedyś architekt! Nic dziwnego, że nie dostrzegł, że jest to kopia. Ale wśród ekspertów są też osoby, które za odpowiednią cenę wydają taką opinię, jakiej się od nich oczekuje – opowiada dr Morka.
W środowisku znane są nazwiska tzw. miękkich ekspertów, u których można dostać właściwe „papiery”.
Małgorzata Lalowicz, jedna z inicjatorek Stowarzyszenia Antykwariuszy Polskich, szefowa krakowskiej Desy, na łamach „Gazety Antykwarycznej” przekonywała: „Wobec plagi fałszerstw najwyższy czas, żeby w Polsce skazano osoby, które świadomie wytwarzają fałszywe przedmioty artystyczne lub wprowadzają je do obiegu. Powinni być karani także eksperci, którzy świadomie i celowo wydają pozytywne ekspertyzy do fałszywych przedmiotów. Zdarza się również, że eksperci świadomie wydają negatywną ekspertyzę do autentycznego przedmiotu”.
Na problem nierzetelnych ekspertów miała zwrócić uwagę prowokacja TVN i „Rzeczpospolitej” z maja ub.r. Dziennikarze zwrócili się do malarza Bogdana Achimesku, by na podstawie reprodukcji Franciszka Starowieyskiego stworzył „nowe” dzieło słynnego malarza. Podróbkę pokazano Starowieyskiemu i po uzyskaniu jego zgody wystawiono na aukcję w PolSwissie. Ekspert DA, dr Łukasz Kossowski, uznał, że praca jest oryginalna. Pastel umieszczono w katalogu i ku zdumieniu autorów prowokacji opatrzono go datą powstania – 1959 – oraz tytułem „Zjawa”. Podstawiony kupiec wylicytował pracę na 9,5 tys. zł.
Sprawa „Zjawy” trafiła do sądu, ale nieoczekiwanie obrażony poczuł się … ekspert. Pozwał on dziennikarza Janusza Miliszkiewicza, który po aferze zarzucił mu niekompetencje. Co więcej, adwokat dr. Kossowskiego zakwestionował nawet, że obraz jest falsyfikatem! Na nic dokumentacja filmowa przedstawiająca tworzenie „Zjawy”, na nic oświadczenie Starowieyskiego, że nigdy nie narysował takiej pracy, na nic zapewnienia Achimesku, że to on jest jej autorem.
– Jak taka amatorszczyzna miała zostać mi przypisana? Po co Kossowski wytacza sprawę sądową, skoro wyrok społeczny i tak na niego już zapadł? – mówi zbulwersowany Franciszek Starowieyski. – Nie można być specjalistą bez 15-, 20-letniego doświadczenia, ogromnej wiedzy i doskonałych oczu.
– Trudno postawić się w miejscu eksperta upierającego się, że to jest oryginał – przyznaje Andrzej Stroka, artysta, krytyk sztuki i autor monografii Starowieyskiego.
Tym bardziej że Achimesku umieścił w rysunku wskazówki, które powinny zasiać wątpliwości u osoby oceniającej pracę.
– Spójrzmy na elementy, z których zbudowana jest historia, np. cierń wystający z uda. Nie ma on żadnego uzasadnienia, a u Starowiejskiego takich bezsensownych motywów nie ma. Zresztą jest to element zaczerpnięty z jednego z najsłynniejszych plakatów Starowieyskiego, a on nigdy nie kopiuje wiodących pomysłów. Achimesku używa podobnej kredki, ale takie partie cienia, jakie są w „Zjawie”, nigdy nie występują u Starowieyskiego. Kolejny element – jeśli Starowieyski rysuje akt, to w całości, a tu jest tylko udo. Zresztą praca jest zbyt wirtuozerska – wymienia Andrzej Stroka.
Sprawa falsyfikatów na rynku sztuki oburza. Tyle że jednych bulwersuje to, że na aukcjach w znanych domach można kupić podróbkę. Drugich zaś, że o sprawie… za dużo się pisze, bo to załamuje rynek.
– Wszyscy ostatnio mówią o falsyfikatach, ale na rynku są przede wszystkim oryginały. Dziennie oglądam około 50 dzieł sztuki, z tego falsyfikaty to trzy-pięć sztuk – mówi Adam Konopacki, jeden z najbardziej cenionych ekspertów. – W środowisku kolekcjonerów wybuchła panika. Przychodzą do mnie ludzie, których rodzina i znajomi przekonują, że na pewno kupili falsyfikat.
Inaczej jednak na sprawę patrzą sami malarze, ich rodzina i oszukani klienci.
– Zamykanie oczu na ten problem nie jest rozwiązaniem. Bo co powiedzieć tym, którzy wydają krocie na obraz, a później okazuje się on bez wartości? Czy to nie podcina rynku sztuki? – pyta retorycznie dr Jacek Cybis.
Jak ustrzec się falsyfikatów? – Zasada jest jedna, trzeba wybierać renomowane domy aukcyjne. Oczywiście, zakupy na bazarach czy w internecie są ryzykowne – zastrzega Konopacki.
Decydując się na większy zakup, zlećmy ekspertyzę niezależną od sprzedawcy. Poprośmy o rachunek, na którym jest napisane, za co i ile zapłaciliśmy. Zachowajmy też jako dowód katalog z opisem przedmiotu.

Wydanie: 02/2006, 2006

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Andrzej Kłopotowski
    Andrzej Kłopotowski 21 sierpnia, 2020, 06:29

    Polecam lekturę mojego bloga falszywegrafikisalvadoradali.blogspot.com

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy