Opole – festiwal widmo

Opole – festiwal widmo

Piosenkarze na chwilę wstają z kolan

Nad tym już nikt nie panuje. Opole – tak, ale w Opolu Lubelskim. A może w Szczecinie albo w Kielcach? Lub w formie kroczącej – co roku w innym mieście? Z telewizją czy bez? I dalej: krążą po tej telewizji czarne listy czy nie? Kayah odmawia występu „na znak jedności z tymi, którzy na cenzurowanym byli i nadal pozostali”. Katarzyna Nosowska uderza w tony patetyczne: „W tej cichej i samotnej sekundzie przed snem stajemy sami przed sobą, nadzy i prawdziwi, a wszelkie konteksty, w jakich występujemy w relacji ze światem, przestają mieć znaczenie. To wtedy dociera do nas, że bycie człowiekiem jest darem i zobowiązuje”. Maryla Rodowicz próbuje negocjacji z władzą (ma w tym ogromne doświadczenie), tłumaczy: „Politycy odchodzą, muzyka zostaje”. Ale w tym sezonie taka perswazja nie działa. Ostatecznie piosenkarka się wycofuje. Sypie się lawina rezygnacji. Młody Stuhr ironizuje: „Nigdy w życiu tak nie żałowałem, że nie zostałem zaproszony do Opola! Mógłbym teraz tak pięknie zrezygnować!”. Internet: „Festiwal w Opolu nieczynny. Najbliższy czynny festiwal w Opolu znajduje się we Wrocławiu”.

No dobrze, artyści się krygują. Ale to nie tłumaczy, dlaczego rezygnują, gdy ich występ może zobaczyć co najmniej tylu telewidzów, ilu było w zeszłym roku, czyli 14 mln? Tego nie odpuszcza się tak łatwo. Pokazanie gęby tylu milionom przekłada się na popularność, koncerty, gaże itd. Artyści estradowi żyją zaś z tego, że podobają się Suwerenowi. Czyli milionom, które twardo obstają przy tym, że to prezydent Andrzej Duda jest człowiekiem najwyższego zaufania. A jeśli Suweren orzeknie, że piosenkarze się zbiesili, że mają się za coś lepszego, obrażają Suwerena i go lekceważą? Kto obroni artystów przed wypadnięciem z rynku i plajtą? Kto ich zaprosi z występami? Inteligencka budżetówka? To, co zostało z KOD? A jednak piosenkarze się stawiają. Samobój?

Może tak, może nie. Bo artyści i tak czują się zapędzeni do narożnika. Władza tego typu ludzi nie lubi, ona w ich towarzystwie po prostu źle się czuje. Podobnie jak źle się czuje w towarzystwie innych „inteligenckich” branż: prawników, naukowców, nauczycieli, dziennikarzy, muzealników, aktorów. Na razie media powiązane z rządem traktują piosenkarzy lekceważąco – ot, pajace. Ale za chwilę przeczytają oni o sobie, że są – powiedzmy – „kastą celebrytów”. I że czas zrobić z nimi porządek. Muzycy widzą więc, że tak czy siak z tą władzą – oraz Suwerenem – za wiele już nie ugrają. No i rezygnują.

Skandal całkiem na miejscu

A Opole? Afera z odwołaniem festiwalu jest o tyle na miejscu, że ta impreza od początku była lusterkiem, w którym przeglądało się nasze życie publiczne. Przypominam, że w „dobie stanu wojennego” nie organizowano Opola i to było jak najbardziej w porządku. Jeśli teraz nie będzie festiwalu, to może też wszystko biegnie, jak powinno?

Że skandal? Też nic nowego. Skandale i awantury zdarzały się tu od początku, choć najczęściej nie były to tragedie rozdzierające. W trakcie pierwszego Opola piosenkarze dostawali forsę w łapę zaraz po odśpiewaniu piosenki. Rok później usłyszeli tylko komunikat, że „kasa wypłaci”. Kasa jednak nie płaciła. Po trzech dniach przestało im się to podobać (imprezowanie kosztuje) do tego stopnia, że odmówili występów. Trzeba ich było po kolei zwozić na estradę z hoteli i barów. Kasa otwarła okienko dopiero czwartego dnia.

I te urocze drobiazgi. Kiedy w 1967 r. Młynarski już miał wyjść na estradę z piosenką o „pannie Krysi z turnusu trzeciego”, osa użądliła go w policzek. „I był taki wyścig: czy ja prędzej spuchnę, czy zaśpiewam piosenkę!”, wspominał. Zaśpiewał, ale bisować nie był w stanie. Rok później Maryla wyszła na estradę boso. A sparaliżowanego tremą debiutanta Grechutę inspicjent wypchnął na scenę siłą. Kiedy Maryla miała zaśpiewać „Jadą wozy kolorowe” (‘70) z podkładem orkiestry, okazało się, że ktoś zwinął nuty. Wystąpiła z samą gitarą. Pech jej zresztą nie odstępował. Kiedy miała zaśpiewać „Hej, żeglujże żeglarzu” w konkursie premier (‘80), do jury poszedł donos, że piosenkę nadało już radio, więc Maryla nie była punktowana.

W 1974 r. rozpoczęcie koncertów sporo się opóźniło, ale nikt nie miał pretensji, bo telewizja pokazywała, jak „Orły Górskiego” wygrały ze Szwedami 1:0. Do podobnego opóźnienia nieomal doszło w roku 1986, bo jakiś maniak aż 17 razy zawiadamiał telefonicznie, że podłożył bombę w amfiteatrze. A w 1992 r. z nagłą proklamacją wystąpił na żywo Marek Sośnicki, muzyk z zespołu Tamerlane, który solidaryzował się z chorymi na AIDS i głosił pochwałę tolerancji. W 1998 r. poszło o komórki – zakazywano ich i zakazywano, ale widownia miała to gdzieś i w najlepsze zakłócała transmisję.

Ideolo, ale w normie

Cenzura? A jakże! Awantura była już o „Kochasia, który odszedł w siną dal” (‘65), ponieważ fragment z „tatusiem, który czyści spluwę” został zinterpretowany jako propagowanie „niezgodnego z regulaminem użycia broni służbowej”. Ale wytłumaczyło się cenzurze, że autorowi chodzi nie o milicjanta, lecz o myśliwego, i poszło! Kazimierz Grześkowiak dał parę obrazków z życia chłopa, co to „żywemu nie przepuści” i nie ma zrozumienia dla własności społecznej („Ważne to je, co je moje”). Dostał „okresowy zakaz występów” za „szkalowanie sojuszu robotniczo-chłopskiego”. Poza tym co roku musiało być jakieś ideolo. W ponurym roku 1968 Trubadurzy śpiewali „Przyjedź, mamo, na przysięgę”, rok później Czerwone Gitary „Biały krzyż”, w domyśle o mogile jakiegoś bojownika Armii Ludowej. W 25. rocznicę Polski Ludowej Wiktor Zatwarski zaśpiewał „Srebrne wesele”, gdzie przypomniał, że „rodzince stuknęło dwadzieścia pięć lat”. Utwór otrzymał nagrodę od Związku Młodzieży Socjalistycznej.

Cenzura niekiedy działała na oślep. Andrzejowi Rosiewiczowi kwestionowała fragment: „Lecz jak czułbyś się w tym domu czystym, oczywistym, / Gdyby w kuchni ktoś przy dziecku mówił po niemiecku?”. Bo to jednak Opolszczyzna i spora mniejszość niemiecka. A gdy Jacek Kaczmarski zaśpiewał „Obławę” (‘80), to go z koncertu laureatów wycięli całkiem. A w takim roku 1984 telewizja potrzebowała całej doby, żeby poprzycinać występy buntowniczych zespołów rockowych i Opole nadała dopiero następnego dnia. Rok później cenzorzy przypięli się do „Niech żyje bal”, że to sarkazm, bo jaki znowu bal, skoro „normalizacja postępuje”. Ale czasy były już inne i Maryla się postawiła. Cenzura nie bardzo mogła już z nią pogrywać i schowała ogon pod siebie. W roku 1996 o formalnej cenzurze mowy już nie było, a przecież Liroya i tak nie dopuszczono na estradę, tyle bluzgów było w jego tekstach. Rok później organizatorzy zażyczyli sobie, by wykonawcy przedstawili do lustracji kostiumy sceniczne. Wydekoltowaną i wytatuowaną Chylińską przełknęli, przezroczystą (ale z bielizną) Stankiewicz też, ale jedna z wykonawczyń – nazwiska nie podano – odmówiła pokazania kreacji, więc ją z programu skreślono.
Oczywiście awantury o włosy i ciuchy bywały zawsze. Gitarzyści z No To Co musieli się obciąć w roku 1968, zwłaszcza że śpiewali piosenkę o poborowych – „Po ten kwiat czerwony”. Reżyser Janusz Rzeszewski zapowiedział, że długowłosy Tadeusz Nalepa zagra najwyżej „po jego trupie”, i bluesman musiał użyć całej kombinacji spinek do włosów. Draka się zrobiła, gdy Halina Frąckowiak zaśpiewała „Napisz, proszę” (‘69) w krótkiej spódniczce i dwóch talerzach z blachy w roli biustonosza. Kamerzyści dostali rozkaz: „Pokazywać ją tylko z daleka!”. A Stan Borys postawił się i „Jaskółkę uwięzioną” (‘73) wyśpiewał cały na czarno i z krzyżem na piersi. Wezwali go potem na dywanik… W 1981 r. padło na Izabelę Trojanowską. Komitet ZSMP z Krakowa jakoś przełknął, gdy śpiewała parodię pieśni masowej „Podaj cegłę”, ale nie mógł jej odpuścić, że wystąpiła w quasi-mundurku i w czerwonym krawacie. Zamach na strój organizacyjny! Z koncertu finałowego Trojanowską wycięto.

Nowe czasy, nowe skandale. W 1992 r. występu odmówili: Ireneusz Dudek, Formacja Nieżywych Schabuff i Armia w proteście przeciw organizatorom, firmie Brawo, która miała handlować pirackimi kopiami ich płyt.

W aferę festiwalową wdał się Jan Pietrzak, który z Opolem był związany niemal od początku. W 1965 r. dostał od dziennikarzy Złotą Kaczkę za ekologiczny protest song „Pamiętajcie o ogrodach”. Dzisiaj taki kawałek odpadłby w eliminacjach wstępnych. Podobnie jak jego song o porażającym tytule „Marsjanie nie zagrażają Ziemi” (‘70). Ale kiedy po latach „pan Janek” zaśpiewał „Żeby Polska…” (‘81), to całe Opole należało do niego. Przedstawienie jego Egidy przeciągnęło się do drugiej w nocy. A tu w delikatnym 1983 r. konsternacja – Pietrzak nie wystąpi. Podobno tragiczny wypadek, podobno spadł z drabiny. Interpretacje tej absencji były oczywiście polityczne. Ale już po roku na „Imieninach Pana Janka” Opole bawiło się do białego rana. Byli: Gajos, Fronczewski, Dobrowolski, Daukszewicz, Stanisławski… Ciekawe, kto na takich imieninach pojawiłby się w tym roku. I czy do powtórzenia byłaby sytuacja z roku 1988, kiedy to na „Noc z Pietrzakiem” wpłynęło 18 tys. zamówień na bilety – cztery razy więcej niż miejsc na widowni. Raczej nie, choć dzisiejszy „pan Janek” ma twarde i zdeklarowane grono wielbicieli.

Festiwal, który się zjada

Tymczasem główny problem z festiwalem to nie tegoroczne awantury o posmaku politycznym. Opole się zwija, bo festiwal zjada własny ogon. Opole bywało młode, kiedy było młode. Z latami tetryczało i stawało się najwyżej wystawne. Na estradę pierwszego festiwalu konferansjer Piotr Skrzynecki miał wjechać na słoniu z miejscowego zoo. Gdy mu słonia odradzono, stawił się z osiołkiem, z którym próbował nawet zatańczyć. Rok później, w trakcie ulewy i transmisji telewizyjnej obsunął się dach, ale konferansjer Fedorowicz i reżyser Gruza tak ograli sytuację, że nikt się nie zorientował. Takie drobiazgi jak deszcz publiczności nie odstraszały. Inne niewygody też.
Warunki były mniej niż skromne. W garderobach cisnęło się naraz stu artystów. Do dyspozycji mieli tylko kilka krzeseł, a wszystkie i tak pozajmowane przez charakteryzatorów. Wielu piosenkarzy musiało się przebierać do występu w toaletach. W połowie lat 60. wstawiono kabiny garderobiane, ale wciąż kilku przypadało na jedną. Przy tym były tak wąskie, że nie sposób było w nich się obrócić. A jednak parcie na imprezę było ogromne. W 1965 r. na widownię obliczoną na 5 tys. przekradło się dodatkowe 3 tys. widzów bez biletów. I to mimo że teren amfiteatru otaczał ciasny kordon milicjantów.

Za PRL Opole pozostawiało po sobie piosenkę festiwalową, melodyjny kawałek, obliczony na „falowanie rzędów”. W 1963 r. rzędy kołysały się przy „Chłopcu z gitarą” i „Pod papugami”. Dwa lata później przy „Szybkim Billu” Kasi Sobczyk. W 1970 r. widownia gibała się przy „Płoną góry, płoną lasy”, choć Czerwone Gitary nie zgarnęły żadnej nagrody. To się ciągnęło. W takim 1983 r. słuchacze nastawieni buntowniczo kołysali się przy „Autobiografii” Perfektu, a luzacy bili brawo Andrzejowi Rybińskiemu za „Nie liczę godzin i lat”. Ta tradycja niemal zanikła. Słyszymy setki piosenek, ale prawie niczego nie jesteśmy w stanie zanucić. Żeby więc wypełnić próżnię, Opole rok w rok celebruje samo siebie sprzed lat, czyli z czasów, kiedy lansowało osobowości, talenty i przeboje. A to przecież nic innego jak zjadanie własnego ogona. Janusz Rzeszewski już w roku 1985 podpierał program koncertem wspomnień o Jerzym Wasowskim. W 1988 r. Opole sztukowano 25-leciem Wojciecha Młynarskiego, który dał sumaryczny recital „Róbmy swoje”. W 1990 r. sięgano już głębiej – do 20-lecia, z Ordonką i Bodem. A potem to już – jak leci. Byle tylko coś dobrze znanego rekompensowało publiczności zestaw kawałków niestrawnych, antyfestiwalowych i nie do zapamiętania. W takim roku 2002 w Opolu wystąpiło aż 890 wykonawców, a jeżeli cokolwiek się pamięta z tej imprezy, to wjazd na estradę Michała Wiśniewskiego na motocyklu w wysadzanym kryształkami garniturku à la Elvis. Więc replika za repliką: jubileusz Włodzimierza Korcza, melodie z kultowych seriali (oczywiście PRL-owskich), 30-lecie Maryli, 30. rocznica śmierci Krzysztofa Klenczona, po raz kolejny „piosenka jest dobra na wszystko”. I tak w kółko.

Zdarzało się, choć rzadko, że Opole katapultowało rodzime talenty w świat. Annę German („Eurydyki tańczące”, ‘64) do Włoch, Francji i ZSRR. Niemen szybko okazał się obiecującym zjawiskiem na skalę europejską („Dziwny jest ten świat”, ‘67). Kiedy zaśpiewała eteryczna i smukła jak brzózka Stanisława Celińska (‘69), Andrzejowi Wajdzie spodobała się do tego stopnia, że dał jej główną rolę w „Krajobrazie po bitwie”. Maryla Rodowicz po występie w 1969 r. otrzymała od reprezentanta wielkiego koncernu Southern Music propozycję nagrania płyty w Londynie. Słowa opolskiego przeboju „Mówiły mu, że drań…” zaśpiewała jako „Love doesn’t grow on trees”. Bez sukcesu, niestety.
Opole było wówczas jedno, więc ta soczewka skupiała największe talenty. Kiedy jury pierwszej edycji nagrodziło 31 piosenek, okazało się, że aż do ośmiu teksty napisała mało jeszcze znana autorka STS Agnieszka Osiecka. Od tamtych czasów festiwal przypominał Osiecką już na sto sposobów. Gdyby w tym roku Maryla wystąpiła z recitalem, byłby to sposób sto pierwszy. A my, słuchacze, i tak znamy jej teksty na pamięć. Czekamy więc na nową Osiecką. A tej jak nie było, tak nie ma…

Wydanie: 2017, 22/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy