Ofensywa Michelle Obamy

Ofensywa Michelle Obamy

Gwoździem do trumny Donalda Trumpa może się okazać kobieta, i to wcale nie Hillary Clinton

Przez ostatnie osiem lat wymykała się tradycyjnemu wizerunkowi małżonki głowy państwa. Angażowała się w akcje charytatywne, wspierała kampanie edukacyjne i towarzyszyła prezydentowi w oficjalnych wizytach międzynarodowych. Michelle Obama zapisała się w powszechnej świadomości jako pierwsza dama aktywna i pewna swojej roli społecznej. Pojawiała się na powitaniach weteranów wracających z misji, inaugurowała programy wsparcia dla samotnych matek i społecznie wykluczonych rodzin, a nawet korespondencyjnie wręczała Oscara. Już od pierwszych tygodni urzędowania jej męża w Białym Domu, kiedy to prasę obiegła informacja, że prezydentowa stroni od drogich krawców, woląc zestawy skomponowane w sieciówkach, Michelle pokazywała, że jej głównym celem w czasie kadencji Baracka będzie skrócenie dystansu między ogrodzeniem Białego Domu a przeciętnymi Amerykanami. Szybko zaczęto dostrzegać, że Michelle Obama nie zamierza – w przeciwieństwie do wielu jej poprzedniczek – spokojnie grzać się w blasku męża. Mało kto jednak przypuszczał, że może odegrać decydującą rolę w obecnej w kampanii wyborczej.

Pierwsza dama kradnie show

Tymczasem ostatnie tygodnie pokazują, że to właśnie pani Obama – zaciekła obrończyni praw obywatelskich, adwokatka szacunku dla kobiet zwalczająca wszechobecną w amerykańskiej kulturze politycznej bigoterię i seksizm – może być najskuteczniejszą bronią obozu demokratycznego. Gdy Hillary Clinton nieustannie musi się tłumaczyć ze starych bądź nowych skandali, czysta jak łza, popierana przez zdecydowaną większość Amerykanów Michelle raz za razem przypuszcza ataki na republikańskiego kandydata.
Zaczęła kilka tygodni temu, na konwencji wyborczej demokratów, kradnąc show starszym postaciom z partii. Tradycją jest bowiem, że te kilkudniowe pokazy wsparcia, jakimi są konwencje obu największych ugrupowań, kończy wystąpienie kandydata. Wcześniej zaś na scenie pojawiają się byli prezydenci, zasłużone figury życia politycznego i celebryci. Spośród wszystkich wydarzeń okołokampanijnych to obie konwencje pokazały niewyobrażalną różnicę jakościową między komitetem Clinton a drużyną Trumpa. Podczas gdy głosy poparcia dla tego ostatniego płynęły od bliżej nieznanych poza południem USA telewizyjnych celebrytów, zradykalizowanych weteranów i szemranych przedsiębiorców, podkład pod przemówienie byłej sekretarz stanu przygotowali: odchodzący duet prezydencki Barack Obama i Joe Biden, były prezydent i przede wszystkim mąż Bill oraz właśnie Michelle Obama. I to jej przemówienie odbiło się najgłośniejszym echem.
„Codziennie rano budzę się w domu zbudowanym przez niewolników. I patrzę na moje córki, dwie fantastyczne czarnoskóre osoby, bawiące się ze swoim psem na trawniku posiadłości zbudowanej przez zaprzeczenie wolności”, ten cytat z wystąpienia pierwszej damy powtarzały niemal wszystkie agencje i stacje telewizyjne. Na trybunach Wells Fargo Center w Filadelfii wielu nie kryło wzruszenia, mimo że pani prezydentowa podkreśliła fakt tyleż szokujący i bolesny, co powszechnie znany. Z drugiej strony jej przemówienie miało wydźwięk pozytywny i dotykało źródeł mitu amerykańskiej państwowości: poszanowania różnic, zapewnienia równych szans i możliwości pokojowego współistnienia. Dla licznych nauczycieli słowa Michelle stały się pretekstem do podjęcia na nowo debaty o sposobie uczenia w szkołach amerykańskiej historii.
Przede wszystkim jednak jako pierwsza w kampanii Partii Demokratycznej zagrała bodaj najgroźniejszą dla Trumpa kartą – pozycją kobiet w amerykańskim społeczeństwie. Nawiązała tym samym do przemówienia samej Hillary Clinton z konwencji partyjnej w 2008 r., kiedy obecna kandydatka na prezydenta podkreślała w emocjonalnym wystąpieniu, jak trudno przebić szklany sufit na amerykańskim rynku pracy. Podsumowując swoje przemówienie, Michelle Obama rzuciła gniewnie deklarację, że demokraci muszą w tym roku udowodnić, że kobieta może zostać prezydentem największego światowego mocarstwa.

Taka zwykła rodzina

Druga odsłona szturmu nastąpiła kilkanaście dni temu, kiedy świat obiegały doniesienia o nagraniu, na którym Trump chwali się swoimi seksualnymi możliwościami i niesamowitą łatwością zaciągania kobiet do łóżka. Podczas gdy wielu publicystów pisało powściągliwe komentarze, pierwsza dama nie przebierała w słowach. Podczas wiecu wyborczego krzyczała, że nie wierzy, że w XXI w. kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych publicznie chwali się podbojami seksualnymi, a bardzo duża część jej społeczeństwa mu przyklaskuje. Nie wstydząc się emocji, podkreślała, że słowa te ranią ją osobiście, że bulwersuje ją publiczne przyzwolenie na takie traktowanie kobiet. Tym samym rozpoczęła walkę z otwartym seksizmem wychodzącym z obozu republikańskiego kandydata.
Dziwić może, że sztab Hillary Clinton już wcześniej nie przypuścił antyseksistowskiej ofensywy, w końcu jednym z najczęściej powtarzanych argumentów za kandydaturą byłej sekretarz stanu jest to, że byłaby pierwszą kobietą na stanowisku prezydenta USA. Jednak sportretowanie Clinton jako zaciekłej feministki byłoby karkołomne – przecież przytuliła męża po słynnym skandalu z Monicą Lewinsky, ponadto nigdy specjalnie nie angażowała się w walkę o prawa kobiet. Świat zapamiętał ją raczej jako uśmiechniętą pierwszą damę i sprawną urzędniczkę. Michelle Obama ma naturalnie łatwiejsze zadanie – reprezentuje mniejszość rasową, nie jest obciążona skandalami obyczajowymi, ma czystą kartę polityczną i od lat buduje z mężem konsekwentnie wizerunek normalnej i zdrowej „rodziny z sąsiedztwa”, która tylko z powodów zawodowych musi wychowywać dwie córki w najbardziej strzeżonym domu na świecie. Przede wszystkim też nie jest uwiązana koniecznością docierania do trudnych grup wyborców – rozczarowanego centrum, radykalizującej się młodzieży, wściekłych na bankierów z Wall Street i prezydenckich urzędników przedstawicieli klasy średniej czy mieszkańców mniejszych miast, tłumnie deklarujących poparcie dla Trumpa.

Czy pan molestował, panie Trump?

Mając coraz mniej obowiązków w Białym Domu (Barack Obama niedawno przyjął w Waszyngtonie premiera Włoch Mattea Renziego jako ostatniego przywódcę w trakcie swojej kadencji), Michelle Obama może się poświęcić kampanii starszej koleżanki. A sztab Clinton skrzętnie to wykorzystuje. Przemówienie pierwszej damy stało się okazją do podjęcia kwestii równouprawnienia i walki z seksizmem. Najnowsza fala uderzeniowa przeciw Trumpowi opierała się na zeznaniach kobiet oskarżających go o molestowanie. Szarża okazała się skuteczna. W czasie zeszłotygodniowej, ostatniej już debaty kandydatów Trump zapytany o molestowanie od razu stracił panowanie nad sobą i zarzucił Clinton, że lawina inspirowana jest przez jej sztab. Sondaże jednak już odnotowały zmianę – według wyborczego barometru dziennika „Washington Post” Clinton zwiększyła przewagę w ostatnich dwóch tygodniach o niemal 3 pkt procentowe, najpewniej dzięki skutecznej ofensywie i braku kontry republikanów.
Rosnąca rola Michelle Obamy nie tylko może się okazać decydująca w tegorocznej kampanii, ale także pokazuje ciekawą cechę amerykańskiego systemu politycznego. Chodzi o umiejętność zagospodarowania osobistości w kampaniach kandydatów. Ewentualna wygrana Hillary będzie zatem prawdopodobnie wysiłkiem zespołowym. Pytanie, czy nie doprowadzi do tego, że pozornie mniej ważni członkowie drużyny, tacy jak Michelle Obama, przejmą z czasem rolę głównych rozgrywających. W końcu mówienie o byłej pierwszej damie walczącej o prezydenturę już nigdy nie będzie brzmieć abstrakcyjnie.

Wydanie: 2016, 43/2016

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy