Odzyskał wzrok

Odzyskał wzrok

Najpierw zobaczył dwa palce lekarza, a później twarz matki. Po raz pierwszy od 16 lat

34-letni Marek Balcerzak rozróżniał jedynie ciemne bądź jaśniejsze plamy. Teraz znów widzi: ludzi znanych tylko ze słyszenia, dwa przygarnięte psy, które poznawał dotykiem, a nawet meble, które sam wybrał, ale nie wiedział, jak wyglądają. Za oknem ponownie dostrzega widoczne z dala kominy elektrociepłowni, a na podłodze – kurz.
– Wierzyłam, że mój syn będzie widział – mówi Maria Balcerzak, matka Marka. – I stał się cud, cud nauki XXI wieku. Sprawił go prof. Goś.
– Nie jestem cudotwórcą – zaprzecza profesor, szef kliniki okulistyki w szpitalu – do niedawna – Wojskowej Akademii Medycznej, a obecnie Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Przyznaje jednak, że nie był to rutynowy zabieg i nie chodziło tylko o przeszczepienie rogówki. – Pan Marek ma wrodzone zmiany w oku, tzw. zespół Marfana. Operacja składała się praktycznie z kilku zabiegów. Usunięto resztki soczewki i zamocowano sztuczną. Obniżono ciśnienie wewnątrzgałkowe, co zapobiega wtórnej jaskrze, a na końcu została przeszczepiona rogówka.

Pogodzony z losem

Do kliniki prof. Gosia Marek trafił przez przypadek. Gra w kręgle i zaplanował start w Mistrzostwach Europy Osób Niewidomych i Niedowidzących, które wiosną odbędą się w Tomaszowie Mazowieckim. Na formularzu zgłoszeniowym niezbędna była opinia lekarza. Ten zaś nie poprzestał na mechanicznym wypełnieniu rubryk, ale solidnie przebadał oczy pacjenta. Właśnie wtedy Marek usłyszał o łódzkim profesorze. – To jeden z najwybitniejszych specjalistów. W Polsce są może dwaj, trzej fachowcy tej klasy – zachwalał lekarz. – Po operacjach u prof. Gosia ludzie odzyskują wzrok. Pan też może ponownie wiedzieć – kusił.
Sześć tygodni później Marek Balcerzak był już po operacji. Spodziewał się wyznaczania odległych terminów, wyczekiwania. Tymczasem, ku jego zaskoczeniu, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kiedy po wyjściu z gabinetu profesora uzgadniał termin operacji („Woli pan pierwszą czy drugą połowę lutego?”, pytała sekretarka), pomyślał, że nie wolno sprzeciwiać się losowi.
– Marek o swój wzrok walczył przez lata. Bez powodzenia – mówi jego matka. – Miał trzy latka, kiedy lekarze powiedzieli nam o zagrożeniu. Nosił coraz grubsze okulary, później przestał widzieć. Próbowaliśmy wszystkiego! Chciała go operować prof. Gierkowa. Wtedy, wprawdzie bardzo słabo, ale jeszcze widział. Zespół przekonał jednak swoją szefową, żeby odstąpiła od tych planów, bo ryzyko było bardzo wysokie, a skutek niepewny. Później dotarliśmy do przebywających akurat w Polsce asystentów prof. Fiodorowa z Leningradu. Też rozłożyli ręce. Nic nie dały wizyty u uzdrowicieli, Nardellego i Harrisa. Dzięki pomocy znajomej z USA skontaktowałam się z lekarzami z kliniki w Bostonie. Przysłali zaproszenie i wstępny kosztorys. Łącznie na konsultacje, przelot samolotem oraz hotel potrzeba było w przeliczeniu 100 tys. zł. Mąż emeryt, ja w przededniu nauczycielskiej emerytury, Marek otrzymuje rentę… Dla nas to niewyobrażalny majątek! A ile kosztowałaby sama operacja?

Nie uciekał w samotność

Zniechęcony Marek uznał, że nie ma szans na odzyskanie wzroku. Poddał się. Gabinety lekarskie omijał szerokim łukiem, bo, jak mówi, panicznie boi się lekarzy. – Choruję na samą myśl o wizycie u lekarza pierwszego kontaktu – wyjaśnia. Matce bezsenne noce wypełniały rozmyślania nad przyszłością syna. Jak sobie da radę, kiedy zabraknie najbliższych?
Tymczasem Marek budował swój świat także poza czterema ścianami rodzinnego mieszkania. – To magnetyczna osobowość. Nieustannie otoczony tłumem ludzi, których przyciągał do siebie i zarażał pomysłami. W całej Polsce ma legiony znajomych – opowiada Agnieszka Mielczarek. Agnieszka i Marek zaprzyjaźnili się kilka lat temu podczas imienin u wspólnej znajomej. Zobaczył ją dopiero przed kilkoma dniami, a podczas pierwszego spotkania po operacji podziwiał także zdjęcia z jej ubiegłorocznego ślubu. Data operacji stała się swoistą cezurą: zamknęła etap znajomości „ze słyszenia”.

Marek nigdy nie odgradzał się od świata murem, nie uciekał w samotność. Przeciwnie – dbał, by ograniczenia wynikające z choroby nie zepchnęły go na margines. Grał w szachy i kręgle, jeździł na rowerze (tandemie), chodził po górach, współorganizował wieczory poetyckie oraz koncerty muzyczne – założył jedyny autoryzowany fan club popularnej w latach 90. warszawskiej grupy Collage. Stworzył też łódzki oddział Towarzystwa Pomocy Młodzieży, a ostatnio interesuje się łódzkim Stowarzyszeniem Obrony Bezrobotnych. – Chcę pomagać ludziom bez pracy – zapowiada.
Droga do bezrobotnych wiodła przez Owsiaka, bo wcześniej namówił grupę znajomych i całą paczką przez kilka lat kwestowali na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jeden ze znajomych Marka opowiada, że kiedyś podczas spotkania towarzyskiego zapytał obecnych, co chcieliby robić, mając nieograniczone możliwości. Marek odpowiedział bez namysłu: „To, co dzisiaj robi Jurek Owsiak”.
– Balcerzak to nasz stały bywalec. Otrzymał nawet kartę gościa honorowego. Nie wiem, jak on to zrobił, ale herbatę czy piwo zamawia już w języku migowym – opowiada Marek Marusik z łódzkich Dwóch dłoni. Dwie dłonie to pierwszy w Polsce pub dla głuchoniemych.
Kiedyś obaj Markowie wpadli na pomysł wspólnego koncertowania w pubie. Jeden gra na gitarze, drugi na harmonijce ustnej. – Głuchoniemi nas nie usłyszą, więc nie skrytykują. A jeżeli nawet będą krytykować, to i tak tego nie zobaczę – śmiał się Balcerzak.

Nowe życie

– Krytykować? – dziwi się Dorota Nitka. Wraz mężem Marcinem prowadzi w Zakopanem Piano Cafe. – Kiedy Marek był w górach, nigdy o nas nie zapominał. A przyjeżdżał często. Dzwoniliśmy też do siebie – wspomina. Długo nie wiedziała, że jej gość nie widzi. Zachowywał się swobodnie, poruszał pewnie. Dopiero z czasem zaczęli o tym rozmawiać. – A teraz czekamy na niego – cieszy się Nitkowa. – Wreszcie zobaczy swoją huśtawkę.
W Piano Cafe klienci przy barze, zamiast na stołkach, siedzą na huśtawkach. Jedna z nich szczególnie przypadła do gustu Markowi. Więc starzy bywalcy, widząc go w drzwiach, bez ociągania zwalniali to miejsce.
W Zakopanem obowiązkowo spotka się też z Kazkiem, przewodnikiem tatrzańskim. Dzięki niemu schodził całą Wielką Krokiew. Kiedy w ubiegłym roku stał tam podczas zakopiańskich zawodów o puchar świata, bardzo plastycznie wyobrażał sobie to, co sąsiedzi widzieli. Tylko Małysz pozostał dla niego okrzykiem sprawozdawców radiowych i telewizyjnych: „Leć, Adam, leć!”
Zobaczył go nazajutrz po operacji.
Lekarze udzielili mu dyspensy i przez kilkadziesiąt sekund mógł popatrzeć w telewizor. – Widziałem zjazd, odbicie i jak szybuje w powietrzu. Lądowania już nie, bo obraz się rozmazał (dostrzegłem jeszcze szachownicę podłogi i zakręciło mi się w głowie).
Do Zakopanego pojedzie z Bartkiem, bo dobrze czują się w swoim towarzystwie. Bartek nagrywał dla Marka książki na kasetach. Sprawdził, że biblioteki mają głównie kasety z literaturą piękną. Te Markowi dostarczała już mama. Nagrywał więc dla niego książki o muzyce: opracowania, biografie, pamiętniki.
Rychło zaczęły się też ich wspólne wypady na koncerty. – On tam skacze, szaleje z tłumem, a wszystko na maksa. Mało kto zorientował się, że na sali jest niewidomy – mówi Bartek

Zobaczyć słonia

Tuż po przeszczepie Markiem zainteresowali się najbliżsi sąsiedzi Balcerzaków. Ich blok, zamieszkany przez ponad 100 rodzin, stoi ciasno wciśnięty między niewielkie kamienice i domki jednorodzinne. Tutaj ludzie lepiej się znają niż na „koszarowym” osiedlu. A jednak sąsiedzi z zaskoczeniem dowiadywali się, że Marek dotychczas był ociemniały. Widywali go przemierzającego z psami pobliski park, rozmawiali, ale przez myśl im nie przeszło, że nie widzi. – Nie nauczyłem się brajla i poruszałem się bez białej laski. Miałem ją, ale trzymałem złożoną – tłumaczy Marek. Laskę nosił tylko informacyjnie, bo zdarzało się, że kiedy szedł ulicą trzymając za łokieć ojca lub któregoś z kolegów, sypały się za nimi uwagi o pedałach.
Jeszcze wróci do kliniki okulistyki. Kiedy lekarze zdejmą szwy z lewego oka, profesor zajmie się także prawym. Marek wie, że zabieg będzie jeszcze bardziej skomplikowany. Czeka, bo jak mówi, ma jeszcze wiele do zobaczenia. – Na początku zaatakowały mnie kolory. Oko już się z tym oswaja, a ja zauważam, jak przez kilkanaście lat zmienił się świat. Dawniej szary, bury i ponury, teraz jest wielobarwny. Muszę go lepiej widzieć – opowiada. I poznać. Dlatego zaczął odkładać na komputer.
A może nawet kiedyś przejedzie się na słoniu, o czym także marzył „od zawsze”? W każdym razie kolejne egzemplarze do swojej kolekcji słoni będzie teraz dobierał już nie tylko dotykiem.


Prof. dr Roman Goś dla „Przeglądu”

Pan Marek widzi, bo ktoś oddał mu rogówkę

Zabieg, jakiemu był poddany pan Marek Balcerzak, jest nośny medialnie, gdyż wcześniej nie widział on przez wiele lat. I tylko z tego powodu. Jednak nie jest to pierwszy zabieg tego typu w Polsce. Wcześniej wykonałem już 26 podobnych. Natomiast nie wiem, dlaczego dopiero teraz doszło do tej operacji. Do mojej kliniki pan Balcerzak zgłosił się na konsultacje miesiąc przed zabiegiem. Uznałem, że można go operować.
Sądzę, że był to jeden z trudniejszych zabiegów. Jeden z kilku, gdyż niedawno przeszczepiałem pacjentce rogówkę z oka do oka. To także skomplikowany i chyba jeszcze niepraktykowany w Polsce zabieg.
Każda taka decyzja niesie ze sobą ryzyko. Jeżeli sprawdzę, że mogę liczyć na powodzenie, decyduję się na jakiś trudny krok. Ale jestem przeciwnikiem podejmowania ryzyka tylko dla samego praktykowania. Przecież to naraża pacjenta na ból, cierpienie.
Przeszczepy rogówki nie zależą od chęci pacjentów czy lekarzy. Podobne zabiegi mają sens tylko wtedy, kiedy jest szansa na przywrócenie widzenia. A istnieje ona wtedy, kiedy pacjent ma zachowane poczucie światła i rozpoznawania barw. Inaczej mówiąc, siatkówka i nerw wzrokowy są nieuszkodzone. Jeżeli z jakiegoś powodu go nie ma, np. nerw jest uszkodzony, nastąpiło zwyrodnienie, zanik siatkówki albo jej uszkodzenie np. przy cukrzycy lub jaskrze, to takie zjawisko jest nieodwracalne. Tym ludziom medycyna już nie jest w stanie pomóc. Nie tylko w Polsce, bo nie znam przypadku, by gdzieś w świecie przywracano wzrok ludziom, którzy go utracili z powodu jaskry.
W tym miejscu krzyczę najgłośniej, jak potrafię: można ratować ludziom życie i zdrowie, ale do tego nie wystarczą same umiejętności i wyposażenie sal operacyjnych. Przeszczepy wymagają dawców. W Polsce są trzy banki tkanek i brakuje organów, gdyż nie upowszechniła się świadomość, że powinniśmy oddawać narządy zmarłych bliskich nam osób. Są ludzie, którym mogą one uratować życie! Często, jak choćby w przypadku pana Marka, okazują się jedynym ratunkiem. Gdyby ktoś nie dał swojej rogówki panu Markowi, to nadal by nie widział.

 

Wydanie: 14/2003, 2003

Kategorie: Kraj
Tagi: Jan Skąpski

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy