Opowiadania na czas przeczekiwania

Opowiadania na czas przeczekiwania

Suski szefem rady programowej publicznego radia! Kolejny konsul Incitatus, dowód na to, że pisowska bolszewia nie jest jednak całkiem pozbawiona poczucia humoru, lecz niestety zna tylko jeden rodzaj żartu. To, że jedyną kompetencją wymaganą przy nominacjach kaczystów na odpowiedzialne stanowiska jest przynależność partyjna, wiemy nie od dziś. Od pewnego czasu zdaje mi się jednak, że nominaci muszą wykazywać dodatkowy walor – być doskonałym zaprzeczeniem kompetencji, jak Piotrowicz i Pawłowicz – symbole zajadłej stronniczości w Trybunale Konstytucyjnym, czy Gliński – kipiący nienawiścią do środowisk twórczych politruk na czele resortu kultury. To już i tak lepsza droga niż powołania merytoryczne – jak w przypadku młodego neonazisty, żarliwego promotora mitu „żołnierzy wyklętych”, którego poglądy i dorobek idealnie dopasowały się do kierowniczego stanowiska w IPN. Niestety, wciąż jeszcze nie bardzo wypada u nas hajlować w biały dzień, nawet pisiorom – partia musiała się ugiąć pod presją i oburzem o skali międzynarodowej.

Mój ojciec przed laty miał wyrobioną opinię na temat sędziów z Kraju Rad, także tych piłkarskich. „Ruski sędzia” oznaczał dla niego każdego arbitra z demoludów, o którego nieuczciwości był przekonany a priori – jak się później okazało, nie od czapy były te jego spiskowe intuicje. Ojciec tłumaczył, że aby „ruski sędzia” podyktował jedenastkę dla drużyny, która mu nie zapłaciła, nie wystarczy, że obrońca sfauluje w polu karnym rywala – on go musi zastrzelić, i to w taki sposób, żeby nijak nie dało się sfingować samobójstwa. Przyparci do muru „salutem rzymskim” kaczyści musieli ze swojego nominata zrezygnować. Pan Terlecki, wściekły, że utrącono nacka z Instytutu Amnezji Narodowej, natychmiast jął jego winy rozcieńczać i tak się w tym zapamiętał, że zrównując żarliwe hajlowanko z przynależnością do PZPR, wyraził wolę, by w takim razie wszyscy byli członkowie tej partii również podali się do dymisji. Liczę na to, że „Pies” będzie dla kolegów z PiS równie bezlitosny jak wobec własnego ojca, tym samym tylko czekać, aż polecą głowy tak podręcznikowych kanalii jak Piotrowicz, Kryże czy Czabański. Wykupiłem cały zapas popcornu w pobliskim dyskoncie.

Tymczasem przybytki kultury otwarte warunkowo, a tu akurat słabostka mnie dopadła; napisałbym za Mironem „słabocha”, ale gdzie mi tam do śmiertelnej słabości podmiotu jego wierszy antywiosennych, wszelako czuję, że i mnie „dmuchło na zdechło”. Może bym się do kina dowlókł, ale w gardle i w nosie licho, usiedzieć nie może, wyrywa się kaszlem i smarkaniem, cokolwiek miałbym rozpylić, nie jest to dobro, nie pójdę zarażać niedobitków w kinach studyjnych, to byłaby wirusowa intelligenzaktion. Czyli jak słabocha prędko nie odpuści, na Wilczyńskiego do kina nie zdążę – w pandemii trzeba być szybkim, nie obejrzysz filmu przedpremierowo, twoja strata, premiery już nie będzie. Znajoma aktorka zaskoczona nagłym odmrożeniem teatrów boi się, że nie wejdzie w kostium z prób jesiennych, zdalny tryb tycia odłożył jej się w talii; uspokajam, że to tylko dwa tygodnie, parę spektakli zagra na wdechu, a potem i tak znowu wszystko zamkną.

Siedzę, a się męczę, jakbym stał, leżę, a rozczulam się nad sobą, jakbym wisiał – pozostaje obłożyć się zaległymi lekturami, zakopać w pierzynie z książek, rozkoszom czytelniczym się oddać, najlepiej zaś takim, co przetrwały niejedną próbę czasu, niejedną wielką smutę, o wojnach nie wspominając. Przeczekiwanie PiS nieco się przeciąga, ale jak się wczytać np. w mistrzowskie opowiadania Katherine Mansfield pisane przed stu laty, od razu człowiekowi lżej na duszy – przenosimy się bowiem do rzeczywistości, w której wszyscy kaczyści tego świata nie istnieli jeszcze nawet w postaci – cytuję za Zybertowiczem – „mieszanego materiału genetycznego w macicy”. Ulga na dzień dobry, a potem jeszcze lepiej, bo te czechowowskie z ducha, wściekle inteligentne i kongenialnie przełożone przez Magdę Heydel perełki prozatorskie potwierdzają tylko, że ile by się człek nie naczytał, zawsze czeka na niego niespodziane i zapoznane arcydzieło. Heydel, tłumaczka wybitna, wzięła na warsztat jedyną autorkę, której Virginia Woolf jawnie zazdrościła talentu – i to jest prawdziwy tour de force, zwieńczenie jej wieloletniego translatorskiego romansu z angielskim modernizmem. Brawa dla łódzkiej Officyny, jeśliby mnie kto pytał o książkę roku 2020, bez wahania wskażę „Opowiadania” Mansfield, lekturę pożywną, wykwintną i olśniewającą.

w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 10/2021, 2021

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy