Oddawajcie ulice!

Oddawajcie ulice!

Dziś z polityką historyczną prawicy nie walczą wyłącznie ludzie pamiętający Polskę Ludową i związani z lewicą. Do sporu włączyło się młodsze pokolenie

Gdy radni Żyrardowa zdecydowali, że przywrócona zostanie dawna ulica Jedności Robotniczej – zamiast nadanej ostatnio nazwy Augusta Fieldorfa „Nila” – ogólnokrajowy spór (czy raczej pyskówka) o tzw. dekomunizację ulic, pomników i placów po okresie pewnego wyciszenia wybuchł na nowo. Prawicowi publicyści rzucili się do udowadniania, że „jedność robotnicza” jest symbolem totalitarnym i komunistycznym – a jeden z tygodników posunął się nawet do stwierdzenia, że równa jest symbolom… hitlerowskim.

Jednak ten konflikt, choć stary, nie idzie już tymi samymi koleinami. W ciągu ostatniego roku coraz bardziej stanowczy i lepiej słyszalny jest głos osób i środowisk sprzeciwiających się polityce historycznej prawicy – często młodych, biograficznie zupełnie niezwiązanych z Polską Ludową, działających w społecznościach internetowych i na uczelniach. Spór o politykę historyczną u progu kolejnej kadencji PiS nie jest już tak jednostronny.

Spór o politykę historyczną u progu kolejnej kadencji PiS nie jest już tak jednostronny. Co się stało?

Jednogłośnie?

Pomysłodawcy ustawy i zwolennicy „dekomunizacji” w wykonaniu Instytutu Pamięci Narodowej wychodzili pewnie z założenia, że za przeciwników będą mieć komunistów lub – co bardziej prawdopodobne – potomków i rodziny dawnych towarzyszy. W tę stronę szła zresztą argumentacja historyków związanych z IPN, gdy konfrontowali się z krytykami ustawy. „Oni bronią swoich życiorysów, swoich wyborów, swojego wiązania się z systemem komunistycznym”, mówił Bogusław Tracz z katowickiej delegatury IPN o swoich polemistach. „Młoda nasza wolność i odkrywanie kart historii raz po raz doznaje ataków ze strony żyjących jeszcze wyznawców komunizmu, funkcjonariuszy partii komunistycznej PZPR, a także służby bezpieczeństwa. I, co gorsza, nie brakuje młodych ludzi, którzy komunizmu nie doświadczyli, ale którzy ulegli propagandzie jego propagatorów i kontynuatorów”, kwieciście oburzała się ledwie kilka dni temu małopolska kurator oświaty w liście do nauczycieli.

To przekonanie o braku szerokiego sprzeciwu było tym mocniejsze, że gdy Sejm uchwalał ustawę dekomunizacyjną, nie zaoponował dosłownie nikt – 439 głosów za, 1 wstrzymujący się, nikt nie głosował przeciw. Platforma Obywatelska nie miała wówczas odwagi lub chęci przeciwstawić się ustawie – co skądinąd nie uchroniło jej przed atakami rządu i sprzyjających mu mediów. PiS przecież kocha ustawiać sobie za przeciwnika chochoła „komunizmu” i fakt, że cała PO poparła jednogłośnie sejmową większość w sprawie dekomunizacji, wcale nie zapobiegł późniejszemu oskarżaniu jej o „honorowanie zbrodniarzy”.

Wreszcie nijaka i robiona zupełnie od niechcenia polityka historyczna obozu liberalnego w Polsce – co doskonale pokazał w książce „Turbopatriotyzm” dr hab. Marcin Napiórkowski – nie była w stanie ani przygotować nikogo do frontalnego zderzenia z państwową propagandą, ani tym bardziej wyedukować szerszej grupy obywateli. Inaczej mówiąc, specjaliści od lepienia orłów z czekolady nie nadają się na wojnę.

Jednak sprzeciw wobec „dekomunizacji” w wykonaniu IPN jest. I wbrew wygodnemu ustawianiu sobie przeciwnika przez Telewizję Polską czy polityków Prawa i Sprawiedliwości nie chodzi o starych komunistów ani ich wnuków ostrzeliwujących się z ostatniej reduty.

Walec centralizacji jedzie na Śląsk

– Nachalne bicie w bęben propagandy budzi sprzeciw, a nie wszyscy się utożsamiają z nacjonalistycznym etosem proponowanym przez władzę w zamian za tych, których pozbawia ona ulic, pomników i placów – mówi Dariusz Zalega, historyk i autor książki „Śląsk zbuntowany” o śląskich ochotnikach walczących przeciwko gen. Franco w hiszpańskiej wojnie domowej.

Zalega wskazuje jako przykład próbę dekomunizacji pomnika gen. Jerzego Ziętka, legendarnego wojewody śląskiego, którego na Śląsku pozbawiać honorów „nie chciał chyba nikt”. Słowa historyka ilustruje demonstracja pod pomnikiem Ziętka – nie przeciw pamięci o „Jorgu”, ale za nią. Na wspólnej konferencji wystąpili w tej sprawie śląscy politycy i działacze różnych organizacji, także (lub przede wszystkim) niezwiązani z lewicą.

„Stoimy tu w obronie naszego Jorga – Ślązaka, który Ślązakom w trudnych czasach PRL przywrócił godność, a śląskości normalne miejsce w życiu publicznym”, mówił wtedy europoseł Marek Plura, członek grupy Chrześcijańskich Demokratów w Parlamencie Europejskim, a w Polsce członek PO. W obronie pomnika Ziętka wystąpili reprezentanci organizacji śląskich, samorządowcy i wnuk generała oraz były poseł (ostatnio PSL) Jerzy Marek Ziętek.

Protestowali nie tylko politycy i radni. Liczne teksty publikował „Dziennik Zachodni”. Sprzeciw wobec dekomunizacji był widoczny przede wszystkim w internecie – w mediach społecznościowych zabierali głos publicyści i śląscy aktywiści, na Facebooku powstała strona „Generał Jerzy Ziętek – dobry gospodarz”. Jeden z pierwszych wpisów, na jakie trafiam: „By JORG Nie Stworzył Tego Cudnego Obiektu to Kaj Byście sie Lyczyli i Rehabilitowali – BARANY – WON OD NASZEGO »WIELKIEGO JORGA«”. Jerzy Ziętek, wojewoda, generał i patron Śląska, się ostał.

– Uważam, że pokolenie dzisiejszych studentów wciąż jest dalej na prawo niż pracujący, klasa – jak to dziś się mówi – prekariatu, ale opór wobec tzw. dekomunizacji w przypadku Ziętka napawał optymizmem na przyszłość – podkreśla Dariusz Zalega, który na Facebooku prowadzi stronę poświęconą robotniczym tradycjom regionu. – Bo w tym sprzeciwie chodziło nie o żaden komunizm, tylko o wspólną pamięć. Choć ja jestem z robotniczej rodziny i kwestia ruszania robotniczych symboli jest dla mnie bardzo ważna.

Ocenę Zalegi potwierdza kolejny z moich katowickich rozmówców Sebastian Pypłacz: – Protestowaliśmy przeciwko pomysłowi, by nazwy ulic zmieniać bez konsultacji i rozmów, a wbrew mieszkańcom i władzom miasta. O nazewnictwie powinni decydować mieszkańcy, a nie władza centralna.

Pypłacz jako wiceprzewodniczący stowarzyszenia BoMiasto także protestował. Stowarzyszenie występowało przed wojewódzkim sądem administracyjnym przeciw zmianie nazwy placu Wilhelma Szewczyka na plac Lecha i Marii Kaczyńskich.

– Szewczyk został upamiętniony nie jako komunista, lecz jako pisarz i Ślązak, organizator życia kulturalnego, osoba, którą każdy znał i szanował. Moja mama mówiła mi, że pamięta Szewczyka z kawiarni. I pewnie połowa Ślązaków może się tym pochwalić – opowiada Pypłacz. – Ze względu na zasługi i pamięć imieniem Szewczyka nazywano szkoły, ulice czy konkursy literackie. A do niedawna centralnie położony w Katowicach plac.

Jak zauważa, nawet sam katowicki oddział Instytutu Pamięci Narodowej został instrumentalnie wykorzystany w tej sprawie, bo był tylko narzędziem do uzasadniania decyzji podjętych na szczeblu centralnym.

I Zalega, i Pypłacz należą do pokolenia, które nie miało szansy spotkać się osobiście z tymi patronami ulic, za schyłkowej PRL byli dziećmi.

Czerwona fala w internecie

Internet i media społecznościowe stały się – przede wszystkim po 2015 r. – polem najżywszej walki o zbiorową pamięć. Tym bardziej że lewicowa opowieść i wrażliwość zupełnie zniknęły ze wszystkich publicznych mediów i niemalże wszystkich publicznych instytucji. Dość powiedzieć, że gdańskie Muzeum II Wojny Światowej, w radzie którego zasiadali Norman Davies i Timothy Snyder, zostało przez Ministerstwo Kultury uznane za zbyt postępowe.

Tam, gdzie wcześniej hegemonia konserwatywnej (i coraz częściej wprost nacjonalistycznej) pamięci historycznej wydawała się pewna, zaczęły się wkradać odmienne opowieści. A im bardziej na siłę próbowano „dekomunizować”, tym szybciej zyskiwały popularność inicjatywy przeciwne IPN-owskiej wizji Polski.

Dziś na Facebooku coraz łatwiej znaleźć takie strony jak „Łapy precz od ulicy Dąbrowszczaków” czy „Przywróćmy pamięć o patronach wyklętych”. Pierwsza, co jasne, walczy (dotychczas skutecznie) o pozostawienie warszawskiej ulicy Dąbrowszczaków, druga przypomina biografie i ważne daty z historii ruchu robotniczego, lewicowego i ludowego – których nie uznają dziś za istotne polskie władze. „Przywróćmy pamięć…” uparcie i w najdrobniejszych szczegółach prostuje pomyłki Instytutu Pamięci Narodowej, który w swojej internetowej komunikacji (szczególnie w językach obcych) myli daty, nazwiska, wydarzenia i popełnia komiczne nieraz błędy językowe.

Obecnie takie strony trafiają do kilkudziesięciu tysięcy osób tygodniowo, może setek tysięcy miesięcznie. To nadal niewiele w porównaniu z tym, jak wielką popularnością od lat cieszą się profile poświęcone „wyklętym” czy NSZ-owcom. Ale trend jest widoczny.

– Polityka IPN to oczyszczanie pamięci historycznej z elementów robotniczych i lewicowych pod płaszczykiem usuwania reliktów totalitaryzmu. Tylko że tym samym urzędnikom nie przeszkadzają bohaterowie mający na koncie zbrodnie na cywilach: „Ogień”, „Bury” czy „Łupaszka”. Z jednej strony, jest to działalność ideologiczna, z drugiej – zwykła głupota, o czym świadczy dopatrzenie się elementów totalitarnych u Ludwika Góreckiego, zmarłego w 1885 r. pioniera dermatologii – mówi Jakub Woroncow, historyk, krytyk działalności IPN i weteran sieciowych sporów ze zwolennikami prawicowej polityki historycznej. On i liczni publicyści oraz aktywiści lewicowi reprezentujący najmłodszą generację w debacie historycznej są zdania, że prawica dochodzi już do ściany radykalizmu i szczytów absurdu.

Mniej optymistyczna jest dr Agnieszka Mrozik z Ośrodka Studiów Kulturowych i Literackich nad Komunizmem IBL PAN. – Choć nie widzę wielkiego oporu młodych ludzi w Polsce przeciwko antykomunistycznej polityce historycznej, może z wyjątkiem niektórych środowisk w większych miastach (np. akcja na rzecz odzyskania ulicy Dąbrowszczaków w Warszawie), wydaje mi się, że takie dokręcanie śruby przez rządzących na dłuższą metę może się okazać przeciwskuteczne. Wcześniej czy później ludzie, mam nadzieję, że nie tylko młodzi, zaczną się zastanawiać nad tą czarno-białą historią Polski, którą słyszą w szkole, w mediach, w kościele, zaczną zadawać pytania, drążyć – ocenia. – Mogą też zacząć zderzać to, co słyszą w przekazie oficjalnym, z tym, o czym dowiadują się w domu: o dziadkach i babciach z Armii Ludowej, Batalionów Chłopskich, Związku Walki Młodych. Trudno będzie im pogodzić czarno-białą opowieść o bohaterach i zdrajcach z np. fotografiami w rodzinnych albumach. Myślę jednak, że upłynie sporo czasu, zanim taka krytyczna refleksja stanie się udziałem większych społeczności.

Doraźna „komuna”

Piotra Osękę, doktora habilitowanego i profesora historii w Instytucie Studiów Politycznych PAN, trudno zakwalifikować jako miłośnika PRL-owskiego komunizmu. Ma w dorobku liczne prace o partyjnej propagandzie, nowomowie i antysemityzmie – w 1999 r. debiutował książką „Syjoniści, inspiratorzy, wichrzyciele. Obraz wroga w propagandzie Marca 1968”.

– To, jak PiS definiuje w swojej polityce „komunę” i „postkomunę”, pokrywa się tak naprawdę z doraźnymi podziałami. Czyli to, kto stanowi dziś „komunę”, jest definiowane na bieżąco na potrzeby aktualnego konfliktu rządu i jego przeciwników – tłumaczy. Słowem, w „dekomunizacji” nie chodzi przede wszystkim o odebranie ulic i placów faktycznym historycznym zbrodniarzom i usunięcie symboli totalitarnej władzy. Choć o tym właśnie mówi ustawa.

Czego więc tak naprawdę chcą autorzy i wykonawcy „dekomunizacji”? – PiS walczy o wymianę elit. Aby dorobić uzasadnienie do kompletnej wymiany kadr – urzędniczych, kulturalnych, akademickich i sędziowskich – władza ubiera aktualny interes w szaty historyczne. Próbuje pokazać, że dokonuje wymiany elity złej, ze złego nadania, tej, która przyjechała na sowieckich tankach, na elitę właściwą – wyjaśnia Osęka. Wskazuje, że problem jest szerszy niż sam proces „dekomunizacji” – problemem jest rewolucyjna konieczność przepisania historii w ogóle i urzędowego zaprowadzenia jej ujednoliconej wersji. Ambicje sterowania pamięcią, ustanawiania kultu i wprowadzania do panteonu coraz to nowych bohaterów, w tym rodziny prezesa Jarosława Kaczyńskiego, ważnych postaci w PiS czy odrzucanych przez lokalne społeczności bohaterów władzy, skutkują sprzeciwem wobec polityki historycznej PiS wśród ludzi, którzy dotychczas pozostawali wobec samego IPN obojętni czy nie darzyli ciepłymi uczuciami żadnych PRL-owskich patronów.

– Są nazwy ulic nie do obrony – twierdzi Osęka. – Pozostaje jednak pytanie o formę dekomunizacji. A tu środek był celem samym w sobie. Władza potrzebowała masy faktycznych i wymyślonych zbrodniarzy, żeby pokazać, jak wiele musi po swoich konkurentach politycznych posprzątać, bo oni, „komuniści z urodzenia albo postkomuna duchem”, nigdy by tego nie zrobili. Zamiast korekty rzeczywistości w słusznym kierunku zafundowano nam próbę zbudowania całkowicie nowej, czarno-białej tożsamości historycznej.

Na podstawie m.in. ekspertyzy Piotra Osęki Naczelny Sąd Administracyjny uchylił w grudniu 2018 r. decyzję wojewody mazowieckiego o zmianie nazw 44 ulic w Warszawie. Wśród uratowanych wyrokiem sądu patronów ulic są Armia Ludowa, dąbrowszczacy, Stanisław Tołwiński i Józef Lewartowski.

Roszady warszawskie

PiS niejako włącza więc nieżyjących do sporu z aktualnymi przeciwnikami, by w oczach opinii publicznej zohydzić tych drugich za pomocą pierwszych. No bo jak to? Trzaskowski, niby taki Europejczyk, wyedukowany i postępowy, a w Warszawie walczy o Duracza i Armię Ludową – podpowiada partyjny przekaz dnia.

Problem rzecz jasna w tym, że – trzymając się Warszawy – wojewoda w ramach dekomunizacji wyznaczył do zmiany nazw kilkadziesiąt ulic. W sfinansowanej m.in. przez Polską Fundację Narodową książeczce wrzucanej na początku 2018 r. warszawiakom do skrzynek pocztowych możemy się zapoznać z wyborem uzasadnień decyzji wojewody. Powojenny prezydent Warszawy Stanisław Tołwiński jest w broszurze określany jako „uczestnik rewolucji październikowej w Rosji”. Józefa Lewartowskiego, jednego z organizatorów żydowskiego ruchu oporu w getcie, zamordowanego przez gestapo, podpisano: „Komunista, członek Polewkomu”. Oskar Lange, wybitny na skalę światową polski ekonomista, to „działacz komunistyczny”. Gdy w książeczce trafiamy na strony poświęcone Komitetowi Obrony Robotników, okazuje się, że najważniejszym jego działaczem był Antoni Macierewicz, a Adamowi Michnikowi zasłonięto twarz, aby nie było go widać na wspólnej fotografii członków KOR.

– Warszawa doświadczyła kilku podejść do dekomunizacji, ale do niedawna wydawało się nie do pomyślenia, że ktoś mógłby „zdekomunizować” ulicę 17 Stycznia, upamiętniającą datę wyzwolenia Warszawy od faszystów. Jednak w ramach wprowadzania w życie ustawy dekomunizacyjnej z 1 kwietnia 2016 r. na taki pomysł wpadł wojewoda, a po unieważnieniu decyzji wojewody przez sąd na to samo zdecydowały się władze Warszawy – dziwi się dr Adam Ostolski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Przecież na tej zasadzie należałoby zakazać międzynarodowych obchodów odbywających się co roku 27 stycznia w Auschwitz, bo obóz wyzwolili tacy sami komuniści jak ci, którzy wyzwolili Warszawę.

Podobny absurd wskazuje także Piotr Osęka, mówiąc, że konsekwencją myślenia współczesnej prawicy o dekomunizacji byłoby pozbawienie Warszawy placów Starynkiewicza i Piłsudskiego. Pierwszy był carskim generałem, drugi wsadzał przeciwników do więzień i sprawował władzę dyktatorską.

Co z tym zrobić? Adam Ostolski: – Lewicowa polityka historyczna powinna polegać na szukaniu wspólnego gruntu i dopuszczaniu większej liczby głosów i perspektyw niż dotychczas. Ale ten proces nie może polegać ani na zgodzie na usuwanie w trybie dekomunizacji „kontrowersyjnych” nazw, ani na uświęcaniu zbrodniarzy wojennych, których prawica próbuje przemycić pod etykietką „żołnierzy wyklętych”.

Autor dziękuje za pomocne uwagi Janowi Bińczyckiemu i słuchaczom Halo.Radio oraz czytelnikom PRZEGLĄDU, którzy dzielili się swoimi spostrzeżeniami na temat procesu „dekomunizacji” w ich miastach.

Fot. Robert Stachnik/REPORTER

Wydanie: 2019, 46/2019

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 10 listopada, 2019, 23:44

    Nie rozumiem dlaczego ludzie, którzy chcą przeciwstawić się tej antykomunistycznej histerii nie użyją banalnie prostego argumentu – Polska Rzeczpospolita Ludowa nigdy nie była państwem komunistycznym. Komunizm to z definicji system wykluczający istnienie prywatnego sektora gospodarczego, podczas gdy za PRL ów sektor ZAWSZE istniał. W ten czy inny sposób powiązane z nim było od 30-50% populacji – to ma być komunizm? Miał się ten sektor czasem lepiej, czasem gorzej, ale w latach 70-tych czy 80-tych (te już doskonale pamiętam) miał się świetnie. Wszyscy znani mi tzw. prywaciarze żyli na stopie wyższej niż wysocy funkcjonariusze partii zwanej „komunistyczną”. Nie znam ani jednego, który za PRL-u zbankrutował. (Za to wielu padło po 1989 roku, kiedy post-solidarnościowe rządy zaczęły prowadzić otwarcie antypolską politykę gospodarczą.)
    Nawet w konstytucji PRL było zapisane wyraźnie: 
    „Art.12:
    Polska Rzeczypospolita Ludowa uznaje i ochrania na podstawie obowiązujących ustaw indywidualną własność i prawo dziedziczenia ziemi, budynków i innych środków produkcji należących do chłopów, rzemieślników i chałupników.
    Art.13
    Polska Rzeczypospolita Ludowa poręcza całkowitą ochronę oraz prawo dziedziczenia własności osobistej obywateli.”

    Po poprawkach w 1976 roku artykuly te uzyskaly numery 17 i 18.
    Ponadto Art. 15 p.3 mówi:

    „3)Polska Rzeczpospolita Ludowa w trosce o wyżywienie narodu otacza opieką indywidualne gospodarstwa rolne pracujących chłopów,udziela im pomocy w zwiększaniu produkcji i podwyższaniu poziomu techniczno-rolniczego, popiera rozwój samorządu rolniczego, a zwłaszcza kółek rolniczych i ich spółdzielni, popiera rozwój kooperacji i specjalizacji produkcji, rozszerza powiązania indywidualnych gospodarstw rolnych z socjalistyczną gospodarką narodową”

    Przypomnę, że w latach gierkowskich polscy chłopi zostali objęci powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym i emerytalnym – po raz pierwszy w polskiej historii! Wdrożony został też program kredytów na modernizację gospodarstw. Czy państwo, które podejmuje takie działania wspierające prywatne gospodarstwa rolne można nazwać komunistycznym?

    Zatrudnienie w prywatnym przemyśle wzrosło w okresie PRL z ok. 150 tys. do ok. 700 tys. w 1989 roku. Zatem nie dość, że nigdy żadnego komunizmu nie było, to praktyka pokazała, że kraj wcale do niego nie zmierzał – wprost przeciwnie!
    PRL nie była państwem komunistycznym, PZPR nie była partią komunistyczną, zatem całą tę „ustawę dekomunizacyjną” można jednym ruchem wrzucić do kosza, a „historykom” z IPN i innym prawicowym oszolomom poradzić, żeby skorzystali z okazji do siedzenia cicho. 
    Czy nie ma w Polsce wystarczająco inteligentnego i odważnego prawnika, który załatwiłby tak dziecinnie łatwą sprawę?

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Anonim
      Anonim 16 listopada, 2019, 14:55

      „Polska Rzeczpospolita Ludowa nigdy nie była państwem komunistycznym.” – po takim kłamstwie nawet nie ma co czytać dalej. Z definicji to komunizm jest najlepszym z systemów. Co ma definicja do realności. W komuniźmie

      Odpowiedz na ten komentarz
      • Anonim
        Anonim 16 listopada, 2019, 19:26
      • Radoslaw
        Radoslaw 17 listopada, 2019, 00:11

        Proponuję się douczyć podstaw logiki formalnej. Albo coś spełnia defincję, albo nie. Definicja komunizmu jest jasna i jednoznaczna, i ani „Anonim”, ani trzeciorzędni „historycy” z IPN nie będą jej zmieniać wedle swojego widzimisię, bo nikt im do tego prawa nie dał. Polska Ludowa nie spełniała definicji państwa komunistycznego, zatem państwem komunistycznym nie była.
        Ktoś, kto nie umie poprawnie odnieść faktów do definicji nie zasługuje nawet na posiadanie matury. Co dobitnie świadczy, ile warte są liczne doktoraty i profesury prawicowych „historyków”.
        Koniec dyskusji.

        Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy