Obrona Warszawy

Nareszcie! Takie właśnie uczucie ogarnęło mnie, gdy dowiedziałem się o zorganizowanym przez polską sekcję Regional Studies Association sympozjum pod hasłem: „Czy Warszawa staje się miastem Trzeciego Świata?”.
Wielokrotnie na tym miejscu pisałem już o degrengoladzie, jakiej od lat podlega Warszawa, ale był to głos wołającego na puszczy, jak zresztą większość moich felietonów. Nie wierzę, aby sympozjum, a także głosy mieszkańców Warszawy, które publikuje coraz częściej „Gazeta Stołeczna”, mogły coś istotnego zmienić w smutnym, jak się zdaje, przeznaczeniu mojego miasta, ale dobrze przynajmniej, że ktoś mówi o tym na głos.
Warszawa nie staje się miastem Trzeciego Świata. Nie staje się, ponieważ miasta Trzeciego Świata kształtuje kultura Trzeciego Świata, obyczaj Trzeciego Świata, z handlem i życiem na ulicy, klimat Trzeciego Świata, który wymusza wąskie uliczki i ciemne wnętrza. Miasta Trzeciego Świata są więc autentyczne, na swoim miejscu i ludzie Trzeciego Świata żyją w nich swoim autentycznym życiem Trzeciego Świata.
Z Warszawą jest znacznie gorzej. Warszawa jest miastem chorym i akurat targowiska w centrum czy stragany rozłożone na chodnikach są objawem tak nieważnym i łatwym do usunięcia jak pryszcz na nosie przy raku mózgu. Naczelny architekt miasta, pan Michał Borowski, twierdzi, że chorobie Warszawy winne są wojna światowa i komuna, nie zauważa jednak, że po wojnie Warszawa została przez komunę odbudowana i jedynymi fragmentami miasta zachowującymi jaki taki sens są odbudowany Trakt Królewski, a także wzniesiony za komuny MDM.
Źródła choroby Warszawy tkwią całkiem gdzie indziej. Głównym jest brak jakiegokolwiek planu i ładu urbanistycznego, ponieważ planowanie i ład urbanistyczny zostały wyklęte jako pozostałość po socjalistycznej gospodarce planowej. Na miejsce planu wdarła się więc wolnorynkowa anarchia, walka o działki budowlane, na których każdy stawia, co mu się podoba – szklane wieżowce otoczone rozpadającą się starą zabudową, jak przy skrzyżowaniu alei Niepodległości z Alejami Jerozolimskimi, albo zamknięte murami kondominia, oddzielające bogatych od biednych i otoczone slumsami. A także „złote tarasy” koło dworca.
Chorobą Warszawy jest staropolskie (patrz wznowione przez Iskry klasyczne „Życie polskie w dawnych wiekach” Łozińskiego, opisujące jak rzadko nasz narodowy charakter) małpowanie zachodniego luksusu przez szlachetków bez gaci. Niedawno czytałem np. o planach rządców Saskiej Kępy, którzy umyślili sobie, aby ulicę Francuską zrobić ulicą antykwariatów i jubilerów, wyrzucając stamtąd małe sklepiki spożywcze i szewca, który jak nikt reperował buty i torby, a na chodnikach poustawiać pomniki. Na Saskiej Kępie spędziłem ponad 20 lat życia i była to jedyna dzielnica przyjemna do mieszkania właśnie dlatego, że były tam te sklepiki i ten szewc, który znał wszystkich i wszyscy jego klienci znali się nawzajem. Piotr Bikont, smakosz, pisał niedawno, że w Warszawie poznikały gdzieś osiedlowe i dzielnicowe piekarnie i nie można już zjeść dobrej kajzerki. To prawda i wszystko to razem świadczy, że miasta buduje się dla ludzi, a nie dla umarłych lub przyjezdnych.
Kurs na umarłych przybrał ostatni prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, którego jedynym dziełem w mieście jest Muzeum Powstania Warszawskiego, gloryfikujące tę szaleńczą rzeź, a planem jego architekta, pana Borowskiego, jest zniszczenie placu Piłsudskiego i postawienie tam jakiegoś monstrum ku czci zmarłego papieża.
Kursu na żywych nie było od dawna, ponieważ Warszawa od bardzo dawna nie ma gospodarza. Miała licznych prezydentów, ale potrafię sobie przypomnieć tylko dwóch, którzy byli urbanistami lub politykami komunalnymi, a więc wiedzieli, czym jest miasto. Byli to tuż po wojnie Tołwiński i tuż po transformacji, bardzo krótko, Wyganowski. Oczywiście, że można sobie wyobrazić prezydenta niebędącego politykiem komunalnym, ale wówczas otoczony być musi gronem mądrych specjalistów, którym musi wierzyć. Prezydent Kaczyński wierzył urbaniście, który zbudował tunel wzdłuż, zamiast w poprzek rzeki.
Rozpoczyna się już wyścig o prezydenturę Warszawy, do którego zachętą jest to, że od Warszawy właśnie odbił się Lech Kaczyński, aby wylądować w Pałacu Prezydenckim. W momencie tego wyboru pisałem, że Warszawa nie może być przystankiem na trasie do politycznych karier. Nie może być nim nadal, zwłaszcza po tym doświadczeniu. Prezydenci, a nawet ustroje przychodzą i odchodzą, a miasto pozostaje, odchorowując ich niekompetencję, megalomanię, ambicyjki lub głupotę po prostu, jak u tego radnego z PiS, który wnioskuje, aby ulicę Marszałkowską, po marszałku Bielińskim, przemianować na Kościuszki i Pułaskiego, obu w jednym flaku.
Jestem za tym, aby wybory na prezydenta stolicy wygrał kandydat popierany przez front lewicy, cieszyłbym się, gdyby był to Marek Borowski, choćby dlatego, że dwóch Borowskich w ratuszu to za dużo i może prezydent Borowski zmieniłby swego architekta. Ale bardziej niż prezydenta z lewicy chciałbym samorządowego, warszawskiego programu lewicy. Pomysłu, jak dźwignąć to miasto z chaosu, brudu, nieładu przestrzennego i otworzyć przed nim jakąś przyszłość.
Partie zakasują już rękawy do walki o samorządy, która rozegra się niebawem i w trakcie której jedni chcą wytępić drugich. Ale która z partii pokazała zborny, przemyślany i długofalowy program polityki samorządowej i komunalnej? Która wie, czym mają być samorządy – maszynką do rozgrywania lokalnych interesików czy też główną konstrukcją społeczeństwa obywatelskiego (jeśli w ogóle istnieje coś takiego, ponieważ każde społeczeństwo jest tak lub inaczej obywatelskie)? Jak mają się samorządy do władzy centralnej – czy powinny ją stopniowo parcelować na rzecz samorządnych „małych ojczyzn”, czy też umacniać? Jak ma się nasza polityka samorządowa do europejskiej koncepcji regionów, będącej drugą nogą koncepcji federacyjnej, a więc tej, która zwyciężyć musi prędzej czy później, jeśli Unia Europejska ma mieć w ogóle jakiś sens?
Odpowiedź na te i mnóstwo innych pytań chciałbym usłyszeć nie tylko od kandydatów na prezydenta Warszawy, która obecnie jest najżałośniejszym miastem w Polsce, może poza Łodzią, ale na pewno daleko za Wrocławiem, Krakowem czy, powiedzmy, Kaliszem. Wiadomo, że kandydaci w trakcie kampanii obiecają, co tylko się od nich zechce, a dotrzymają tak jak PiS, które ostatnio stara się nam wmówić, że już rosną jego gruszki na wierzbie. O polityce samorządowej i komunalnej chciałbym usłyszeć także od partii politycznych. Od lewicy, która z natury rzeczy powinna być blisko ludzi.
A ludzi obchodzą ich miasta i ich ulice, a nie ulica Wiejska czy nawet Krakowskie Przedmieście, gdzie chciałby się przesiąść prezydent ich miasta.

Wydanie: 2006, 24/2006

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy