Komu opłaca się wojna?

Komu opłaca się wojna?

Wojnę Rosji z Ukrainą wygrywają amerykańskie koncerny zbrojeniowe

Od 24 lutego, gdy okrążające Ukrainę siły rosyjskie zaatakowały naszego sąsiada, mija już 100 dni. A w debacie publicznej obok słowa „wojna” coraz rzadziej pojawiają się „tragedia”, „katastrofa” i „barbarzyństwo”. W sąsiedztwie potępień inwazji na Ukrainę częściej można zaś dostrzec sformułowania „szansa”, „okazja”, „impuls” albo „okno możliwości”. To coś więcej niż językowe przesunięcie. Gdy opiniotwórcze elity w Polsce i na Zachodzie coraz bardziej przyzwyczajają się do wizji długotrwałego konfliktu – choć nic przecież nie jest przesądzone – rośnie pokusa, by tragedię Ukrainy przedefiniować jako historyczny prezent dla jej europejskich sąsiadów, NATO i Waszyngtonu.

Cynik powie, że znaleźliśmy się w momencie, w którym szybkie zakończenie konfliktu przestało się opłacać światowym potęgom. I że teraz, gdy na wojnie można zyskać, trzeba ją eskalować albo liczyć na jej dalsze trwanie. To brutalne postawienie sprawy. Ale nie trzeba być cynikiem, by zauważyć, że wiele procesów, które uruchomiła wojna – rozszerzenie NATO, „derusyfikacja energii”, izolacja Moskwy przez Zachód, rosnące ceny energii na światowych rynkach albo osłabienie pozycji Niemiec w Europie – w wielu miejscach i z bardzo różnych powodów może się podobać.

Realista powie, że choć te wszystkie procesy już się dzieją, powstrzymywanie ich albo spowolnienie – np. zielonej transformacji – jest bez sensu. Trzeba więc przełknąć gorzką pigułkę inflacji i końca „pokojowej dywidendy” teraz, zamiast próbować zawracać bieg historii. Optymista zaś powie, że żadnych problemów, trudności ani kosztów nie ma, a zjednoczony Zachód i zwycięska Ukraina to właściwie już pewny rezultat. Nie należy ulegać pokusie „realizmu” – dodają – i zastanawiać się, kto zyska, a kto straci. Bo w średniej i długiej perspektywie zyskają wszyscy.

Jak jednak jest naprawdę i kto po 100 dniach wojny jest beneficjentem nowej rzeczywistości?

Polska: wyjście z cienia

Stwierdzenie, że dzięki wojnie Putina rząd PiS wyszedł z międzynarodowego „przedpokoju” (żeby nie użyć słowa „izolacja”), jest wręcz banałem. Prawdziwą skalę tej zmiany ujawnia lektura zagranicznych mediów: do czasu kryzysu granicznego z Białorusią latem i wczesną jesienią 2021 r. największe światowe redakcje zestawiały ze sobą Polskę, Białoruś, Węgry i putinowską Rosję. Premier Morawiecki był zaś uważany za dziwoląga (bankier populista) i ciągnęły się za nim oskarżenia o antysemityzm. To już przeszłość – niedawna wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Kijowie była pozytywnie komentowana w całym anglojęzycznym mainstreamie, z BBC i „New York Timesem” włącznie. A polski premier i prezydent zaczęli funkcjonować w międzynarodowym obiegu jako przeciwwaga dla przywódców Niemiec. Tu młodzi i rzutcy Polacy, którzy przybijają piątkę z Zełenskim i odwiedzają uchodźców, a tam starzy i nudni niemieccy politykierzy w niemodnych garniturach, którzy boją się wyjść poza próg Bundestagu albo Urzędu Kanclerskiego. Amerykańscy, skandynawscy czy brytyjscy analitycy coraz częściej piszą, że w tej chwili to nie Francja czy Niemcy, ale Polska, Litwa i Finlandia powinny dzierżyć ster w Unii Europejskiej – co oczywiście mile łechce ego naszych polityków i niemałej części opinii publicznej.

W ciągu kilku zaledwie tygodni Polskę odwiedzili prezydent USA, wiceprezydent, sekretarz stanu i szef departamentu obrony (kilkakrotnie), premier Kanady i premier Wielkiej Brytanii. Pojawiła się propozycja, by Polska dołączyła do grupy G20. Na razie nie zapowiada się co prawda, że powstanie „Fort Trump” i radykalnie zwiększy się liczba stacjonujących w Polsce amerykańskich żołnierzy, ale do niedawna prezydent Duda nie mógł liczyć na spotkanie z prezydentem Bidenem, a po prezydenckim podpisie pod nowelizacją Kodeksu postępowania administracyjnego (blokującą reprywatyzację) relacje dwustronne były najgorsze od lat. Rola Andrzeja Dudy w relacjach z USA tak wzrosła, że tygodnik „Newsweek” – który trudno przecież posądzić o niechęć do USA – poświęcił temu tematowi okładkę, sugerując, że teraz to Biden, nie Kaczyński, wydaje polskiemu prezydentowi polecenia. Na łamach „Polityki” Wojciech Szacki i Anna Dąbrowska odnotowali, że po wybuchu wojny rząd prowadzi swoją komunikację „jak z podręcznika piaru”.

Rezultat na krajowej arenie jest mniej jednoznaczny. Przewaga PiS nad opozycją nie zwiększyła się (co niektórzy przeciwnicy władzy uznają za dobry znak), ale i nie zmalała pomimo wymykającej się spod kontroli inflacji oraz powszechnych obaw o gospodarczy i energetyczny kryzys już tej jesieni. Przy poparciu tejże opozycji rząd przegłosował (korzystną dla siebie) największą w historii jednorazową podwyżkę wydatków na armię i być może już niebawem osiągnie porozumienie z Komisją Europejską w sprawie Funduszu Odbudowy. Co więcej, na korzyść PiS w obu tych sprawach działa przeświadczenie, że Polska pomaga uchodźcom, a Europa skąpi pieniędzy. A tak długo, jak wojna dominuje w krajowej debacie, rząd ma naturalną przewagę nad opozycją w narzucaniu tematów. Eksperci, jak choćby Bernard Guetta, którzy mówili zimą, że być może to Putin – o ironio! – zrealizuje wszystkie marzenia polskiej prawicy, mieli sporo racji.

USA: tłusty rok 2022

„Wojnę Rosji z Ukrainą wygrywają amerykańskie koncerny zbrojeniowe”, podsumował pierwsze miesiące konfliktu w niedawnym artykule Spencer Ackerman, dziennikarz specjalizujący się w sprawach bezpieczeństwa narodowego USA i laureat Nagrody Pulitzera. Nie chodzi jedynie o notowania giełdowe największych producentów uzbrojenia, takich jak Lockheed Martin, Raytheon, Northrop Grumman czy Boeing. Chociaż te oczywiście w większości rosną i na tle słabej od początku roku giełdy wyglądają wręcz znakomicie. Oprócz samych cen akcji istotne są fakty, które w cenach mają odzwierciedlenie – czyli rosnący popyt na broń i nowe zamówienia na lata do przodu. Mowa nie tylko o Ukrainie, która będzie odbiorcą broni z USA, ale być może o większych (pod względem kwot) żniwach, które przyniesie plan zbrojenia się Niemiec i ewentualnych kolejnych członków NATO – Szwecji i Finlandii.

Oczywiście nie sposób oszacować zysków w trakcie konfliktu. Ale można pokazać skalę ewentualnych zamówień – od marca do maja Kongres USA zatwierdził przynajmniej 13 mld dol. na uzupełnianie zapasów amerykańskiego uzbrojenia, które trafi do Ukrainy. Pakiet pomocowy prezydenta Bidena dla Kijowa jest bowiem tak skonstruowany, że amerykańska armia podpisuje nowe kontrakty na produkcję i dostawę uzbrojenia, które wcześniej przekazała (lub dopiero zamierza przekazać) Ukrainie. Dzięki temu pomoc USA dla Ukrainy jest przynajmniej w tym zakresie nieodróżnialna od pakietu stymulacyjnego dla amerykańskiej gospodarki. Konstruując plan w ten sposób, prezydent osiąga dwa cele równocześnie i z łatwością (co pokazały korzystne dla niego wyniki głosowania w Kongresie) zdobywa ponadpartyjne poparcie dla swoich działań. Trudno się dziwić Bidenowi, że tak, a nie inaczej rozegrał tę sprawę. W dodatku wrażenie, że USA przekazuje na pomoc Ukrainie tak wielkie środki, daje Waszyngtonowi moralną dźwignię do lewarowania Brukseli, Berlina czy Paryża.

Jednak broń to niejedyna dziedzina, w której Stany mogą gospodarczo zyskiwać na wojnie. Im szybsze i bardziej zdecydowane będzie odejście Europy od rosyjskich surowców energetycznych, tym większe pole do ekspansji USA i arabskich sojuszników Waszyngtonu w kwestii eksportu energii. Już w kwietniu Agencja Reutera informowała, że eksport gazu skroplonego LNG z USA pobił kolejne rekordy i odnotował największy w historii wzrost miesiąc do miesiąca. Doraźnie to skutek rosnących zamówień z Europy (największego nabywcy) i konieczności zapełniania magazynów gazu przed zimą. W tym sensie ruchy Gazpromu obliczone na wypłukanie europejskich rezerw pomogły nabić kieszenie amerykańskim eksporterom. Kolejny triumf ironii. Ten trend zwyżkowy raczej się utrzyma, a lobbyści energetyczni od zimy przekonują Waszyngton, że trzeba zwiększyć podaż nie tylko LNG, ale i innych surowców, a także wydobycie ze złóż łupkowych.

A poza gospodarką jest oczywiście geopolityka. Wiele osób wskazuje, że remilitaryzacja Europy i osiągnięcie przez nią „strategicznej autonomii”, która wreszcie pozwoli USA skupić się na rywalizacji z Chinami, to najlepsze, co można było sobie wymarzyć. W tym kontekście prof. Andrew Latham – wcale nie jastrząb w sprawie Ukrainy i Rosji – pisze w waszyngtońskim „The Hill”, że z perspektywy Ameryki wojna Putina to „bardzo dobra wojna”.

Chiny: wielki stabilizator

A co na to Chiny? Na łamach „Economista” chiński wojskowy i analityk Zhou Bo przekonuje, że wojna Ukrainy z Rosją nie jest jakimś jednoznacznym sukcesem i powodem do radości dla Pekinu. Dyskretnie sugerując zarazem, że choć aktualne niepowodzenia Rosji nie są z punktu widzenia Chin dobrą wiadomością, to ważniejsze jest, na ile się zmęczą (i jak szybko) USA. Im bardziej zaś Europa dystansuje się od Moskwy, tym większe znaczenie Państwa Środka jako potencjalnego mediatora i „stabilizatora” – tego słowa używa Zhou Bo. Bo jeśli wszystkie europejskie stolice zerwą kontakt z Moskwą, to ewentualnym przyszłym pośrednikiem chętnie zostanie ktoś spoza kontynentu: Chiny, Turcja czy Izrael. „Na dłuższą metę Rosja stanie się i tak globalnym pariasem i nie będzie miała nikogo poza Chinami, do kogo będzie mogła się zwrócić”, przekonywała niedawno Yun Sun, analityczka z waszyngtońskiego Stimson Center, na łamach „New York Timesa”.

„Cieszymy się z zachodniej jedności i konsolidacji, jaką wywołała rosyjska agresja. NATO wyszło ze stanu śmierci klinicznej, a nawet się poszerza o Szwecję i Finlandię. Tyle że to perspektywa prowincjonalna, w cieniu wojny w Europie przyśpiesza proces nieuchronnego przesunięcia ekonomicznej i geopolitycznej mocy z Zachodu na Wschód. Największym wygranym tej konfrontacji będą Chiny”, komentował niedawno tę sytuację Edwin Bendyk. Z punktu widzenia Chin, im bardziej USA zaangażowane są w Europie i im więcej muszą tam zainwestować czasu, sił i środków, tym wolniejszy będzie ich „piwot na Pacyfik”. Niedawnych słów prezydenta Bidena o gotowości do obrony wojskowej Tajwanu nie można więc odczytywać poza tym kontekstem. Ale Chiny mogą też zyskać na cenach rosyjskich surowców. I już to robią, choć nie w takiej skali, by jako odbiorca przejąć cały rosyjski eksport gazu i ropy naftowej do Europy. Agencja Reutera pisała jednak w połowie maja, że import ropy z Rosji do Chin już jest rekordowo duży, a ceny istotnie korzystniejsze niż to, co oferują inni producenci. Chińczycy wchodzą poza tym ochoczo na rosyjski rynek, odkupując sklepy, fabryki czy nieruchomości po wycofujących się z Rosji europejskich (także polskich) firmach. I również robią to po zaniżonych cenach. Sankcje nałożone na Rosję tylko przyśpieszą wysiłki Chin zmierzające do zabezpieczenia swoich systemów bankowych, płatniczych, informatycznych i komunikacyjnych przed konsekwencjami podobnych kroków w przyszłości. A niektórzy dodają wprost, że Rosja przyjmuje na siebie ciężkie gospodarcze, wojskowe i polityczne ciosy, dzięki czemu chińska elita uczy się na cudzych błędach w czasie rzeczywistym, nie ponosząc żadnych tego kosztów.

Oczywiście to, że równocześnie wzrosły na arenie międzynarodowej notowania rządu w Warszawie, jastrzębi w Waszyngtonie, producentów ropy i Komunistycznej Partii Chin, nie oznacza, że wszyscy grają na jakiś wspólny cel. Nie stoi też za tym żadna teoria spiskowa. Ale widać, że elity polityczne i biznesowe w przynajmniej kilku krajach – a można dodać do tego wyliczenia Indie czy arabskie monarchie – szybko odnalazły się w nowej sytuacji i odcinają kupony od trwającego konfliktu. A bilans zysków i strat konkretnych państw lepiej pozwala zrozumieć różnice między cynikami, realistami i optymistami.

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 23/2022

Kategorie: Wojna w Ukrainie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy