Ojciec Ojczyzny i rodziny

Ojciec Ojczyzny i rodziny

Dwutomowy wywiad-rzeka z synem de Gaulle’a to potop informacji o byłym prezydencie Francji

Ukazał się właśnie drugi tom wspomnień jedynego syna gen. de Gaulle’a, spisanych przez dziennikarza Michela Tauriaca; tom pierwszy wyszedł w ubiegłym roku i rozszedł się w 400 tys. egzemplarzy. Oba tomy liczą prawie 1,2 tys. stron – to już nie wywiad-rzeka, to prawdziwy potop informacji nieznanych dotąd i fascynujących. „Wywiadowca” jest nie tylko inteligentny, lecz także świetnie przygotowany do rozmowy; admirał Philppe de Gaulle mówi nie o sobie, ale o prawdziwie wielkiej osobowości, doskonale mu znanej. Syn przerywa milczenie, bo zirytowały go wreszcie zmyślenia i kłamstwa rozpowszechniane na temat ojca. Nie zawsze zresztą były one intencjonalne i krzywdzące – sam Generał oceniał, że około połowy przypisywanych mu efektownych bon motów to produkt dziennikarskiej fantazji…
Są tu dwie osoby w jednej: oficjalny de Gaulle, Ojciec Ojczyzny, i prywatny ojciec rodziny. Jego najbliższa rodzina ma nawyk powściągliwości („W naszej rodzinie zasadą była totalna dyskrecja”), więc Wielki Człowiek może w domu zdjąć gorset kostycznej oficjalności, może sobie pozwolić na wybuchy gniewu, na swobodne zwierzenia i komentarze (lepiej jednak było nie naciskać go pytaniami…). Zresztą nawet najbliższych potrafi prowokować wypowiedziami sprzecznymi z jego prawdziwym poglądem – biada temu, kto wówczas konformistycznie mu przytaknął! A teraz Philppe de Gaulle nieustannie prostuje zafałszowania dotyczące poglądów i motywacji ojca. Oczywiście, historycy i publicyści zechcą weryfikować jego wypowiedzi, lecz nie będzie to zadanie łatwe.
Zacznijmy od spraw mniejszej wagi. Otóż zaskakują staroświeckie i nader przyziemne cechy monumentalnego de Gaulle’a. Nie znosił rozmów telefonicznych (zresztą cała jego rodzina korzystała z telefonu do przekazywania komunikatów, a nie do prowadzenia konwersacji), natomiast starannie i szybko odpowiadał na ważne listy. Bardzo lubił kino (nie najwyższych, co prawda, lotów: w prywatnej sali projekcyjnej chętnie

oglądał filmy przygodowe).

Nie przepadał za telewizją, nie nęciło go wcale oglądanie samego siebie na małym ekranie. Ale konferencje prasowe, do mikrofonu i kamery, przygotowywał szczegółowo i celebrował z teatralnym namaszczeniem. Gazety pochłaniał. Gusty plastyczne miał tradycyjne, ale nie protestował, gdy minister kultury, Malraux, powierzył Chagallowi przemalowanie XIX-wiecznego plafonu paryskiej opery. Poważny i klasyczny teatr interesował go średnio, uwielbiał operetki – w domu podśpiewywał (fałszywie) kuplety z „Pięknej Heleny” i „Wielkiej księżnej Gerolstein”. Nie pasjonował się muzyką poważną, chętnie natomiast słuchał Montanda i Piaf, nie raził go nawet Johnny Hallyday.
Literaturę francuską znał wybornie, sporo poezji i prozy potrafił recytować z pamięci. Jego gusty zaskakują – nie cenił Prousta z racji snobizmu i „nieznośnego stylu”, za największego francuskiego pisarza XX w. uważał Francois Mauriaca… Znajomość wielkiej literatury wykorzystywał w swej praktyce politycznej. Emfaza jego przemówień żywiła się klasykami, głównie dramatami Corneille’a i Racine’a, szukał „magii słów” u Baudelaire’a i Verlaine’a. Jego pisarstwo, wojskowe i pamiętnikarskie, jest dobrej próby. Ze znajomością literatury cudzoziemskiej już różnie bywało.
Jego religijność była nader tradycyjna i z pewnością szczera, nie znosił wszelako ani hałaśliwego manifestowania wiary, ani – tym bardziej – mieszania religii z polityką – polityczne zaangażowania biskupów krytykował zgryźliwie. Wśród tradycyjnych wartości szczególnie wysoko cenił rodzinę. Jego emocjonalne więzi z rodziną były niezwykle mocne, choć powściągliwe w wyrazie zewnętrznym. Nawet w kręgu najbliższych potrafił wyłączyć się na długo z rozmowy, milczał zbijające otoczenie z tropu. Zarzucano mu zdystansowanie i wyniosłość, ale umiał świetnie rozmawiać i z żołnierzami, i z prostymi farmerami, sąsiadami jego posiadłości w Colombey.
Bezpośrednie kontakty z żołnierzami były przygotowaniem do sławetnych kąpieli w tłumie, bains de foule, budzących desperację ochroniarzy („goryli”) Generała i niepokój rodziny. Tłumaczył w domu, że źle się czuje na trybunie, w izolacji od ludzi, kąpiele w tłumie wypadało opłacić niemiłymi poklepywaniami i uściskami (źle znosił zwłaszcza pocałunki egzaltowanych kobiet) – ale były mu potrzebne jako wymowny rodzaj legitymizacji, wyraz zgody Francuzów na jego polityczną misję, forma codziennego plebiscytu. Dopiero po przegranym plebiscycie – prawdziwym z 1969 r. orzekł: „Francuzi znużyli się mną, a ja nimi. Nic już nie jestem im dłużny”. Do końca życia nie ukrywał, że jest obrażony.
Ale już znacznie wcześniej bardzo krytycznie oceniał swych rodaków. Obserwował nie tylko zachowania Francuzów w latach wojny i okupacji i potępiał je (ale straszliwie się złościł, gdy Anglosasi wyciągali z nich podobne wnioski), bardzo mu się nie podobały postawy i zachowania rodaków w Trzeciej i Czwartej Republice. Zarzucał im bałaganiarstwo, egoistyczny indywidualizm, tchórzostwo w obliczu trudnych wyzwań (klęski wojennej, groźnej fali powojennych strajków, wojny algierskiej i groźby wojskowego puczu, terroru OAS, „skandalicznego bałaganu”, chienlit, z maja 1968 r.). Irytowała de Gaulle’a niestałość Francuzów, ich miotanie się w polityce od ściany do ściany. W domu nie szczędził im

pogardliwych komentarzy

(Philppe de Gaulle twierdzi, że jego ojciec nie był zdolny do pogardy, ale chyba nie ma racji). „Francuzi nie zasługują na to, aby mieszkać w tak pięknym kraju”, „Francja byłaby tak piękna bez Francuzów”… Pocieszał się sentencjonalnie: „Załoga się zmienia, ale statek pozostaje”.
Ów wspaniały statek, Francja, jest zdaniem Generała, „światłem świata”, „źródłem inspiracji dla całego globu”, „jej geniusz oświecał całą ziemię” i wszystkie narody są jej dłużnikami. Na pytania bliskich, jak Francja może być podobnym cudem świata, mając tak marnych obywateli, odpowiedź de Gaulle’a była zręczna, choć sofistyczna: „Francuzi są zdolni do wszystkiego, nawet do tego, co najlepsze”. Oczywiście, sobie przypisywał właśnie taką zdolność. Więcej, zdaniem syna, wręcz identyfikował się ze swą idealną Francją, każdy dyshonor kraju odczuwał niczym ranę we własnym ciele. Zdaniem Philppe’a de Gaulle’a, nie było w tym żadnej pychy („To tkwiło w trzewiach”) – zapewne idealizował wizerunek Generała. Dziesiątki relacji w jego książce raczej nie rozgrzeszają jego ojca z pychy. Oto scena rodzinna po pierwszej turze powszechnych wyborów prezydenckich z 1965 r. – okazało się, że de Gaulle zdobył tylko 44% głosów, więc musi stanąć do drugiej tury. I oświadcza osłupiałej rodzinie, że nie stanie: „Francuzi niczego nigdy nie zrozumieją. Nie chcę już mieć z nimi nic wspólnego. Odchodzę”. Jakże nie dojrzeć w tym pychy, którą Generał zresztą usprawiedliwiał („Jest w niej coś ze szlacheckości, tylko zawiść jest niska”).
Ale podobne bunty przeciw nieprzyjemnym faktom były krótkotrwałe. De Gaulle to osobowość dwoista, wizjoner i ambicjoner („Jestem zbyt ambitny, aby być karierowiczem”) ścierał się w nim z pragmatycznym realistą. W synowskich wspomnieniach nieustannie powraca słynna formuła Generała: Les choses etant ce qu’elles sont, skoro rzeczy tak właśnie się mają… Nie należy praktykować donkiszoterii, wypada i atakować, i ustępować, jeśli trzeba. Książka Philppe’a de Gaulle’a pozwala wybornie obserwować tę osobliwą koegzystencję wizjonerstwa i realizmu, przy czym, zdaniem autora, realista brał górę nad ambitnym idealistą. To chyba słuszne – wielkie wizje de Gaulle’a często się rozpadały, trwały okazał się jego uparty wysiłek modernizacji i stabilizacji kraju.
Dzięki talentowi Michela Tauriaca fascynujący opis osobowości de Gaulle’a zręcznie przeplata się z ogromną liczbą wątków politycznych, wojskowych, socjoekonomicznych i socjokulturowych. Wątek polski jest niestety marginesowy. Książka dementuje przekonywająco legendy o wielkim powodzeniu kapitana de Gaulle’a wśród polskich dam w okresie jego pobytu w naszym kraju, od kwietnia 1919 r. do stycznia 1921 r. Natomiast ciekawe są relacje o tym, jak de Gaulle wyjaśniał wpływ doświadczeń wojny polsko-bolszewickiej na formowanie się jego koncepcji nowoczesnej wojny ruchomej.
Dwa wątki warto wydobyć z tej grubej książki, mianowicie stosunek de Gaulle’a do Amerykanów i Rosjan. Lubił on Asteriksa, bohatera popularnego (i plastycznie koszmarnego) komiksu, widział w nim małego człowieka, który dzielnie sobie radzi z wielkimi, symbol Francji w jej relacjach „z władcami Kremla i lokatorami Białego Domu”. Otóż wypada rozróżniać stosunek Generała do Amerykanów i Rosjan oraz do ludzi rządzących

dwoma ówczesnymi supermocarstwami.

Jego antyamerykanizm nie ogarniał zwykłych „jankesów”, „kowbojów”. Z sentymentem wspominał młodych Amerykanów, którzy dwa razy, w latach 1918 i 1944, brali udział w wojnie ramię w ramię z Francuzami, był jednak skłonny redukować militarne znaczenie korpusu Pershinga w I wojnie i złościł się, że Ameryka zawłaszcza sobie całą chwałę wyzwolenia Francji w 1944 r. Był zachwycony entuzjastycznym przyjęciem nowojorczyków podczas jego podróży do USA w lecie 1945 r. Oto zwykli Amerykanie bezbłędnie go ocenili!
Kontrastuje z tym niebywale zgryźliwa opinia o „lokatorach Białego Domu”, ludziach Departamentu Stanu i grupie antygaullistowskich Francuzów w USA z dyplomatą i poetą (przyszłym noblistą) Alexisem Saint-Légerem (Saint-John Perse) na czele. Czarną owcą jest przede wszystkim Roosevelt – zwolennicy Generała mieli do niego pretensję, że w „Pamiętnikach wojennych” nie dość ostro potraktował amerykańskiego prezydenta. To Roosevelt długo utrzymywał stosunki dyplomatyczne z reżimem Vichy, to on i jego doradcy traktowali Francję jako kraj skompromitowany doszczętnie kapitulacją w 1940 r., znokautowany i pozbawiony szans na odzyskanie dawnej pozycji. Roosevelt traktował de Gaulle’a nie tylko lekceważąco, lecz także podejrzliwie, przedstawiano mu go jako faszyzującego żołdaka zdolnego rozpętać w wyzwolonej Francji wojnę domową w typie hiszpańskiej, na której mogliby zyskać francuscy komuniści. Dlatego po desancie amerykańskim we francuskiej Afryce Północnej (1942) Waszyngton postawił najpierw na prawą rękę Pétaina, admirała Darlana, a potem na polityczną miernotę, gen. Girauda. Ten drugi był bardzo źle widziany przez de Gaulle’a jako pupil Amerykanów, ale chyba także z przyczyn bardziej osobistych – Giraud w 1942 r. brawurowo uciekł z niemieckiej niewoli, w czasie I wojny zaś kapitanowi de Gaulle’owi nie udały się kilkakrotne próby ucieczki. Stąd tylko krok do podejrzeń, iż ucieczka Girauda była ukartowana z Niemcami, by mogli oni uniknąć groźniejszego przeciwnika w osobie de Gaulle’a. Brzmi to dość groteskowo, niestety.
Najgorsze miało przyjść w 1944 r. Amerykanie niemal do końca ukrywali przed Generałem plany inwazji normandzkiej, planowali przekazać władzę na wyzwalanych terenach Francji zarządowi wojskowemu Anglosasów (by uniknąć wspomnianej wojny domowej), wydrukowali nawet dla Francji pieniądze. De Gaulle wspominał to jako próbę „zastąpienia jednej okupacji drugą” i oczywistą wolę pogwałcenia francuskiej suwerenności. Zapamiętał nawet pogłoskę, że „kowboje” planowali usunąć go ze sceny na wygnanie, wysyłając go na stanowisko gubernatora Madagaskaru… Wszystko to było ze strony Roosevelta zbrodnią obrazy majestatu, majestatu Francji, ale także identyfikującego się z nią szefa Wolnych Francuzów.
Inni lokatorzy Białego Domu także nie satysfakcjonowali Generała. Harry Truman, ongiś handlarz krawatów, to „człowiek praktyczny”, ale nie zaprosił de Gaulle’a do Poczdamu i dał dowody kompletnej nieznajomości problemów Europy. De Gaulle traktował go ex post „z pobłażaniem”. Dobrą notę uzyskał jednak za to, że ośmielił się użyć broni atomowej… Kennedy zasłużył na pobłażanie z racji młodego wieku i za to, że zdawał się słuchać uważnie rad Generała. Ale już Johnson to tylko teksański politykier niskich lotów. Z pogromu ocaleli jedynie – po części – Eisenhower i, przede wszystkim, Nixon, z którym de Gaulle porozumiewał się najłatwiej. Oczywiście, nieustanne konflikty z Waszyngtonem trwały nawet za czasów tego najbardziej przyjacielskiego z amerykańskich prezydentów.
Co się tyczy Rosjan, miał do nich de Gaulle – bardzo po francusku – ogromną sympatię. I wiele współczucia z powodu komunistycznego jarzma. Pytany, czemu woli używać terminu Rosja zamiast ZSRR, odpowiadał, że Rosja jest wieczna, a ZSRR przeminie („Komunizm wsiąknie w Rosji tak jak atrament w bibule”).

Wiedział o Rosji sporo,

pierwsze informacje dostał w niemieckim obozie jenieckim od kapitana Tuchaczewskiego, który świetnie mówił po francusku.
Philppe de Gaulle twierdzi, że jego ojciec żywił bezgraniczny podziw dla odwagi Rosjan i ich zdolności do poświęceń. „To naród młody, romantyczny, o niebywałej odporności na cierpienia”, a przy tym naród par excellence europejski (w odróżnieniu od Anglosasów…). Przy konstruowaniu europejskiego ładu należy zatem podać mu rękę.
Pierwszy pobyt de Gaullea w Rosji, w grudniu 1944 r., przyniósł mu sporo niespodzianek. Stalin okazał się człowiekiem znającym dobre maniery, zapewne nie raziłby nawet na carskich salonach! Był też – jak twierdzili m.in. rosyjscy emigranci – dobrze wykształcony(w gruzińskim seminarium prawosławnym nauczono go nawet greki!). Ale zarazem de Gaulle odniósł wrażenie, iż gospodarz Kremla jest „postacią diaboliczną”, „pozbawioną wszelkich skrupułów”. Próbował wziąć de Gaulle’a na wyczerpanie przedłużaniem pertraktacji, namolnością i potopem alkoholi. „Stalin miał przekrwione oczy – mówił abstynent de Gaulle – czuć odeń było alkohol. Zastanawiam się, jak mógł zarazem ujawniać taką jasność umysłu”. Zupełnie inaczej było z Chrchillem. Generał twierdził, że pochłaniane przezeń morze whisky utrudniało mocno ich wzajemne stosunki, skądinąd lepsze, niż sobie wyobrażano.
W odróżnieniu od diabolicznego, lecz dobrze wychowanego Stalina Chruszczow, który złożył wizytę w Paryżu wiosną 1960 r., miał prymitywne maniery („Nie umiał znaleźć się przy stole”) i chłopską chytrość. Gdy de Gaulle przekonywał go, iż francuscy robotnicy mogą sobie pozwolić m.in. na samochód, i powołał się na korki uliczne w Paryżu, Chruszczow stwierdził, że mu nie wierzy („Skąd te samochody? Jestem pewny, że kazał pan je tu zewsząd ściągnąć, aby mi dowieść, że robotnicy je mają”). Rozmowy były burzliwe – gość wieszczył rychły koniec kapitalizmu, de Gaulle mu tłumaczył, że ma na temat kapitalizmu zachodniego poglądy anachroniczne. Na inwektywy Chruszczowa replikował, że system ZSRR jest sklerotyczny, despotyczny i ekonomicznie nierentowny. Nikita Sergiejewicz inkasował to z uśmiechem, bez urazy: „Pan przynajmniej, gdy ma coś do powiedzenia, wypuszcza parę jak samowar. Wolę to od letniej wody dyplomatów”.
Francuska rewizyta przypadła już na czasy Breżniewa, w czerwcu 1966 r. De Gaulle zabrał na nią żonę i syna. Philppe de Gaulle został zaproszony na pierwszą, plenarną turę rozmów i ze zdumieniem słuchał, jak jego ojciec rugatielno wypowiada się o polityce radzieckich gospodarzy. „Wasz system okupowania wielkiej części Europy jest nie do przyjęcia. Nigdy nie można będzie w pełni porozumieć się z wami, jeśli będziecie się upierać przy utrzymywaniu tych krajów pod waszym panowaniem”. Gospodarze z trudem zachowywali spokój, Philppe de Gaulle przyznaje, że był skonsternowany.
Dwa smakowite szczegóły z owej wizyty. De Gaulle zastrzegł sobie w programie niedzielną mszę. Pośpiesznie i tandetnie (co było widać) odremontowano więc zamkniętą od dawna katedrę katolicką w Leningradzie. Mszę odprawił jakiś wystraszony ksiądz Litwin. Komentarz Generała: „Mam nadzieję, że był naprawdę wyświęcony”. Wśród wspaniałych bankietów Breżniewa żona szepnęła Generałowi, że nie ufa temu, co jedzą i piją: „To jest kraj, gdzie mogą jedzenie nasycić trucizną działającą dopiero po pięciu latach!”. Replika de Gaulle’a: „W naszym wieku, moja droga Yvonne, możemy już przyjąć to ryzyko”. Istotnie, zostały mu wtedy cztery lata i kilka miesięcy życia.

Philippe de Gaulle, De Gaulle mon pere. Entretiens avec Michel Tauriac. Tomy I-II, Plon, Paryż 2003-2004

Autor jest prawnikiem, historykiem i politologiem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, członkiem rzeczywistym Polskiej Akademii Nauk

Wydanie: 2004, 32/2004

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy