Okrakiem na medialnej barykadzie

Okrakiem na medialnej barykadzie

Choć wojny kulturowe w USA nabierają intensywności, nie wszyscy chcą brać w nich udział

30 kwietnia, być może po raz pierwszy od wielu miesięcy, większości amerykańskich dziennikarzy (przynajmniej tych najwyższego szczebla) było do śmiechu. Po dwuletniej, wymuszonej pandemią przerwie powrócił bowiem Bal Korespondentów, doroczne święto symbiozy mediów i polityki. Oficjalnie jest to impreza dla setek reporterów akredytowanych i pracujących na co dzień w Białym Domu. Nieformalnie jednak to dowód na współistnienie i wzajemną zależność obu grup zawodowych. Choć poza tym jednym wieczorem toczą ze sobą wojny, z roku na rok coraz ostrzejsze i częściej rozgrywające się w salach sądowych, doskonale wiedzą, że istnieć bez siebie nie mogą.

Na Balu Korespondentów pojawia się więc i sam prezydent, są szefowie najważniejszych departamentów, szare eminencje Białego Domu. Niektóre głowy państwa próbują swoich sił w komediowych przemówieniach, czasami, jak w przypadku Baracka Obamy, z całkiem niezłym skutkiem. Częściej jednak wyręczają ich w tym profesjonaliści, rzucający w ich kierunku ostre, a bywa, że i brutalne żarty. Prezydent śmieje się z nich, po części dlatego, że musi. Inaczej nie wypada, nie można wszystkiego, co dziennikarze (również ci satyryczni) mówią na nasz temat, traktować śmiertelnie poważnie.

Donald Trump, który bal bojkotował trzy lata z rzędu, był jednak innego zdania. Jego nastawienie do mediów głównego nurtu, z wyjątkiem Fox News, niektórych kanałów kablowych i dogorywającego dziś serwisu Breitbart, znane było doskonale jeszcze przed rozpoczęciem prezydentury. Trudno właściwie stwierdzić, czy bardziej dziennikarzy się bał, czy ich nienawidził, choć w gruncie rzeczy to kwestia drugorzędna, bo skutek był ten sam. Dla Trumpa niezależne, krytyczne (z obowiązku) wobec niego redakcje były po prostu zagrożeniem. Dla niego samego, a przez to, przynajmniej w jego filozofii, dla całej Ameryki. Ponieważ sam siebie uważał za trybuna ludowego z monopolem na prawdę, jedynego pełnoprawnego przedstawiciela narodu, jego przeciwnicy automatycznie stawali się wrogami ojczyzny, piątą kolumną podważającą amerykańską rację stanu. Trump, czego nie ukrywał, zupełnie nie rozumiał, dlaczego media nie są mu posłuszne i jednoznacznie przychylne. I tak każda gazeta czy stacja telewizyjna jest wehikułem propagandy, dlaczego więc nie może być to propaganda wspierająca jego administrację?

USA pękają na kawałki

Powyższy wstęp nie jest oczywiście specjalnie odkrywczy. Trump był w końcu rasowym populistą, a ci wysadzają w powietrze każdy typ niezależnych instytucji w demokracji, do których wolne media niezaprzeczalnie się zaliczają. Celnie podsumowuje to w swoich analizach populizmu francuski politolog Pierre Rosanvallon, który zauważa, że ograniczanie wolności słowa przez populistyczne rządy odbywa się tak samo często jak upolitycznianie sądownictwa, likwidowanie trzeciego sektora czy gwałcenie niezależności naukowców i artystów. O nienawiści Trumpa oraz podobnych mu populistycznych strongmanów napisano już opasłe tomy. Rzadko jednak pojawiają się analizy pokazujące przeciwny punkt widzenia. Jak politycy podchodzą do mediów, wiemy dobrze. Ale co na to mówią same media – niekoniecznie.

Ostatnie kilkanaście lat spolaryzowało amerykańską opinię publiczną w sposób trudny do wyobrażenia. Obserwatorom polskiej dyskusji o stanie państwa może to się wydawać niemożliwe, ale w Stanach Zjednoczonych sytuacja jest o wiele gorsza. Dobrze ilustruje to w książce „Why We’re Polarized” (Dlaczego jesteśmy spolaryzowani) Ezra Klein, były naczelny portalu Vox, dziś jeden z wiodących felietonistów „New York Timesa”. Stawia, i potwierdza w naukowy wręcz sposób, prostą, ale bolesną tezę, że Stany Zjednoczone pękają dziś na kawałki. A pęknięcia te rysują się wzdłuż ostrych jak brzytwa indywidualnych tożsamości. W wyobrażeniach Amerykanów na własny temat coraz rzadziej daje się znaleźć punkty wspólne. Kraju, pisze Klein, nie tworzy już jedno społeczeństwo, funkcjonują w nim wrogie sobie plemiona, z których każde pragnie mieć własne, sobie tylko podporządkowane instytucje. Polaryzację widać więc w niezdolnym do ponadpartyjnej współpracy Kongresie i na kampusach uniwersyteckich. Widać ją też oczywiście w mediach, po obu stronach barykady. Ale w ferworze opisywania wojen kulturowych często zapomina się, że niektórzy na tej barykadzie siedzą okrakiem. I płacą za to cenę.

Ten tekst nie ma być pochwałą symetryzmu, pojęcia, które w spolaryzowanych społeczeństwach robi oszałamiającą karierę, choć nie do końca wiadomo, co tak naprawdę znaczy. Zamiast tego niech będzie pytaniem o granice dziennikarskiego zaangażowania w spór publiczny. Gdzie ona właściwie przebiega? Czy w sporze tym wolno rozgraniczać rolę reportera i obywatela? Czy media muszą bronić demokracji? I kto właściwie decyduje, czy demokracja w ogóle jest zagrożona albo nawet martwa?

Trump hołubiony i wyrzucony

Na te pytania praktycznie codziennie odpowiadać muszą sobie szefowie największych amerykańskich redakcji. I dochodzą do różnych wniosków. CNN, jednoznacznie definiujące Trumpa i jego lojalistów z Partii Republikańskiej jako siłę antydemokratyczną, szkodliwą dla USA jako państwa, nie miało problemu z wyborem strony, po której stoi. W listopadzie 2020 r., kilka dni po zakończeniu wyborów prezydenckich, gdy wynik był znany i akceptowany już przez wszystkich poza Trumpem, stacja podjęła decyzję o nietransmitowaniu przemówień głowy państwa. Ówczesny prezydent uznał wybory za sfałszowane, choć przez kolejne trzy miesiące nie był w stanie znaleźć nawet cienia dowodu na poparcie tych twierdzeń. Szefowie CNN, wsparci przez swoje reporterskie i publicystyczne gwiazdy: Andersona Coopera, Christiane Amanpour i Chrisa Cuomo, stwierdzili, że nie będą już Trumpowi dawać czasu antenowego na szerzenie teorii spiskowych.

Co dokładnie kierowało Jeffem Zuckerem, wtedy dyrektorem stacji, nie wiadomo. Można jednak się domyślać, że ze swoich programów wyciął Trumpa po części z powodu wyrzutów sumienia. Po wyborze na prezydenta w 2016 r. kandydata republikanów miliony wyborców zarzucały bowiem mediom, w tym CNN, że zaoferowały mu setki godzin materiałów w najważniejszych programach – o wiele za dużo, więcej, niż dostałby jakikolwiek inny prawicowy polityk. Trump przez długi czas pozostawał dla mediów niegroźnym szaleńcem zapewniającym sensację, a dzięki temu oglądalność. Nawet najgłupsza jego wypowiedź była szeroko komentowana, a przez to odbierana przez miliony ludzi. To samo dotyczy zresztą innych mediów, także internetowych i drukowanych. Klasa dziennikarska, w opinii zwłaszcza lewicowych, progresywnych komentatorów, nie zdała wtedy egzaminu. Jon Allsop, wykładowca prestiżowej Szkoły Dziennikarskiej na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku i publicysta branżowego pisma „Columba Journalism Review”, uważa wręcz, że to liberalne media (a nie Facebook, fake newsy i Rosjanie) wyniosły Trumpa na piedestał, torując mu drogę do rządzenia krajem.

Zucker miał więc powód, by poczuć się współwinnym degrengolady amerykańskiego życia publicznego. Być może w ramach mea culpa, a może pod wpływem spadających słupków oglądalności i porażek z kablowymi rywalami, wywalił Trumpa ze swojej stacji zupełnie. Pewnie wierzył, że w ten sposób chroni amerykańską demokrację. Odbiera przecież mikrofon quasi-autokracie, który procesy demokratyczne szanuje wyłącznie wtedy, gdy służą jego celom. Problem w tym, że, jak dowodzą Ezra Klein i dziesiątki innych politologów, ani Zucker, ani inne bojkotujące eksprezydenta media demokracji nie chronią ani nie uzdrawiają. Wręcz przeciwnie, pogłębiają tylko okopy, w których wygodnie moszczą się strony polaryzacji.

Nowe nazwiska, stare problemy

Od tamtej brawurowej akcji minęło półtora roku. Jej protagoniści są dziś w zupełnie innych miejscach na scenie polityczno-medialnej. Zuckera i Chrisa Cuomo w CNN nie ma już w ogóle. Pierwszy wyleciał za zatajenie romansu ze współpracowniczką, drugi za niezgodne z etyką stacji doradzanie własnemu bratu, oskarżonemu o molestowanie seksualne byłemu gubernatorowi stanu Nowy Jork, Andrew Cuomo. Trump zbroi się do walki o powrót do Białego Domu, ale sukcesów nie odnosi aż tyle, ile mu wieszczono całkiem niedawno. Trudniej mu o fundusze na kampanię, kongresowe śledztwa ponad wszelką wątpliwość dowodzą jego winy w podjudzaniu do szturmu na Kapitol w styczniu ub.r., a dziennikarze dalej grzebią w jego zeznaniach podatkowych. Ta ostatnia historia groziła mu zresztą więzieniem, od którego uchronili go głównie przychylni mu przysięgli. Nazwiska zatem się zmieniają, lecz problem pozostaje. Spolaryzowani Amerykanie oczekują już od swoich mediów nie tylko opisywania rzeczywistości, ale również jej współtworzenia. Najlepiej w taki sposób, w jaki sami ją widzą.

Doskonale w tej roli sprawdza się Fox News. Tucker Carlson, największa gwiazda stacji, propagandzistą prawicy jest tak dobrym, że wyręcza elity Partii Republikańskiej. Nie udaje nawet przez chwilę, że jest dziennikarzem, w głoszeniu Trumpowskich prawd staje się momentami bardziej żarliwy od samego Trumpa. Po przeciwnej stronie jest CNN, z podejściem praktycznie bliźniaczym, choć opakowanym w bardziej akceptowalne narzędzia i narracje. Dla jednych Trump jest jedynym prawdziwym demokratą, dla drugich zagrożeniem dla egzystencji amerykańskiego państwa.

Nie wszyscy jednak zdecydowali się iść tą drogą. Dla niektórych Trump i jego przyboczni to ani święci, ani szatani, tylko po prostu aktywni politycy. Tej grupie przewodzi „New York Times”. Co znów polskiego czytelnika może dziwić, bo nowojorska gazeta, tradycyjnie bardziej liberalna niż konserwatywna, w republikanów i trumpowców waliła ciężką artylerią, i to seriami. To z „NYT”, dzięki Maggie Haberman, wyszły dowody na matactwa podatkowe eksprezydenta, to „NYT” włożył kij w tożsamościowe mrowisko, uruchamiając słynny Projekt 1619. Jego założeniem była kontrowersyjna nawet dla lewicowych historyków teza, że współczesne amerykańskie społeczeństwo swoje początki ma właśnie w roku 1619, a więc w chwili przybycia na kontynent pierwszych niewolników z Afryki. Mimo to linia redakcyjna „NYT” nigdy nie uznała Trumpa i jego otoczenia za kogoś więcej (lub mniej) niż prawicowych polityków. Pojedynczy autorzy nazywali go potencjalnym niszczycielem demokracji, gościnni felietoniści – nawet faszystą, ale gazeta jako instytucja nigdy tego kursu nie obrała.

I obierać nie zamierza, nawet po zmianie redaktora naczelnego. 20 kwietnia A.G. Sulzberger, wydawca „New York Timesa”, poinformował, że na tym stanowisku Deana Baqueta zastąpi 57-letni Joseph Kahn. To pod każdym względem kandydatura wewnętrzna. Kahn prawie całą karierę spędził w „NYT”, do roli szefa był szykowany od lat, a jego awans zwiastuje utrzymanie dotychczasowej linii.

Innymi słowy, „New York Times” nie zamierza brać udziału w wojnach kulturowych. Nie będzie bronić amerykańskiej demokracji, bo nie taka jest w niej rola mediów, przynajmniej według Kahna i Sulzbergera. Wydawca swoje kredo wyraził zresztą już wcześniej. W 2018 r., podczas jednego ze spotkań z czytelnikami, powiedział: „Nie ulegniemy presji, by stać się opozycją. Nie ulegniemy też pochwałom, które chcą, byśmy nią byli”. Krótko mówiąc, „NYT” zdecydował, że odwrotnie niż stacje telewizyjne pozostaje przy tradycyjnej roli relacjonującego, a nie kreującego świat zewnętrzny.

Jak łatwo sobie wyobrazić, nominacja Kahna wywołała falę krytyki. Jay Rosen, profesor dziennikarstwa na New York University, zarzucił gazecie, że unika pisania „o zamachu na amerykańską demokrację”. Dan Gillmor z Arizona State University stwierdził, że zostanie ona zapamiętana „jako organizacja, która świadomie służyła interesom ludzi demolujących amerykańską republikę”. Kyle Pope z „Columbia Journalism Review” ubolewał, że „NYT” pozostaje „niewolnikiem starych idei”, podczas gdy konkurencyjne „Los Angeles Times” i „Washington Post” zatrudniły szefów spoza własnych redakcji. Branża dała więc czytelny sygnał: „New York Times”, nie stając po żadnej stronie, staje po stronie zła.

Sulzberger niewiele sobie robi z tych komentarzy. W liście do pracowników podkreślił, że ci, którzy nominację Kahna interpretują jako wotum zaufania dla dotychczasowego podejścia gazety, mają rację. Dziennik szybko się rozwija, ma stabilną sytuację finansową, nie ma zatem potrzeby zmieniać modelu pracy redakcji. Gdzieś w tle wybrzmiewa jednak wątpliwość, jak długo utrzymywanie go będzie możliwe. Antydemokratyczne siły są w USA bardzo mocne, bez względu na to, jakimi etykietkami się je określa. Po szturmie na Kapitol wiadomo już, że w celu przejęcia władzy nie zawahają się nawet przed przemocą polityczną. Kiedy wygrają, na nazywanie ich autokratami może być za późno, bo nie będzie wolno tego robić. Jedni martwią się tym już dziś, drudzy zdecydowali się czekać. A rację będzie miała tylko jedna strona.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. East News

Wydanie: 20/2022, 2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy