Opowieści o zamachu były kłamstwem

Opowieści o zamachu były kłamstwem

Religia smoleńska już usycha, ale 10 lat z życia nam zabrała

Jesteśmy 10 lat po katastrofie smoleńskiej. Powiedzieć, że przeorała ona polskie życie polityczne i duchowe, to nic nie powiedzieć. Wyciągnęła na wierzch pokłady głupoty, nieuctwa, uprzedzeń. Wszystko, co najgorsze. Na smoleńskich trumnach różni gracze i hochsztaplerzy pobudowali kariery polityczne, inni zbijali majątki. A miliony Polaków wywiedziono w pole. Kiedy to się zaczęło?

Są dwie teorie na ten temat, które zresztą się nie wykluczają. Pierwsza mówi, że religia smoleńska narodziła się już kilka dni po katastrofie, gdy na wojskowe Okęcie zaczęły trafiać zacynowane trumny ze szczątkami ofiar. Narodowa żałoba, absolutnie autentyczna, zaskoczyła wszystkich intensywnością. Tłumy przed Pałacem Prezydenckim, tłumy na pogrzebach, nastrój nieszczęścia – to wszystko sprzyjało krzewieniu się różnych teorii o katastrofie i zamachu… Wystarczyło tylko te emocje wykorzystać.

Druga teoria narodzin religii smoleńskiej głosi, że jej początki były późniejsze – to czas kampanii prezydenckiej, w której Jarosław Kaczyński przegrał z Bronisławem Komorowskim. Zaraz po jej zakończeniu prezes PiS doszedł do wniosku, że poza polityka powściągliwego, walczącego o centrum, nie gwarantuje mu politycznego sukcesu. Że zawsze będzie w tej roli nieautentyczny i będzie ustępował kandydatom Platformy. W efekcie tych przemyśleń wyrzucił z PiS ekipę, która mu tę kampanię organizowała, z szefową swojego sztabu Joanną Kluzik-Rostkowską na czele.

Jednocześnie pamiętał z kampanii, co było jego siłą – bycie bratem prezydenta, smoleński mit. Podniósł go więc i zagospodarował.

Nastąpiło to w sposób naturalny. Jarosław Kaczyński, jeśli pamiętamy jego wywiady z tamtych czasów, sam bił się z myślami, jak do katastrofy mogło dojść. Wygłaszał np. takie opinie, że „Tu-154 to przerobiony bombowiec i powinien wytrzymać upadek z 80 m”. I że „samolot jest z żelaza”, a „brzoza (46 cm średnicy) to miękki patyk”. Powtarzał więc różne brednie z teorii spiskowych.

Nałożyły się na to jeszcze dwa elementy. Po pierwsze, wiara, że polscy piloci są nadzwyczajni, że Polacy mają wrodzony talent do latania (tak jak do kawalerii). Być może tę wiarę zawdzięczamy Arkademu Fiedlerowi i jego „Dywizjonowi 303”, a może wypływa z innych źródeł, ale jest i nie ma przypadku w słowach Bronisława Komorowskiego z czasu, gdy był szefem MON, że polski pilot poleci nawet na drzwiach od stodoły.

Po drugie, uzupełnieniem tej wiary było powszechne przekonanie, że samolot prezydencki jest najbezpieczniejszym polskim samolotem, pilotowanym przez najlepsze załogi. Więc jak to? Najbezpieczniejszy samolot, najlepsza załoga i katastrofa? To niemożliwe!

A jeżeli niemożliwe, to mamy do czynienia ze zdradzieckim spiskiem lub czymś podobnym. Zdradzeni o świcie! W polskiej kulturze tkwi jak wirus wątek zdrady, skrytobójstwa, napaści obcych. Ojczyzny umęczonej, skrwawionej. Wystarczyło tylko go ożywić.

Tak się stało. Kaczyński uruchomił machinę.

Ci, którzy chcą go usprawiedliwić, tłumaczą, że szalał po śmierci brata. Tylko że jeśli chodzi o polityka, jest to bardziej oskarżenie niż usprawiedliwienie. Bo polityk powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów. Tak jak generał w czasie bitwy. A uruchamiając religię smoleńską, gigantyczne związane z nią emocje, Kaczyński nie tylko podzielił Polaków na dwa obozy, ale także podzielił ich trwale. I pogrążył, przynajmniej grupę swoich zwolenników, w odmętach nieracjonalności. Bo jeżeli nie ma żadnego dowodu, że to była katastrofa, trzeba te dowody wymyślić i w nie wierzyć.

Miejmy świadomość: religia smoleńska nie powstałaby, gdyby nie roztoczony nad nią partyjny patronat. Byłaby małą sektą – dopiero Kaczyński pozwolił jej rozwinąć skrzydła. Rozdmuchał ten ogień. A partyjne pieniądze i partyjne struktury pracowały, by płonął.

To z jego poręki powstała komisja Antoniego Macierewicza, która miała badać przyczyny katastrofy. Z założenia miała być konkurencją komisji Jerzego Millera, którą okrzyknięto niewiarygodną.

To nic, że w komisji Macierewicza zasiedli dyletanci, którzy nigdy nie badali katastrof lotniczych. Że na poparcie swoich tez gotowali parówki czy zgniatali puszki. Ważne, że regularnie dostarczali kolejnych sensacji. A związane z PiS media je powtarzały. Na pierwszych stronach publikowano teorie o sztucznej mgle, o tym, że Tu-154 wylądował, a potem KGB dobijało rannych, o bombie termobarycznej – raz była ona umieszczona w skrzydłach, innym razem gdzieś pośrodku… Tych teorii było multum, wzajemnie się wykluczały, ale piszącym te bzdury zupełnie to nie przeszkadzało.

Nastroje były rozbujane. Ludzie oczekiwali wyjaśnień innych niż oficjalny komunikat. Chcieli słuchać o katastrofie, o leżących w błocie ciałach, lub szczątkach ciał, chcieli słuchać, gdy bliscy ofiar mówili, że to nie była normalna katastrofa. Tak narodził się przemysł smoleński – pisma, gazety, filmy, znaczki, flagi. Religia ma swoje dewocjonalia. Niektórzy zarobili na tym miliony.

Religia potrzebuje złego, więc został nim Donald Tusk. Na początek PiS oskarżało go, że lot prezydenta był źle przygotowany, że już po katastrofie polski rząd zawiódł, nie zaopiekował się właściwie ciałami, że zgodził się, by śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy prowadzili Rosjanie itd.

Potem PiS poszło dalej. Zaczęto rozpowszechniać teorię, że zamach był wspólnym dziełem Donalda Tuska i Władimira Putina. A przynajmniej, że Tuska ucieszył. Co ilustrować miało zdjęcie obu premierów, uśmiechających się do siebie, opublikowane przez tygodnik „W Sieci”.

To miało konsekwencje. Jeżeli oficjalne stanowisko rządu, zaprezentowane w raporcie komisji Millera, głosi, że przyczyną katastrofy był przede wszystkim błąd pilota, a główna partia opozycyjna przyjmuje, że Tu-154 rozbił się w Smoleńsku w wyniku zamachu, to mamy zimną wojnę.

Bo z punktu widzenia zwolennika PiS rząd oszukuje Polaków, coś przed nimi ukrywa, ma coś na sumieniu. Najprawdopodobniej spiskowanie z Putinem. Z takim rządem, zdrajców przecież, nie można dyskutować. Trzeba go pokonać. Partyjna machina PiS nawoływała więc do ujawnienia „prawdy”.

Religia musi mieć swoich bohaterów, męczenników, więc okrzyknięto nimi parę prezydencką, Lecha Kaczyńskiego z małżonką. A także polityków PiS, którzy w katastrofie ponieśli śmierć. Nazywano ich poległymi, tak jak nazywa się żołnierzy, którzy zginęli w boju. W grupie godnych upamiętnienia znaleźli się też niektórzy generałowie, np. Andrzej Błasik, dowódca wojsk powietrznych. To on wszedł do kabiny pilotów i mówił: „Zmieścisz się śmiało”. Propaganda PiS szybko zaczęła pisać, że Błasika w kabinie nie było. A kto twierdzi, że był, uchybia godności polskiego munduru.

Tych, którzy zginęli, ale do PiS nie należeli – propaganda smoleńska pomijała. Nie zauważała ich. PiS podzieliło więc ofiary na słuszne i te gorsze. Ludzie PiS w tej narracji lecieli do Katynia kierowani patriotycznymi uczuciami. A ci inni? Nie wiadomo po co. Zresztą to nieważne. W ten sposób po raz kolejny dzielono Polaków, tym razem nieżyjących, odbierając tym nie swoim prawo do patriotycznych uczuć. Nie działo się to przypadkowo – w religii smoleńskiej tylko jedna strona jest patriotyczna, uczciwa, kochająca ojczyznę. Ta druga – to są ci źli. Zatrzymajmy się więc na chwilę i oddajmy cześć trójce przedstawicieli lewicy – Izabeli Jarudze-Nowackiej, Jolancie Szymanek-Deresz i Jerzemu Szmajdzińskiemu. Cała trójka to politycy wybitni. I nie lecieli do Katynia na wycieczkę ani żeby nakręcić propagandowy spot. Ich śmierć na lata stworzyła wyrwę w obozie lewicy.

Religia musi mieć też swoje obrzędy. I miała. Co miesiąc Jarosław Kaczyński najpierw uczestniczył w mszy w intencji ofiar katastrofy, a potem szedł Krakowskim Przedmieściem pod Pałac Prezydencki. Tam modlono się i wygłaszano przemówienia. Kaczyński zagrzewał zgromadzonych, zapowiadając, że Antoni Macierewicz odkryje prawdę. I będzie ona straszna.

PiS postawiło także przed „wiernymi” cele – domagano się pomników. Dwóch. Lecha Kaczyńskiego i ofiar katastrofy. Pisowscy samorządowcy zaczęli więc w swoich miejscowościach walkę o pomniki.

Zaczęto również kręcić filmy o katastrofie. Powstało ich kilkanaście, ale kilka było szczególnie dla PiS ważnych. „Solidarni 2010”, „Krzyż” i „Lista pasażerów” Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, „Mgła” Joanny Lichockiej, „10.04.2010” i „Anatomia upadku” Anity Gargas, no i fabularny „Smoleńsk” Antoniego Krauzego. Wszystkie one w mniejszym lub większym stopniu przyjmowały tezę zamachu, a przynajmniej „dziwnych okoliczności” związanych z katastrofą. Później były wyświetlane m.in. podczas spotkań z wyborcami. Organizowali je działacze PiS. Zapraszano Antoniego Macierewicza, członków jego komisji, dziennikarzy – autorów filmów o katastrofie… Machina się kręciła. Emocje również.

I to nic, że teoria zamachu nie znajdowała poparcia w jakichkolwiek faktach. Bo jeżeli fakty jej zaprzeczały – tym gorzej dla nich. Przykładem jest czarna skrzynka, która nagrywała wszystko aż do momentu zderzenia z ziemią. I wybuchu bomby na tych nagraniach nie słychać. Na taki argument pisowscy dziennikarze odpowiadali, że widocznie czarna skrzynka została przez Rosjan sfałszowana. Ci przytomniejsi mówili tak: „Nie przekonuje mnie raport komisji Millera. Szukajmy prawdy!”. I jak z tym polemizować? Kto by nie chciał szukać prawdy?

Religii smoleńskiej towarzyszyło, jak każdej religii, kupczenie. Po katastrofie, jeszcze w czasach rządów koalicji PO-PSL, małżonkowie, dzieci i rodzice ofiar – 270 osób – otrzymali po 250 tys. zł zadośćuczynienia. Dało to sumę 67,5 mln zł. Ale po przejęciu władzy przez PiS Antoni Macierewicz uruchomił kolejną transzę odszkodowań. W sumie MON wypłaciło dodatkowo 27 mln zł. Przy czym kryteria przyznawania odszkodowań były już zupełnie uznaniowe. Zgłaszały się zatem osoby, które już wcześniej otrzymały pieniądze, albo zupełnie nowe, np. wnuki ofiar. Żądane sumy też były różne – europosłanka Beata Gosiewska, wdowa po Przemysławie Gosiewskim, zażądała 5 mln zł.

Jedno jest w tym wszystkim dobre. Ta religia już usycha. Sama z siebie. Widać to było podczas ostatnich miesięcznic, kiedy więcej było policjantów zwożonych do ochrony niż maszerujących pod wodzą Kaczyńskiego Krakowskim Przedmieściem. A i wśród maszerujących najwięcej było ministrów, posłów, tych wszystkich, którzy swoje miejsce w Polsce zawdzięczali prezesowi. Musieli być na miesięcznicach, musieli pokazać, że są mu posłuszni. Kiedy więc prezes ogłosił, że je kończy, w PiS usłyszeliśmy wielkie westchnienie ulgi.

Znakiem, że religia smoleńska usycha, są również losy Antoniego Macierewicza. Krążą po internecie filmiki przedstawiające Jarosława Kaczyńskiego podczas kolejnych miesięcznic, który stoi na drabince i zapewnia, że Macierewicz za chwilę ujawni PRAWDĘ. Już jest blisko. Już prawie wszystko wie. I tak miesiąc w miesiąc Kaczyński to mówił, a słuchający go ludzie wiwatowali. Tylko że teraz oglądający filmik z tymi obietnicami głośno się śmieją.

PiS rządzi już piąty rok, ma w rękach wszystkie narzędzia – już dawno powinno zatem przedstawić jakiekolwiek dowody na potwierdzenie swojej tezy, że Tu-154 rozbił się w wyniku zamachu. Tymczasem nie ma nic. Żadnych śladów materiałów wybuchowych. Ani na wraku, ani na szczątkach ofiar, bo prokuratura przeprowadziła ekshumacje. Wniosek jest więc oczywisty – opowieści o zamachu były kłamstwem.

Ta prawda przebija się do świadomości wyborców PiS. Racjonalizują ją, tłumaczą, że rzecz nie jest do końca wyjaśniona, że nie wiadomo, jak było. Ale już nie utrzymują z błyskiem w oczach, że była bomba. Wiary w teorię zamachu już tu nie ma. Chyba że wśród najtwardszych zwolenników. Ale to za mało.

A liderzy PiS? Ich obowiązuje wykładnia prezesa Kaczyńskiego, że „być może prawdy nigdy się nie dowiemy”. Kapitulują zatem, usiłując zachować twarz.

Co dalej? Jarosław Kaczyński jest politykiem, który musi mieć swoją religię. Przypomnijmy sobie, co napędzało PiS przed Smoleńskiem. Zawsze to były jakieś potężne, tajne (choć prezes je wskazywał, więc nie takie całkiem tajne) siły, które przeszkadzały ludziom w dobrym życiu. Przypomnijmy: nomenklatura, WSI, spisek nomenklatury i części obozu solidarnościowego… W ostatnich latach, gdy paliwo smoleńskie już się wyczerpywało, Kaczyński ostrzegał przed uchodźcami (bo przynoszą zarazki i terroryzm) oraz – zamiennie – przed Unią Europejską i Rosją. No i Platformą Obywatelską, która chodzi na pasku „obcych”.

Co zatem będzie teraz? Co teraz wymyśli? To nie takie proste, zwłaszcza że epidemia koronawirusa na naszych oczach wywraca wszystkie dotychczasowe rachuby. Zapowiada ciężki kryzys ekonomiczny i związane z tym problemy. Najpewniej więc to koronawirus i jego konsekwencje zawładną teraz naszą wyobraźnią. Smoleńsk dożył 10 lat i koniec.

Fot. Krystian Maj/Forum

Wydanie: 15/2020, 2020

Kategorie: Publicystyka

Komentarze

  1. Tanaka
    Tanaka 5 kwietnia, 2020, 20:49

    Panie Robercie, obie teorie są niewiele warte jako całości, choć pewne ich elementy – tak.
    Teoria mocna i oczywista dla ludzi mających zdolność krytycznego rozumowania i widzenia rzeczywistości jest taka, ze Kaczyński już żył spiskiem i mordem w Smoleńsku zanim się wziął do politykowania. Cała jego kariera polityczna pokazuje jak bardzo skrzywionym jest człowiekiem. Zaś wokół siebie gromadził i do niego sami lgneli jemu podobni. Widać to jak na dłoni.
    Przyrodzona „Prawdziwym Polakom” katolicka nienawiść do Rosji, do rzeczywistości, do faktów, do nauki, do autentycznych kompetencji i dorobku niezależnych w rozumie ludzi zapewniła bardzo długo przed katastrofa gotowy materiał do religii smoleńskiej. Pozostał tylko jeden fakt, który musiał się zdarzyć, by cała machina się domknęła i natychmiast zaczęła działać : sama katastrofa. I zdarzyła się. Z wielką korzyscia merkantylna dla Kaczyńskiego.
    Użył 96 trupów, w tym tak kochaniunkiego braciszka z żoną jako katolickiej siekiery do wyrabywania sobie drogi do władzy. I tymi trupami ja wyrabiał.
    Bardzo wątpię, czy możliwa jest jeszcze większa podłość niż to co zrobił Kaczyński.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy