Odpomniczyć Polskę

Odpomniczyć Polskę

Niemal od zawsze miałem wrażenie, że nasza piękna kraina jest jakoś strukturalnie zapomniczona. Że u nas pomnik na pomniku pomnikiem pogania. I że nadciągają tylko nowe wiatry wywracające dawne pomniki. Natychmiast tę próżnię po innej, niechcianej historii, innym, niepożądanym wzorcu, zbędnym wspomnieniu wypełniają kolejne pomniczydła, jakby Polska była jak pompa próżniowa i zasysała nowe pomniki w miejsce starych, nie akceptując pustki, którą sama wcześniej wytworzyła. Oczywiście przez lata problematyczna była monokultura „janopawłodruga”. Po tym jak każde miasto nazywało główną ulicę imieniem jedynego papieża w historii świata, który werbalnie dla Polaków się liczy, bo jest (był) i będzie Polakiem, nawet gdyby koniec świata miał nigdy nie nastąpić, przyszedł czas na bryły „janopawłodrugopodobne”. Nasycenie ulicami i bryłami sprawia, że Polska jest prawdziwym Morzem Martwym „janopawłodrugości” na całym naszym, nie tak małym globie. Nasycenie podobiznami osiąga wartości graniczne.

Równocześnie trudno mieć poczucie, że historia uczy nas czegoś, sprawia, że jesteśmy mądrzejsi, bardziej przewidujący, unikamy tych samych błędów. Może czas zapytać, po co zatem te atrapy refleksji, te fantazmaty wzorców, te symulakra tradycji? Dochodząc do takiego momentu w refleksji, najchętniej pogrążyłbym się w marzeniu despoty, czyli gdybym mógł i miał władzę, wówczas… Zamiast pomników – sadzenie drzew, zamiast rytuałów – spacery, zamiast defilad – wycieczki za miasto, zamiast zmian warty – wieczorne ogniska (bez grilla) pilnowane do zagaśnięcia.

Patrząc na defiladowość naszej fasadowej odświętności, przypomniałem sobie rozmowę z autorką książki o Norwegii, profesorką żyjącą tam od kilkudziesięciu lat. W państwie, którego mieszkańcy przodują w wynikach ankiet socjologicznych na temat jakości życia i poczucia szczęśliwości oraz w wielu innych wskaźnikach zadowolenia z własnego życia. Generalnie mają Norwegowie poczucie, że żyją w najlepszym z możliwych krajów do życia. Przyjmują sporo uchodźców. Największą uchodźczą grupą narodową są tam… Polacy, którzy zresztą często mają kłopot z tzw. integracją, wchodzeniem w bliższe relacje z Norwegami, a oni zastanawiają się, co może być tego przyczyną.

Prof. Nina Witoszek (bo to ona jest autorką tej opowieści) przy okazji rozmowy o książce „Najlepszy kraj na świecie” (pamflet pisany raczej dla norweskich czytelników) podzieliła się obserwacjami o budowaniu relacji Norwegów i Norweżek z „innymi”. I z samymi sobą, bo metoda jest właściwie jedna i uniwersalna. Nie jest pomnikiem, cokołem, kawałkiem bryły ukazującej starszego mężczyznę albo z wąsami, albo żołnierza, albo duchownego katolickiego. Tym słowem, pojęciem jest dugnad. To rodzaj żywej tradycji, aktywności na rzecz najbliższego otoczenia, sąsiedztwa, rodzaj prac społecznych lub o charakterze porządkowym i związanym np. z porządkami wiosennymi, grabieniem liści, sprzątaniem albo drobnych prac naprawczych czy budowlanych.

Ten rytuał (nie taki znowu częsty – raz, dwa razy do roku) sprawia, że zawiązują się więzi, nikną bariery, „obcy” stają się swoimi. Prosta, sensowna i celowa praca, w której wszyscy, niezależnie od statusu materialnego, społecznego, kulturowego, zawodowego, swoją ideową równość wspólnie sobie wygrabiają. Każdy, kto unika tego zaangażowania, właściwie automatycznie stawia się poza wspólnotą, zamyka sobie drogę do bliższej znajomości, do wejścia w społeczność, do bycia akceptowanym sąsiadem. Do przyjaźni. W jednym z najzamożniejszych krajów świata i najzamożniejszym społeczeństwie (ale trzeba pamiętać, że zwyczaj jest starszy niż ich bogactwo, można by zaryzykować stwierdzenie, że dugnad przygotował Norwegię na jej bogactwo, pomógł nie oszaleć, nie unurzać się w samobogaczym zachwycie). Nauczył równości w praktyce i codzienności. W zwykłych wysiłkach, bez założeń projektowych, bez budżetów, bez wymigiwania się od zwykłego zaangażowania w najbliższy otaczający świat – bez wyjątków.

Kiedy o tym słuchałem, pomyślałem, że to inna droga do budowania wspólnych wartości, że to odmienna, a jakże skuteczna pozytywna pomnikowość. Nie wykuty w kamieniu czy odlany w metalu ponurak, który ręką wskazuje słuszny kierunek, tylko zmęczenie podczas malowania zbudowanego przez siebie płotka, który ochrania zasadzone wcześniej rośliny. I to wystarcza, żeby czuć się jak u siebie, zdobyć uznanie i akceptację. Tego nie da się kupić. Tam nie ma zastępstw. Tego nie załatwiają pieniądze. Praktykowanie takiej równości na co dzień przynosi najlepsze i wymierne skutki. W jakimś sensie jest to budowanie niezauważalnych pomniczków, które jeśli mają jakąś rolę, to taką, żeby o czymś przypomnieć, uznać za ważne w naszym życiu, pozwolić coś zamanifestować. Bardzo tęsknię do takiej formy pamięci i wspólnoty.

Chciałbym mniej kamieni, a więcej prac społecznych. Bo to działa. Ale nawet nie będę próbował. Może dlatego jesteśmy też społeczeństwem o jednym z najniższych wskaźników społecznego zaufania? Bo paradowanie pod kamiennymi olbrzymami w tym nie pomaga.

Wydanie: 16/2018, 2018

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 17 kwietnia, 2018, 21:57

    Panie redaktorze – prace społeczne? Ależ to przecież relikt czasów słusznie (?) minionych! Toż to było narzędzie zbrodniczej indoktrynacji, mającej na celu zabicie w Polakach twórczego indywidualizmu i przetworzenie ich na bezmyślną, bezwolną masę przeżuwaczy kaszanki (zapijanej octem rzecz jasna).
    A ja się jeszcze na takie prace załapałem. Kilka godzin spędzonych na świeżym powietrzu, zdrowy, fizyczny wysiłek, który nauczył takich jak ja szacunku dla ciężko pracujących, tzw. prostych ludzi. I mam ten szacunek do dziś – w przeciwieństwie do obecnych „elit”, dla których „robole” to podludzie, którymi należy manipulować dla zdobycia i utrzymania władzy. Tak to się zaczęło w 1980 i trwa nadal, tylko partyjne szyldy się zmieniają.
    Ten polski „indywidualizm” to zawsze były głównie anarchia, egoizm i prywata, natomiast owe prace społeczne były elementem wychowania tego narodu, wdrożenia mu jakichś umiejętności organizacyjnych, stworzenia więzi międzyludzkich. Dlatego w czasach „słusznie minionych” ludzie potrafili się skrzyknąć i wspólnie wybudować wiejską szkołę, z których niejedna w czasach „słusznie aktualnych” została porzucona w wyniku kolejnych „reform”. Jedyne, co można tym pracom społecznym było zarzucić to kulejąca czasem organizacja, ale sama idea była słuszna i szlachetna.
    W czasach „słusznie minionych” przez 25 lat funkcjonowała akcja „Niewidzialna ręka”, w ramach której setki tysięcy młodych Polaków, bez żadnych nacisków ideologicznych, z własnej i nieprzymuszonej woli, całkowcie anonimowo, wykonała kilka milionów drobnych prac na rzecz swojego środowiska, szkoły, osób potrzebujących ze swojego otoczenia.
    Wszystko koordynowała garstka ludzi z telewizyjnej redakcji programów młodzieżowych, pod kierunkiem Macieja Zimińskiego, a jedyną nagrodą dla młodych społeczników było odczytanie na telewizyjnej antenie listów wdzięcznych beneficjentów pomocy. I poza chyba jednym wyjątkiem, „niewidzialni” pozostali zawsze anonimowi.
    Jak przywrócić tego ducha w sytuacji, kiedy dwie dominujące siły polityczne reprezentują zoologiczną nienawiść, pogardę i starają się całkowcie wytrzeć z pamięci Polaków czasy „słusznie minione”?
    Pan przywołał przykład Norwegii. ja dorzuciłbym jeszcze moje doświadczenia z innych krajów tzw. Zachodu. A konkluzja jest taka – pod względem relacji społecznych Polska ostatnich kilkunastu lat (które lepiej czy gorzej pamietam) czasów „słusznie minionych” , była nieporównanie bliżej społeczeństwa obywatelskiego, niż obecnie. Składane w 1989 roku obietnice powrotu do „własnego domu” okazały się być kompletną fikcją.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy