Ofiary Śpiącego Rycerza

Ofiary Śpiącego Rycerza

Na Giewoncie, najbardziej niebezpiecznym szczycie polskich Tatr, w ciągu 95 lat zginęło 76 osób

Najsłynniejsza polska góra dość łagodnie potraktowała turystów, którzy 21 lipca nie zdążyli w porę zejść na dół, gdy zaczęła się burza. Pioruny bijące w wierzchołek Giewontu (1894 m n.p.m.) poraziły trzy osoby przy podszczytowych łańcuchach asekuracyjnych, czwarta, uciekając w przerażeniu, doznała potłuczeń i obrażeń. Skończyło się w szpitalu, ale na szczęście nikt nie zginął. Mogło być gorzej.
Kiedy 15 sierpnia 1937 r., akurat w Święto Wniebowzięcia Matki Boskiej, piorun uderzył w krzyż, poniosły śmierć cztery osoby, 13 zostało rannych. Zginął wówczas Kazimierz Bania, słynny kelner, który wchodził na wierzchołek z tacą pełną ciastek w jednym ręku i sprzedawał je dopiero na samej górze. Zmarł kobziarz grający na szczycie dla turystów, a także (kilka dni później) Leopold i Edwin Schloenvogtowie. W księdze wypraw Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego zapisano, że zwłoki dwóch osób były „doszczętnie zwęglone”. Jedną z ofiar siła rażenia odrzuciła na odległość 50 m.
–- To zbójnickie prawo Giewontu, że pierony biją, choć krzyż przecież poświęcany. Jak idzie burza, trzeba wiać w dół – mówi Michał Jagiełło, ratownik i taternik, autor „Wołania z gór”, dyrektor Biblioteki Narodowej. – Pioruny biją i w krzyż ustawiony na Matterhornie, tyle że tam dociera nieporównanie mniej osób.

Burza na stulecie

Na żadnej innej górze w Polsce nie zginęło aż tyle osób. W tym roku Giewont pochłonął jak dotąd dwie ofiary śmiertelne. Od 1909 r., gdy powstało pogotowie górskie, zanotowano 76 zgonów, kilkaset osób zostało rannych lub kontuzjowanych. Ile zginęło wcześniej? Dokładnie nie wiadomo, na pewno kilkadziesiąt.
Przed laty, gdy Mariusz Zaruski w towarzystwie przewodników tatrzańskich penetrował ogromną, wysoką na ponad 600 m północną ścianę, odkrył jaskinię, a u jej wejścia stary drewniany krzyż. Towarzysze opowiedzieli mu o góralu Hadowskim, który w 1886 r. posłał syna do Zakopanego: „Chłopak poszedł i przepadł. Niemało lat potem Hadowskiemu baran się sturlał do żlebu i zabił. Poszedł chłop po barana i znalazł syna. Kości jeno, serdak i cuchę. Postawił tam krzyż”.
Nie do Giewontu należy smutny rekord ofiar burzy. W 1939 r., też 15 sierpnia, w wyniku uderzenia pioruna na Świnicy zginęło sześć osób. Ale to właśnie Giewont, zwieńczony 15-metrowym krzyżem ważącym 1,8 tony, przyciąga najwięcej błyskawic, na wierzchołku ciągle zdarzają się porażenia. Poprzednio – w latach 2001 i 1997. Gdy w sierpniu trzy lata temu na Giewont ruszyła procesja mająca uczcić stulecie wzniesienia krzyża, zaczęły bić pioruny. Liturgię odwołano, grad i deszcz zamieniły szlaki w błotne potoki, którymi zjeżdżali przewracający się pielgrzymi. Dzięki wysiłkowi ratowników i strażników parku narodowego, którzy ubezpieczali procesję, nie było poważniejszych obrażeń. Zakopiański ksiądz Mirosław Drozdek ocalał niemal cudem, gdy złapano go za sutannę, w ostatniej chwili ratując przed groźnym upadkiem.
Ale pioruny to nie tylko sprawa krzyża – w szczytowej kopule tkwi pełno stali. Dziesięć lat temu Giewont został wyremontowany na zlecenie Tatrzańskiego Parku Narodowego. Jego wapienne skały rozsypywały się bowiem pod nogami setek tysięcy turystów, kamienie leciały w dół, erozja odsłoniła fundamenty krzyża. Obluzowane głazy i pęknięcia zlepiono specjalnym klejem, wymieniono ponad 100 m łańcucha, aby zaś wierzchołek całkiem się nie rozleciał, wzmocniono go 14 potężnymi kotwami.
A tłumy na Giewont chodziły i stale chodzą. Odosobniony, na pozór niedostępny szczyt, majestatycznie wznoszący się nad Zakopanem, przyciąga swym ogromem. Jego niezwykły kształt przyrównywano do oblicza śpiącego rycerza, przed wojną widziano tam rysy Józefa Piłsudskiego. Najważniejsze zaś, że leży blisko, można go zdobyć w ciągu kilkugodzinnej wycieczki między śniadaniem a obiadem. Od strony południowej Giewont jest bowiem wręcz niepozorny, na szczyt prowadzi łatwa ścieżka, dobrze ubezpieczona łańcuchami i klamrami.

Droga w jedną stronę

W pogodne dni pod wierzchołkiem tworzy się kolejka, czasem trzeba czekać nawet dwie godziny. Dlatego wytyczono tam szlak jednokierunkowy, jeden z nielicznych w Tatrach.
Niektórzy nie lubią czekać, próbują zejść na północ w stronę Zakopanego – albo Żlebem Kirkora (sto lat temu poprowadził tam szlak Michał Kirkor, lekarz i taternik), pomiędzy głównym wierzchołkiem z krzyżem a Małym Giewontem; albo Żlebem Szczerby, opadającym z „szyi” Śpiącego Rycerza. Inni chcą w ten sposób wejść na szczyt, wprost od górnego piętra Doliny Strążyskiej, ignorując tablice ostrzegające, iż grozi to śmiercią (niszczone zresztą przez wandali).
-– W obu żlebach jest taternicki III stopień trudności, a gdy się idzie na wprost, bez trawersowania progów, to trudności dochodzą do V (czyli: bardzo trudno) – mówi Władysław Cywiński, ratownik i taternik znający Giewont jak nikt.
Te trasy dostępne są tylko dla osób ze sprzętem wspinaczkowym, próba ich pokonania przez turystów powoduje zwykle śmierć lub ciężkie obrażenia. Zaczyna się dość łatwo, potem jest coraz bardziej stromo, ale pionowe progi można omijać śliskimi nachylonymi trawnikami, kruchymi zachodzikami. Pułapka polega na tym, że tych ominiętych progów w dole przybywa. Później wystarczy utrata równowagi, poślizgnięcie na zaśnieżonych trawkach – i kilkusetmetrowy lot. Roztrzaskane zwłoki lądują u stóp ściany.
Ryzykowne wycieczki północnymi żlebami podejmują zwłaszcza młodsi turyści. Jak choćby dwoje 17-latków z Łodzi, Magda i Tomasz, którzy sześć lat temu w sierpniu rozstali się na szczycie z dwójką kolegów, bo postanowili zejść spod krzyża krótszą drogą. Spadli z wysokości ponad 100 m, ratownicy znaleźli ich ciała następnego dnia. – Giewont jest dla wielu młodych wyzwaniem, któremu nie sposób się oprzeć – ocenia Michał Jagiełło.
Potężną ścianę północną wykorzystują też zwolennicy sportów ekstremalnych. W 1981 r., również 15 sierpnia, z wierzchołka wystartował lotniarz. Lotnia runęła w dół, on miał wielkie szczęście – zawisł na skalnym występie nad przepaścią, 150 m poniżej szczytu. Już po godzinie zjechali do niego ratownicy. Był połamany, przez niemal cztery godziny bardzo ostrożnie wciągano go na szczyt. Przeżył.

Jeden fałszywy krok

Północna ściana Giewontu jest krucha, poprzecinana stromymi trawnikami, nie pozwala na dobrą asekurację. Ponad 70 lat temu w ścianę weszło pięciu nieznanych, ale praktycznych wspinaczy ze Śląska. Postanowili raz na zawsze rozwiązać problem kruchości – zabrali w ścianę lampę lutowniczą i na stałe osadzili kilka haków.
„Diretissima” Giewontu, czyli najprostsza droga przez północną ścianę do krzyża została pokonana dopiero w 1957 r. Jan Krupski, jeden z dwóch zdobywców, wspominał, iż ściana była tak krucha, że wspinacze mogli zginąć od strącanych przez siebie kamieni. Dlatego taternicy atakują Giewont zwykle zimą, z czekanami i rakami, gdy lód zwiąże kamienie.
Gorzej, kiedy naśladują ich turyści, którzy, zdaniem Michała Jagiełły, w ogóle nie powinni tam chodzić zimą. Zabijają się na zalodzonych zboczach, wchodzą na niebezpieczne nawisy śnieżne, jak 21-letni turysta z Nowego Targu, który trzy lata temu spadł z niemal 600 m, co stanowi prawie całą wysokość północnej ściany. – Giewont należy omijać zimą z daleka, szczególnie w okresie dużego zalodzenia gór – uważa Jagiełło.
-– Nie jestem zwolennikiem turystyki zimowej w tym rejonie. Czerwony szlak przez Strążyską jest wówczas zamknięty, schodzą tam lawiny – dodaje Adam Marasek, zastępca naczelnika TOPR.
Tak naprawdę, na Giewont nie ma idealnej recepty ani latem, ani zimą. Oprócz piorunów i lawin taternikom zagrażają kruchość ścian, kłopoty z asekuracją, lekceważenie trudności. Turystom – nadmierna ambicja, chęć przygód, przecenianie swych możliwości.
Kilka lat temu trzech taterników szło granią Długiego Giewontu. Jeden z nich zrobił fałszywy krok i poleciał 400 m na północ.
– Tę grań nazywa się równoważnią. Jest nietrudna, ale wąska, wystarczy jeden zły ruch i spada się albo na północ (do 600 m), albo na południe (40-80 m). W obu wypadkach nie ma szans – mówi Władysław Cywiński.
– Na Giewoncie giną i turyści niezdający sobie sprawy z niebezpieczeństw typowych dla skalistych gór, i taternicy, którzy dobrze wiedzą, co to ściana i odpadnięcie od ściany – twierdzi Michał Jagiełło.

Lot na Śmietnik

-– Środkowa część Żlebu Szczerby to tzw. Śmietnik. Jak ktoś spada spod krzyża, to zwykle tam trafia, po 350-metrowym locie i rozbijaniu się o skały. Często znajduje się tam niezidentyfikowane ludzkie szczątki – wyjaśnia Władysław Cywiński.
-– Kilkanaście lat temu pod koniec października wspinałem się do Szczerby z kursantem. W Śmietniku zobaczyliśmy urwaną ludzką nogę, częściowo już zmumifikowaną. Kilka osób zginęło na Giewoncie i nigdy nie zostało odnalezionych. Sądzę, że był to fragment ciała którejś z nich. Po powrocie zawiadomiłem GOPR, ale gdy następnego dnia ratownicy tam poszli, rozpętała się już burza śnieżna i nic się nie udało wygrzebać – opowiada dr Marek Głogoczowski, taternik, fizyk i filozof.
Ludzie na Giewoncie „od zawsze” znikali bez śladu. Pierwszy przypadek zapisany przez Mariusza Zaruskiego zdarzył się w 1894 r. Sędzia Białkowski poszedł na Giewont i przepadł, nie znaleziono go do dziś. A może i znaleziono, lecz już zbyt późno, by ustalić, że to jego szczątki.
Przykład późniejszy o kilkadziesiąt lat – w czerwcu 1959 r. od wycieczki NRD-owskich turystów, prowadzonej na Giewont, odłączył się jeden z uczestników. Wcześniej mówił, że chciałby wejść na szczyt od północy. Ślady jego charakterystycznych butów zauważono w Żlebie Szczerby, ale na zwłoki dotychczas nie natrafiono.
W czerwcu 2003 r. szukano w Szczerbie mężczyzny, który zaginął w okolicach Giewontu kilkanaście dni wcześniej. Znaleziono – ale nie jego.
-– Ratownicy odkryli w śniegu mocno porozbijane szczątki z oznakami rozkładu. Nie wiadomo, kim był ten mężczyzna, nie udało się „dopasować” tych zwłok do żadnego wypadku, nikt nie zgłaszał zaginięcia – mówi Adam Marasek, zastępca naczelnika TOPR.
A „wcześniejszy” zaginiony?
– Odnaleziono go później w pobliżu Doliny Małej Łąki, na południowy wschód od Giewontu. Nieco dalej leżały jego plecak, kurtka i dokumenty. Zapewne zażył samobójczą dawkę leków. W kwietniu tego roku z północnej ściany skoczył młody mężczyzna, prawdopodobnie z powodu nieporozumień rodzinnych – dodaje Adam Marasek. Podobnych zdarzeń jest wiele, bo Giewont to po Nosalu szczyt najczęściej wybierany przez samobójców.

Śladami niewyraźnej perci

Tadeusz Zwoliński, autor najlepszego, choć już nieco leciwego przewodnika turystycznego po Tatrach, ostrzegał wprawdzie przed zapuszczaniem się w urwiste ściany północne, ale po opisaniu znakowanych szlaków… proponował jednak turystom wejście na Giewont właśnie od północy, Żlebem Kirkora, bez znaków, „śladami niewyraźnej perci”. Zejście zaś – również na północ, przez Szczerbę: „Przechodzimy na północną stronę grzbietu, po stronie Zakopanego, piękny widok. Stąd ponad wielką przepaścią, po bardzo stromym trawniczku, skosem w prawo dochodzimy do skalnej półki, wśród gęstych kosówek, lecz nad przepaścią. Ta partia jest mylna i bardzo niebezpieczna po deszczu”, czytamy w przewodniku (cyt. za wydaniem ósmym z 1951 r.).
Obie te trasy są od dawna zamknięte dla turystów, w Tatrzańskim Parku Narodowym latem wolno chodzić tylko znakowanymi drogami. Ale każdego roku zdarzają się amatorzy górskich przygód, którzy chcą pokonać Giewont, omijając utarte szlaki. Niestety, najczęściej kończy się to upadkiem z kilkusetmetrowej wysokości.

współpraca Kamila Szymańska


Sześciolatek znaleziony w śniegu

W marcu 1975 r. na Giewoncie zdarzył się prawdziwy cud. Mężczyzna zabrał na górę swego sześcioletniego bratanka. Oczywiście, w którymś momencie droga stała się śmiertelnie niebezpieczna, zapadł zmierzch. Po ciężkiej nocy, następnego dnia rano, opiekun zostawił chłopca pod szczytem, a sam dotarł do schroniska na Kondratowej i zawiadomił GOPR. Akcja była trudna, bo mężczyzna nie pamiętał, gdzie rozstał się z dzieckiem. Chłopca znaleziono już po południu, był sztywny, niemal cały przysypany śniegiem, nie dawał znaków życia. Ale jednak przeżył! Śmigłowiec zabrał go do szpitala, reanimacja się powiodła, choć lekarze oceniali temperaturę ciała sześciolatka na 26 stopni. Oceniali, bo tak niskich temperatur nie pokazywał zwykły termometr lekarski.

Wydanie: 2004, 32/2004

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy