Odwrót mistrzów

Odwrót mistrzów

Mundial 2010 – każdy z każdym może wygrać i… odpaść

Takie spiętrzenie sensacji zdarzyło się po raz pierwszy. Jeśli przez pierwszą rundę nie przechodzi drużyna broniąca mistrzowskiego tytułu (Włochy) i drużyna broniąca wicemistrzostwa (Francja), w dodatku kończą grupowe zmagania na ostatnim miejscu, nie wygrywając meczu, a reprezentacja gospodarzy (RPA) po raz pierwszy nie awansuje do drugiej rundy – musi to być naprawdę mundial wielkich sensacji!
I taki jest. O ile Francuzi na swą klęskę starannie kibiców przygotowywali, o tyle na Włochów spadła niczym grom z jasnego nieba.

Bramkarz Legii zatrzymał Italię!

Owszem, po dwóch kolejkach mieli zaledwie dwa remisy, ale przed sobą mecz ze słabo spisującą się Słowacją i etykietkę zespołu, który rozkręca się dopiero w ogniu turniejowej walki. Tymczasem nasi pogromcy z kwalifikacji do RPA, z sympatycznym Janem Muchą, do 30 czerwca bramkarzem Legii Warszawa, zagrali najlepiej w swych dziejach i wynikiem 3:2 przebili się do jednej ósmej finału, zarazem pogrążając wielką Italię. Jej trener, Marcello Lippi, złoty w roku 2006 w Berlinie, odchodzi ze stanowiska, tracąc najwcześniej, jak tylko możliwe, szanse na historyczny dublet selekcjonerski.
Najlepszy wtedy piłkarz Włoch i całego globu, kapitan Fabio Cannavaro, teraz w mundialu wystąpił po raz czwarty, co jest trudną sztuką, ale jeszcze trudniejszą jest wiedzieć, kiedy zejść z międzynarodowej sceny. Cannavaro robi to o cztery lata za późno.
Również tylko z nazwy wielka okazała się Francja. Jej szybkie odpadnięcie to sensacja, z drugiej jednak strony w przedmundialowych prognozach na tych łamach zastrzegałem: „Personalnie dość mocni są Francuzi, ale ich selekcjoner – Raymond Domenech, cokolwiek szalony, więc nie wiadomo, w jakim to podąży kierunku”.
Podążyło w najgorszym z możliwych. Domenech spotęgował wszelkie konflikty, najgorszy był ten z napastnikiem Nicolasem Anelką, zakończony przedwczesnym odesłaniem go do domu. Cóż z tego, że słynny Thierry Henry po raz czwarty miał zaszczyt zagrać w mistrzostwach świata, skoro robił to z pozycji upokarzanego rezerwisty. Patrice Evra najpierw nie bardzo wiedział, dlaczego akurat on został kapitanem, a potem – dlaczego nagle poszedł w odstawkę.
Efekt? Remis, dwie porażki i ostatnie miejsce w grupie. Nad Sekwaną wszyscy wściekli, począwszy od prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego. Laurent Blanc, następca Domenecha, będzie musiał zacząć od starannego prania brudów.
To był szok daleko wykraczający poza światek futbolu. Natomiast dopiero trzecie miejsce Republiki Południowej Afryki w grupie A oznacza, że po raz pierwszy reprezentacja gospodarzy mundialu nie wzięła pierwszej przeszkody. W 18 poprzednich to się nie zdarzyło.
Bywały mistrzostwa świata, które traciły po odpadnięciu prędzej czy później ekipy gospodarzy blask i koloryt, bo miejscowi kibice (np. Hiszpanie w roku 1982, Meksykanie w 1986) przestawali dbać o wspaniałą atmosferę, gdzieś ginął zaraźliwy entuzjazm. Tymczasem w RPA jakoś nie dostrzegło się gwałtownego ochłodzenia nastrojów, wuwuzele jak działały na nerwy, tak działają, wielu się do tego przyzwyczaiło. Sędziowie jak trochę się mylili, tak nadal mylą się trochę. O raptownym spadku frekwencji mowy być nie może, gdyż od początku znacznie odbiegała od maksymalnego zapełnienia trybun. Szefowie FIFA, światowej federacji, troszkę źli, bo to i wstyd, i pewne straty finansowe. Jednak bystrzy i kompetentni ludzie prezydenta Seppa Blattera, poprzez kontrakty ze stacjami telewizyjnymi i potężnymi korporacjami sponsorującymi turniej, już dawno zadbali o w pełni gwarantowany i zarazem ogromny zysk z operacji RPA 2010.

Holandia i Brazylia na ćwierć gwizdka

Grają i grają. Na okrągło, 48 meczów fazy grupowej w ciągu 15 dni. Niemcy zrobili w niej bardzo dobre wrażenie, lecz nie ustrzegli się porażki z Serbami. Zmęczeni arcytrudną ligą Anglicy człapali i człapali, ale meczu w grupie nie przegrali, raz nawet odnieśli zwycięstwo. Jednak Niemcy grupę D wygrali, Anglicy zaś z grupy C wyszli na drugim miejscu.
To zachwianie drabinkowej równowagi skutkowało megahitem już w 1/8 finału. Państwo znają wynik z Bloemfontein, ja w chwili pisania tych słów co najwyżej zastanawiałem się nad szansami wyzdrowienia liderów – Anglika Wayne’a Rooneya i Niemca Bastiana Schweinsteigera. Taki to już los mundialowego sprawozdawcy, kiedy mecze lecą dzień w dzień, a gazeta musi mieć czas na wydrukowanie. Między fazą grupową a jedną ósmą finału nie było dnia wolnego, te nastąpią dopiero 30 czerwca i 1 lipca, między 1/8 finału a ćwierćfinałami.
Niemniej jednak raz jeszcze nawiążę do przewidywań, o jakie pokusiłem się przed mistrzostwami. Pierwsza ogromna sensacja zmagań grupowych, wygrana Szwajcarii z Hiszpanią, mnie akurat nie zdziwiła, bo przecież pisałem: „Do ścisłej czołówki faworytów należą Hiszpanie. (…) Jednak oni już nie mają z czego czerpać kolejnych atutów, (…) świat te patenty rozszyfrował. Drużyna zwana Czerwoną Furią może więc paść od jakiejś metodycznej i pomysłowej taktyki rywali”.
Hiszpania potrafiła jednak wrócić na właściwe tory, a Szwajcaria już niczego dobrego nie dokonała, odpadając w grupowych przedbiegach. Dzięki temu we wtorek, 29 czerwca, mamy mecz o ćwierćfinał i zarazem prymat za Pirenejami, oczywiście Hiszpania kontra Portugalia.
Natomiast już na początku z grona drużyn typowanych przeze mnie do wygrania mistrzostw świata po raz pierwszy odpadła Serbia. Zapowiadałem: „Serbowie potrafią grać pięknie, ale są szalenie nieobliczalni”. No i pokonali Niemców, ale… ulegli Ghańczykom i Australijczykom.
Dla odmiany Portugalczycy łatwo dotarli do fazy pucharowej, ale największe zaufanie wśród drużyn niemających mistrzowskiego tytułu wzbudzili Holendrzy. Najszybciej ze wszystkich awansowali do 1/8. Niebawem dołączyli Brazylijczycy i właśnie te dwa teamy zyskały opinię przyczajonych tygrysów. Zaczęły na ćwierć gwizdka, grając oszczędnie, zupełnie wbrew swym naturalnym, efektownym stylom. Takie wyrzeczenie się piękna i autentyzmu nosi obecnie nazwę… strategii turniejowej. Już dziś, w poniedziałek 28 czerwca, przekonamy się, jak to dalej działa.
Skoro o Brazylii wzmianka, znaczy, że wkroczyliśmy w rewir wielkiej złotej siódemki – siódemki mistrzów świata. O Anglii i Niemcach oraz o Włoszech i Francji już było, zostały dwa rodzynki premierowego etapu World Cup 2010. Urugwaj, pierwszy mistrz świata, w fazie grupowej miał swój najlepszy od dawien dawna występ na mundialu. Zrobiła się z tego dość prosta droga do półfinału. Czy jednak na pewno? Państwo wiedzą to już od soboty. Zwycięzcy meczów Urugwaj-Korea Południowa i Ghana-Stany Zjednoczone powalczą 2 lipca właśnie o półfinał.
I na deser Argentyna. To miło, że lekceważony do niedawna niemal na każdym kroku Diego Maradona w pięknym stylu, z kompletem punktów, przeprowadził swych następców przez fazę grupową. Lider drużyny, Lionel Messi, podczas pierwszej rundy w zasadzie potwierdził opinię najlepszego dziś futbolisty świata. W zasadzie, gdyż po jego strzałach piłka w pierwszych trzech meczach nie chciała za nic wpaść do siatki. Czy udało się w ostatnią niedzielę, przy okazji starcia z Meksykiem?

Jabulani zbyt… zwinna

Meksyk w fazie grupowej należał do wyróżniających się zespołów spoza teoretycznej elity. Grono to uzupełniają Korea Południowa, Japonia, Stany Zjednoczone, Paragwaj (czwarty w finałach MŚ start Denisa Canizy), Chile, wspominana Słowacja. Na przeciwnym biegunie, oznaczającym rozczarowanie, poza Francją, Włochami i Serbią jest niemal cała Afryka, zresztą zgodnie z moimi sugestiami z początku czerwca. Delegacja w składzie sześciu drużyn, a do 1/8 tylko szczęśliwy (nieco skrzywdzona Australia) awans Ghany. W przegranym przez nią meczu z Niemcami doszło do historycznego wydarzenia. Po raz pierwszy na mistrzostwach świata rodzeni bracia stanęli po przeciwnych stronach barykady. Obaj urodzili się w Berlinie, ale Kevin-Prince Boateng gra dla Ghany, a Jérôme Boateng dla Niemiec.
W zróżnicowanej etnicznie drużynie Niemiec pokazało się trzech Polaków: Miroslav Klose z Kędzierzyna-Koźla, Lukas Podolski z Gliwic oraz Piotr Trochowski z Tczewa. Dwaj pierwsi, cenieni internacjonałowie, swoimi golami przyczynili się do efektownego zwycięstwa 4:0 nad Australią. W przypadku Klosego oznaczało to niezbyt łatwą sztukę wpisania się na listę strzelców w trzecim już mundialu i zarazem dołączenie, z 11 trafieniami, do pierwszej siódemki snajperów, licząc wszystkie turnieje o światowy prymat.
Jednak potem Niemcy z Serbami przegrali w sporym stopniu przez ten właśnie duet. Lot Klosego ku dalszej sławie przyhamowała i drużynę osłabiła nader lekkomyślna czerwona kartka, a Podolski nie wykorzystał karnego.
Czyżby gliwiczaninowi zabrakło „porozumienia” nogi z piłką Jabulani? Dziwne, bo przecież niemieccy ligowcy grali nią sporo meczów przynajmniej od lutego. Z wysokim położeniem większości stadionów i przemieszczeniami z poziomu oceanu w góry lub odwrotnie ekipy sobie jakoś poradziły. W końcu mają dostęp do XXI-wiecznych laboratoriów i technologii. Piłka jednak sprawia sporo kłopotów – napastnikom, jak widać po pudle Podolskiego, ale przede wszystkim bramkarzom. Jest zbyt… zwinna, zaskakująco szybuje, szczególnie w rozrzedzonym powietrzu na wyżynach. To jednak tylko dodaje turniejowi atrakcyjności, bo dodaje jej wszystko, co utrudnia zadanie bramkarzom.

Obudź się, Europo!

W krajobrazie południowoafrykańskich bojów Europa nie zachwyca. Mając w RPA 13 ekip, w fazie grupowej straciła aż siedem! Na tym tle rewelacyjnie spisała się Ameryka Południowa – pięć drużyn i pięć promocji! Ameryka Północna i Środkowa ładnie, bo trzy drużyny i dwie promocje, tak samo Azja. O Afryce i Ghanie już było, a Oceania? Wprawdzie Australia jest od kilku lat przypisana do konfederacji azjatyckiej, ale geograficznie należy przecież do Oceanii. Australia z Nową Zelandią wprawdzie nie sprostały wymogom batalii grupowej, ale na sześć meczów przegrały tylko jeden, co jest wynikiem dla tamtej strony świata naprawdę przyjemnym.
Jedna ekipa odbiegała wyraźnie od reszty. Wiadomo, przy jakich uwarunkowaniach reprezentacja Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej po 44 latach przerwy pojawiła się na scenie mistrzostw świata. Dzielnie walczyła z Brazylią, porażkę 1:2 pokazano w Phenianie i okolicach z kilkunastogodzinnym poślizgiem. W obliczu drugiego meczu Kim Dzong Il, przywódca ciemiężonego narodu, zezwolił na transmisję live, ale z Portugalią była totalna klęska, aż 0:7. Podobno Koreańczycy z Północy nie mieli piłkarskich butów na tak rzęsisty deszcz, jaki tamtego dnia spadł w Kapsztadzie. Inna wersja głosi, że zbyt beztroska taktyka, przyczyna katastrofy, to pomysł… samego Kim Dzong Ila.
Odizolowanie, zahukanie, wyraźna bezradność reprezentantów KRLD, słowem los nie do pozazdroszczenia, stały się przedmiotem kpin wielu dziennikarzy z różnych kontynentów. Przykre, bo komentatorów piłkarskich naprawdę stać na coś błyskotliwszego niż gromadne skakanie na pochyłe drzewo. Tym bardziej że finały XIX mistrzostw świata układają się szalenie interesująco.

Wydanie: 2010, 26/2010

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy