Ołena

Ołena

Po Wołyniu gruchnęła wieść, że wielu Polaków spalono żywcem, wielu zginęło od kul, a ich mienie poszło z dymem

Chodziła tego dnia jak z jajkiem wokół Franka, na palcach, nagle tuliła jego głowę do piersi, gładziła twarz, całowała szyję, obsypywała pieszczotami i szeptała czułe słówka, aż się w końcu zdenerwował:
– Co cię naszło, Ołena? Żyjemy ze sobą już pięć lat, a nigdy nie zaznałem tyle miłości od ciebie, co teraz – patrzył na nią zdezorientowany i szeroko otwierał oczy. Ołena, dziewoja piękna, długonoga i czarnobrewa, z twarzą jak z bajki, wyszła za Franka Karbeusza w atmosferze skandalu. Ani jego rodzice, ani jej nie zgadzali się na to małżeństwo. A oni, Ołena i Franek, wbrew wszystkim i wszystkiemu pobrali się i nie było na to rady. (…) Pop parę pobłogosławił. A cała wieś, zarówno polska, jak i ukraińska, nadziwić się nie mogła, że tak dorodna i niezwykła krasawica wzięła sobie za męża takie chuchro i niedojdę. (…)
Ku zdumieniu wsi Franio z chudego, kruchego chłopca po dwu latach życia z Ołeną przybrał na wadze, stał się silnym, sprawnym i dorodnym mężczyzną, a jego sylwetka zaczęła skupiać uwagę co atrakcyjniejszych panien na wsi, choć, jak wiadomo, był już zajęty i nie do odstąpienia. Ołena pilnowała go jak skarbu i na krok samego nigdzie nie puszczała.
I oto teraz, gdy się już obrobili, gospodarstwo uporządkowali, a malutki gliniany dom, który rok temu Franio postawił, lśnił jak szkło, mogli sobie pod wieczór odpocząć. Ich drobna jak kruszynka córeczka, Ołeksia, leżała w łóżku, brała do buzi nóżki i gryzła palce.
I właśnie wtedy Ołena poczęła odprawiać te dziwne rytuały, te miłosne i, rzec można, magiczne ceremonie, krążąc wokół Franka, przyglądając mu się ze wszystkich stron, nagle obłapując i obsypując czułymi pocałunkami. (…)
W żaden sposób nie wiązał tego zachowania z wizytą jej brata, Iwana, który odwiedził ich rano. Gdy Franciszek czyścił oborę, Iwan z Ołeną rozmawiali w izbie. Nawet się zdziwił, dlaczego tak wcześnie przyszedł, bo zwykle pod wieczór się zjawiał – pogadał, pośmiał się; lubił pożartować, a teraz jakby go co kopnęło, był napięty, zły. (…)

GDY ZACZĘŁY DOCIERAĆ DO WSI wiadomości, że na Wołyniu wioski płoną i bandy leśne Polaków mordują, a stare kobiety jęły przebąkiwać, że diabeł do kominów zagląda i ognisty jęzor pokazuje, strach padł na Podole i Ołenę. Chwycił ją za gardło. I wbił ostre szpony w samo serce. Nie od razu, rzecz jasna, i nie za gwałtownie. Ołena nie tak szybko jak inni uwierzyła w te opowieści, ale nieraz, gdy słuchała tych, jak jej się wydawało, bredni, skóra jej cierpła.
Gdy Franio patrzył na nią zaniepokojony, mówiła, że mieszkają niedaleko Halicza, niemal pod samym Stanisławowem, a to wielkie miasto i nic złego nie może im się przytrafić, nie powinni się martwić i głów sobie zaprzątać jakimiś plotkami. (…) Bo i niby czemu by to Ukraińcy mieli rezać Polaków, domy ich palić i z siekierami napadać. (…)
To właśnie wtedy przyszedł brat Iwan i o czymś nerwowo z nią rozmawiał, a kiedy wyszedł, nawet nie żegnając się z Franciszkiem, Ołena stanęła w oknie i nieruchomo, z udręczoną twarzą wpatrywała się w pracującego Franka. (…)
– Dobrze się czujesz, Ołena? – spytał, a ona stała jak przybita do ściany. Nigdy jej w takim stanie nie widział. Po chwili nagle się ocknęła, a jej wzrok poszybował ku chmurom i zaśpiewała:
– Zapowiada się cudowny dzień, Franek, i wiele dzisiaj zrobimy. (…) Franek stał na szeroko rozstawionych nogach i z uśmiechem patrzył na jej kołyszącą się zgrabną figurę. Wkrótce zapomniał o jej smutnych oczach i zagadkowym spojrzeniu. (…) Ale po kolacji, kiedy Ołena położyła córkę do łóżka, ni stąd, ni zowąd spytał:
– Co ten twój braciszek taki strasznie zaganiany? Nawet ręki szwagrowi nie podał – patrzył na Ołenę z przyganą, jakby to ona była temu winna. Ołena odpowiedziała tylko, że dzisiaj wszyscy są jacyś nerwowi i dziwni. (…)
– Dowiedziałaś się czegoś złego od braciszka? – spytał kąśliwie i natychmiast zrozumiał, że uderzył w fałszywe tony, i poczuł się źle, niewygodnie, jakby zabrudzony, niepotrzebnie szukając zadrażnienia, gdy ona wiernie patrzyła mu w oczy.
Ołena znieruchomiała. Patrzyła na niego przestraszona i milczała. A on zrozumiał, że nie chce kłamać i dlatego się nie odzywa. Czekał, jakby się spodziewał, że po chwili milczenia musi jednak nadejść pora wyjaśnień. (…)
– Iwan mnie ostrzegł, że nadchodzą złe czasy dla nas. Ogień spadnie i miecz na nasze domy – mówiła proroczo, jakby nie swoim głosem. – Ogień i miecz spadną na nasze głowy i nadejdą straszne dni, Franciszku, przed którymi trudno się będzie ukryć.
(…) Dowiedział się, że w lasach zbierają się uzbrojeni w siekiery i widły Ukraińcy i w każdej chwili mogą napaść na wieś. Dlatego trzeba natychmiast kopać kryjówkę i przygotować się na najgorsze.
– Jestem twoim mężem – powiedział. – Mnie nic nie zrobią – przekonywał ją. – Tylko na polskie domy napadają – mówił. – A ty jesteś Ukrainką i nas nie ruszą.
Ale ona uparła się, że już tej nocy musi się zabrać do kopania ziemianki, w której się ukryją, bo niczego nie można być pewnym.
– Pójdę do rodziców i ich uprzedzę – rzekł, a ona się przeraziła i znowu zaczęła się trząść.
– Iwan powiedział, że słowa nikomu pisnąć nie wolno – wymamrotała. – Jak ich ostrzeżesz, zabiją cię! – objęła go mocno.
Po chwili się nieco uspokoiła. Franek kazał jej spać, a gdy się położyła, udał, że idzie sprawdzić, czy krowa się nie cieli, bowiem spodziewali się przybytku. Ołena jeszcze raz mu przypomniała, by nie śmiał nogą ruszyć poza płot. Skinął głową i chwycił za klamkę. Wtedy usłyszał, że jutro o świcie ona sama jego rodzinę zawiadomi. (…)

TEJ NOCY NIE MOGLI ZASNĄĆ. Słyszeli swoje oddechy, słyszeli westchnienia i półsenne pojękiwania. Nagle Ołena podrywała się, siadała i nasłuchiwała, a Franek ją obejmował i uspokajał, że muszą dotrwać do świtu (…).
W pewnym momencie, gdy oboje patrzyli w ciemne okno, zobaczyli, jak niebo przecina na ukos jakiś szybki błysk. (…) Franek zobaczył daleko na horyzoncie jakby skaczące po niebie płomyki. Potem płomyki się połączyły w czerwony krąg zorzy. Za wcześnie na świt, pomyślał i poczuł, że drętwieją mu wargi. Poczuł suchość w ustach.
– Ołena! – zawołał cicho.
– Szczo?
– Panowice się palą.
Ołena podniosła się na kolanach i zastygła; chciała coś powiedzieć, ale z ust wyszedł tylko niezrozumiały bełkot.
– To znaczy, że na Panowice napadli – powiedział sucho. Oboje patrzyli, jak ogień zżera noc, jak łuna podnosi się i rozrasta.
– Wujek Rudolko się pali.
Z daleka dochodziły suche, nieregularne trzaski.
– Strzelają – powiedział i ruszył do drzwi.
– Nie wychodź! – krzyknęła.
Niebo nad lasem zaogniło się, po chmurach skakały płomienie, podpalając coraz to nowe obłoki. Franek spojrzał na Ołenę i mruknął:
– Tylko na próg.
Wciągnął haust rześkiego powietrza i poczuł, jak przenika go chłód nocy. Widział palące się domy, ogień przerzucający się z chaty na chatę, z dachu na dach, słyszał coraz głośniejsze trzaski, a potem turkot karabinu maszynowego. Pomyślał, że powinien przeskoczyć płot i powiadomić rodziców, ale gdy się odwrócił, zobaczył w oknie Ołenę. Kiwała do niego ręką, by natychmiast wracał. Wiedział, że skoro napadli na Panowice, dziś już nie zdążą napaść na ich wieś. Wrócił do chaty i położył się, ale do rana nie zasnął, wpatrzony w okno.
O świcie gruchnęła wieść, że wielu Polaków spalono żywcem, wielu zginęło od kul, a ich mienie poszło z dymem. Wieś napadła znana z okrucieństwa sotnia „Siry wołki” i czota z sotni „Orły” pod dowództwem „Bystroho”, który siał strach i przerażenie bezwzględnością popełnianych mordów i okrucieństwem gwałtów.
Wszyscy wiedzieli, że nadchodzi czarna godzina i na wieś Franka. Wystraszeni ludzie biegali jedni do drugich, naradzając się, co robić. Domy ukraińskie nagle odgrodziły się od polskich zamkniętymi furtkami i głuchym milczeniem, jakby jakaś zaraza zapanowała.
Franek od świtu kopał ziemiankę. (…) Pot spływał mu po twarzy i lał się strugami po plecach, a on schodził coraz głębiej w czerń ziemi, powiększając kryjówkę i myśląc, jak by ją zamaskować. A gdy późnym wieczorem wykończył ziemiankę, odpowiednio ją zakamuflował, usuwając świeżą ziemię, a miejsce wykopu przysypując chrustem, starymi liśćmi i gnojem, którego tutaj było w bród. Wejście przygotował od strony obory. Sprawdził jeszcze konstrukcję wykopu i uznał, że jest bezpieczny. Zamaskował dodatkowo wejście, zasłaniając deskami i przysypując je słomą. (…)
Otworzył drzwi i stanął jak wryty.
Ołena łkała. Leżała na łóżku, przytulona do poduszki, a jej ciało, targane szlochem, unosiło się i opadało (…):
– Zabyj mene, Franku, zabyj, bo żyty z toboju ja wże ne mohu.
– Ołena! – pochylił się nad nią i chwycił za ramiona, próbując podnieść z podłogi. – Ołena, szczo z toboju?
– Franku, Franku – jęczała, płacząc i trzymając go za nogi. Uniosła na niego załzawione i przerażone oczy i rwąc słowa, wydusiła: – Skazały meni szczob tebe zarizaty! (…)
Patrzyli na siebie w zagubieniu. Objął ją mocno i ucałował włosy, szepcząc: – Cicho, Ołeńka, cicho. (…) I wtedy powiedziała, że przyszło trzech mężczyzn z lasu, przyprowadził ich Iwan, i oni kazali go zamordować.
– Dzisiaj w nocy muszę cię zabić – powiedziała martwo.
Patrzył na nią poważnie, ze smutkiem w oczach.
– Nie chcę żyć – szepnęła. (…)

CZWARTEJ NOCY znowu się skryli w ziemiance. Było ciemno choć oko wykol. Tuż przed świtem usłyszeli ujadanie psów. Franek przesunął się w stronę pola, a jego oczy rozświetliła unosząca się nad wsią rakieta. Jaskrawa kula światła mogła znaczyć tylko jedno: napad. Ujadanie psów było coraz silniejsze.
I wtedy rozległ się straszliwy wrzask i wycie. Z kilku stron posypały się kule. Franek leżał zmrożony, bez ruchu. Poczuł, jak jego nóg dotyka Ołena – była tuż za nim.
– Ciii – syknął.
Poczuł mocny uścisk jej ręki. Nasłuchiwali. Kanonada to się wzmagała, to słabła, a po kilku minutach buchnął ogień. Paliły się kryte strzechą polskie chaty. Natychmiast wzmogły się krzyki, jęki i ze wszystkich stron idący płacz, huk wystrzałów i trajkotanie karabinów maszynowych. Płonął dom rodziców Franka, a w blasku ognia, w ogłuszającej wichurze płomieni wyłaniały się z ciemności potężne postacie z widłami i siekierami w rękach i okrążały obejścia, skakały po ogrodach. Nagle z dymów wyłoniły się trzy zgarbione sylwetki i rzuciły biegiem w stronę pola.
– Matka z siostrami – szepnął Franek. – Uciekają w zboże.
Po chwili kobiety zniknęły w wysokim życie. Z innych chat także wymykały się kobiety i dzieci, i jeszcze jakieś kulejące istoty, i co sił biegły ku zbawczym łanom. A gdy już ukryły się w gęstwinie kłosów, rozległ się ohydny rechot. Na brzegu pola zebrali się wielcy mężczyźni i zaczęli ciskać w nie płonące żagwie. Gwałtowne płomienie buchnęły do chmur. Zboże było suche i paliło się jak zapałki. Obłoki dymu rozciągały się nad polami. W gęstwinie zboża płonęli żywcem ludzie – kobiety, starcy i dzieci; nad polami niosły się przejmujące jęki i płacz. Ołena przylgnęła do Franciszka i chwyciła się za głowę, dłońmi zakrywając uszy. (…)

GDY NADSZEDŁ RANEK, płacz i jęki ustały, tylko z dalszych części wsi dochodziły wciąż wycie i nagłe, gwałtowne łkania, jakby komuś nóż wbijano w serce albo wyrywano język. Ci, którzy w nocy byli żywymi żagwiami, leżeli teraz pokotem na polu, zwęgleni i czarni, a ponurzy mężczyźni szli ku nim z siekierami i dobijali, waląc obuchem w głowę albo przebijając widłami serca, płuca i wydłubując oczy.
Franek zaciskał zęby i milczał. Ich dom wciąż był cały. Odwrócił się, dotknął wargami twarzy Ołeny i poczuł smak łez. W tym momencie usłyszeli głośną, warkliwą rozmowę. Od razu zrozumieli, że ich szukają. Ołena błagała Boga, by dziecko nie jęknęło. Mężczyźni już byli w oborze. Zaczęli krzyczeć, żeby wyjść ze schowka. Franek trwał nieporuszony, ze zdławionym gardłem. Przykrył usta Ołeny dłonią.
Przez chwilę panowała cisza. Tamci też nasłuchiwali. A potem zaczęli walić siekierami w belki, rozwalali żłoby, aż natrafili na przejście do ziemianki. Franek szepnął, by uciekać na pole, ale nim zdążył się ruszyć, zobaczył nad swoją głową wielkie, ciężkie buty i usłyszał:
– Wyłaźcie.
Zastygł.
– Wychodzić! – syczał nad nimi mężczyzna.
Byli okrążeni. Zaszli ich od tyłu i od przodu, od obory i od pola. Nie mogli już nic zrobić.
(…) Jakiś gruby drab kopnął Franka w brzuch i Franek skulił się, dławiąc jęk.
– Pani ne chotiła zarizaty swoho kochan’ja! – ryknął drugi, ciągnąc Ołenę za włosy. Zawtórowali mu inni. – Polaczkoju chotiła buty! Suka!
Od razu poznała trzech mężczyzn, którzy ją odwiedzili kilka dni wcześniej i kazali zamordować w nocy Franka. Teraz odciągnęli ją na bok i przywiązali do słupa podpierającego szopę. Franka przywiązali do słupa naprzeciw i ustawili w taki sposób, aby jedno widziało drugie. Franek miał zaciśnięte zęby, a Ołena sprawiała wrażenie, jakby umierała. Jej nieme usta tylko drżały.
Zza rogu wyszło dwóch nieogolonych, ciemnych mężczyzn z bujnymi wąsami i nosami jak nieociosane kołki wbite między policzki – ciągnęli za sobą ciężarną kobietę. Cienki, mocny sznur oplatał jej szyję i wrzynał się głęboko, aż ściekała struga krwi; kobieta z nabrzmiałą twarzą i wytrzeszczonymi oczami szła jak pies za nimi, posłuszna i uległa, trzymając się rękami za wielki brzuch.
Ołena poznała Genię Walicką z sąsiedniej chaty, starszą koleżankę z lat szkolnych.
– No, to się zabawimy, przyjaciółko Lachów – powiedział po polsku do Ołeny najważniejszy z mężczyzn, ten, który rozkazy tutaj wydawał. To on chciał cztery dni wcześniej Ołenę w twarz uderzyć, ale Iwan nie pozwolił. Od tamtego czasu nie widziała Iwana. Tutaj też go nie było.
– Danyło – burknął najważniejszy. – Ona – wskazał brzemienną – wże bude rodyty.
Drab z długim nożem ryknął:
– Chody!
Kobieta posłusznie przysunęła się ku niemu.
Tamten jeszcze odkrzyknął do dowódcy:
– Jak choczesz, Ihor.
Ihor skinął głową. Wtedy Danyło pchnął nożem w brzuch brzemiennej i rozpłatał go, aż wylały się kiszki i buchnęła para. A Ihor obojętnie skinął na drugiego, z widłami, i warknął:
– Teper ty, Wołodymyr. Zrobymo po naszomu!
Mężczyzna nazwany Wołodymyrem odburknął: „Jak treba, prowidnyk, to treba”, i dźgnął kobietę w brzuch, zanurzając widły w ciemnym wnętrzu i grzebiąc w środku, aż wyrwał z jej łona dziecko; kobieta z jękiem padła na ziemię. Oprawca uniósł dziecko wbite na widły do góry, rozejrzał się i zobaczywszy płonący krzak, zamachnął się i dziecko poleciało prosto do ognia. Rozległ się syk mokrego, spalanego ciała.
– Zwiry! – wykrztusiła Ołena i zasłoniła oczy.
Franek stał osłupiały i coś do siebie szeptał, jakby się modlił.
– Oś szczo treba robyty z Lachamy! – burknął prowidnyk. I zwrócił się do jednego ze stojących obok niego mężczyzn: – Prawda, Danyło?
– Prawda, komandyr! – odparł Danyło i spojrzał na Franciszka.
– Teper pohulajemo z toboju!
Komandyr machnął ramieniem i do Franciszka podskoczyło dwóch drabów z siekierami i nożami. Zanim podniósł na nich oczy, już ściągali z niego koszulę.
Komandyr spojrzał na Ołenę, która trzęsła się i szczękała zębami.
– Ja tobi skazał, szczoby ty joho zarizała! – patrzył na nią lodowatym wzrokiem. – A ty ne posłuchała! – Gniewnie potrząsnął głową. – Łapajty joho!
Dwaj mężczyźni stanęli za Frankiem, a dwóch innych sprawdziło powrozy na rękach, nogach i szyi Ołeny. Szarpnęła się, bez skutku. Sznury wrzynały się boleśnie w ciało, w szyję. Cichutko zaskomliła, zamykając oczy.
– Patrz! – huknął na nią prowidnyk.
Otworzyła ciężkie, nabrzmiałe cierpieniem oczy. Dwaj mężczyźni mocniej skrępowali Franka, wiążąc mu nie tylko ręce i nogi, ale i tułów i szyję do słupa, po czym odwrócili jego ciało plecami do Ołeny. Gdy spuszczała głowę, przykładali jej do gardła widły. Musiała patrzeć. Jeden z tych, co byli przy Franciszku, wyjął ostry, błyszczący w świetle wschodzącego słońca nóż i wbił w kark. Franciszek zawył. Ołeną wstrząsnęły mdłości. Tamten ciął skórę na pasy i oddzierał, ciężko dysząc. Franek wył z bólu, szarpał się, ale oprawca robił swoje, powoli i metodycznie. Ołena dusiła się, nie mogąc zwymiotować. Franciszek już nie płakał i nie krzyczał, tylko skomlił jak pies.
Prowidnyk odwrócił głowę i splunął pod nogi.

MĘŻCZYZNA STOJĄCY przy Ołenie przyłożył jej do gardła widły, a drugi szarpnął za włosy. Patrzyła jak przez mgłę. Jej oczy zapadły w głąb oczodołów. Były martwe i puste. Wydawało się, że chce krzyknąć, ale gdy otworzyła usta, wyszedł z nich tylko głuchy jęk, a potem niezrozumiałe słowa.
Tamci tymczasem wypruwali Frankowi żyły. Robili to sprawnie, jakby ćwiczyli na modelu, bez pośpiechu, niemal obojętnie, jakby ociosywali pień. Franek jeszcze raz zawył, naprężył się, podskoczył i opadł.
Jeden z mężczyzn wyjął z kieszeni długi gwóźdź, przyłożył do czoła i siekierą wbijał w czaszkę. Franek skurczył się, a gdy długi gwóźdź wszedł w mózg, jego głowa bezwładnie opadła na piersi.
Do bezwładnego ciała podszedł mężczyzna z piłą, a ten przy Ołenie kazał jej patrzeć, jak tamten tnie go przez brzuch na połowę.
– Kochan’ja twoje! Polaczok! – syczał zbir, ale Ołena już tego nie słyszała. Była blada jak śmierć, oczy znikły jej w głębi twarzy, a gdy poczuła na gardle nóż, uśmiechnęła się niemo i promiennie, aż mężczyzna zastygł, nie mogąc pojąć, co znaczy ten uśmiech. Prowidnyk kazał ją rozwiązać i położyć u stóp Franka. A gdy już tam leżała, podszedł do niej i ze skrzywioną twarzą warknął:
– Ty suka polskich paniw! Ty ne Ukrainka!
Splunął na nią i ponuro spojrzał na stojącego najbliżej mężczyznę, gestem pokazując, że ma ją zastrzelić. Kiedy ten wymierzył rewolwer, Ołena wciąż niemo się uśmiechała.
– Zabyj! – ryknął prowidnyk, nie mogąc znieść tego wyrazu jej twarzy, który był kpiną, bólem i szyderstwem w jednej postaci.
Padł strzał, ciało Ołeny podskoczyło i opadło, ale uśmiech z twarzy nie zniknął. Leżała na wznak, z odsłoniętą białą piersią.
– Teper ludy budut pamiataty – warknął komandyr i dał znak, by podano mu horiłki. A kiedy dostał flaszkę i wlał wódkę do gardła, podniósł się z pnia, na którym siedział, i bez słowa ruszył przed siebie. Za nim, kiwając się na boki, opuszczali wieś jego ponurzy podwładni. Na odchodnym jeden z nich huknął:
– Chaj żywe samostijna Ukraina!
A pozostali ryknęli:
– Chaj żywe! Chaj żywe!
Wkrótce widać było tylko kilkadziesiąt chwiejących się ciemnych sylwetek na tle jasnego nieba, które stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż znikły.
I wtedy z ziemianki wysunęła się czarna główka dziecka, a potem cała malutka, zaspana Ołeksa z otwartą buzią i szeroko rozwartymi oczami. Cicha i niema, patrzyła przez chwilę przed siebie, a potem zaczęła pełznąć w stronę leżącej matki.
Gdy dosięgła Ołeny, wspięła się na jej pierś i zaczęła ssać trupa.

Skróty i ilustracje pochodzą od redakcji
Fragmenty opowiadania ze zbioru Stanisława Srokowskiego Nienawiść, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015

PHOTO: EAST NEWS/WOJTEK LASKI

Wydanie: 2016, 28/2016

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy