Oświatowa kontrrewolucja

Oświatowa kontrrewolucja

Z każdą zmianą w resorcie edukacji funkcjonuje on coraz gorzej

Prof. Bogusław Śliwerski – pedagog, były przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN

Ukazała się właśnie pana rozprawa „(Kontr-)rewolucja oświatowa. Studium z polityki prawicowych reform edukacyjnych”. Którego z prawicowych polityków uważa pan za największego szkodnika w polskiej edukacji?
– Na pewno jest to Anna Zalewska. W sensie kompetencyjnym nie była zainteresowana szkołą, tym, czym ona jest, jak mogłaby i powinna funkcjonować, wychowując młode pokolenia do życia w XXI w. Obecnie cofamy szkołę, uruchamiamy kontrrewolucję oświatową. W książce przypominam słowa premier Beaty Szydło z 2015 r., że rząd absolutnie nie będzie wprowadzał zmian rewolucyjnych, że zmiany będą ewolucyjne. Prawicowi, konserwatywni pedagodzy, bardzo światli, tacy jak europoseł Ryszard Legutko, znakomity filozof, byli w konflikcie z politykami, którzy mieli wpływ na władzę, na sposób konstruowania zmian, a w istocie zniszczyli ogromny potencjał aktywności, zaangażowania. Ale zniszczyli także potencjał materialny, inwestycje w gimnazja, sześcioletnie szkoły podstawowe, świetnie rozwijające się przedszkola. Dla Polaków jednak oświata znaczyła zbyt mało, żeby wyjść na ulice i zaprotestować. PiS odmówiło obywatelom referendum, za to reforma sądownictwa poruszyła ich głęboko. Taka oświata, jaką mamy od 30 lat, też jest naruszaniem zasad konstytucji.

Nigdzie na świecie nie można przeprowadzać reform ustrojowych, mając przeciwko sobie środowisko nauczycielskie. Władza miała świadomość, że ponad 200 tys. nauczycieli nie akceptuje tego rządu ani zmian Anny Zalewskiej. Oczywiście część środowiska była zupełnie obojętna, część tylko czekała na emeryturę. Mało kogo interesowała sytuacja uczniów, a dla mnie to oni są głównym podmiotem edukacji.

Jak będzie ich edukował Przemysław Czarnek?
– Trudno nawet to komentować. Już kiedyś prawicowy rząd z lat 2005-2007 restrukturyzował edukację i połączył ministerstwo edukacji z nauką. Ministrem był prawnik Michał Seweryński, a wiceministrem… Jarosław Zieliński, dziś wielka szycha. Był także katolicki pedagog Stanisław Sławiński, autor słynnej książki o konieczności wychowywania młodych w posłuszeństwie i dyscyplinie, łącznie z prawem do budowania relacji opartej na przemocy fizycznej. Tę grupę po kilku miesiącach zastąpił Roman Giertych, podwładny najpierw Kazimierza Marcinkiewicza, potem Jarosława Kaczyńskiego. Ten okres miał ogromny wpływ na sposób rozumienia i działania środowisk konserwatywnych w strukturach polityki oświatowej: monitoring w szkołach, dyscyplina, wykluczanie nieposłusznych, szykanowanie nauczycieli z ZNP…

…mundurki…
– …również trochę paramilitaryzacji. No i rzecz jasna wychowanie patriotyczne. Rozwiązanie Sejmu spowodowało, że prawica na wiele lat przycichła, a lider ortodoksyjnej polityki oświatowej, Roman Giertych, stał się nagle liberałem, jednym z filarów „totalnej opozycji”. W „(Kontr-)rewolucji oświatowej” nie tylko zrekonstruowałem fakty, chciałbym także uświadomić społeczeństwu, nauczycielom, politykom, samorządowcom, jak źle w Polsce traktowana jest edukacja, jak wstrzymujemy rozwój szkolnictwa wbrew temu, co się dzieje w naukach pedagogicznych, dydaktyce, modelach kształcenia. Ale również wbrew doświadczeniom okresu międzywojennego, kiedy polska edukacja należała do wiodących w Europie. Przyjeżdżali do nas reformatorzy z Francji, Niemiec, Szwajcarii, żeby zobaczyć, jak nasi nauczyciele prowadzą szkoły. Myśmy ten cały dorobek schowali do jakiegoś archiwum historycznego. Bo trzeba nam powrotu do edukacji narodowo-, patriotycznocentrycznej, opartej na dyscyplinowaniu, na monokulturze.

Rodzice mimo takich zagrożeń mało protestowali przeciwko reformie.
– Protestowali za mało i za późno. Zalewska cały czas zapewniała, że trwają konsultacje w województwach, że są narady, dyskusje. Że nikt nie zostawi dzieci na łasce losu, że ktoś będzie musiał o nie się zatroszczyć. Pamiętajmy, że zawsze na początku kadencji danej władzy jest do niej jakieś zaufanie, na zasadzie: dajmy im szansę, dajmy im 100 dni. To było wyciszanie obywateli, blokowanie ich wyczulenia, by później powiedzieć: tniemy, odwracamy wszystko, wracamy do tego, co było do roku 1999 w naszym systemie edukacyjnym. Było za późno na cokolwiek, bo zostały uruchomione mechanizmy strukturalne, prawne, finansowe, których wdrożenie uniemożliwia powstrzymanie szaleństwa.

Co reforma Anny Zalewskiej zabrała dzieciom?
– Zabrała im znakomitych nauczycieli gimnazjów, którzy widząc koniec tej szkoły, odchodzili masowo z pracy, uciekali do liceów. Chcieli mieć po likwidacji gimnazjów zagwarantowane miejsce pracy. To świetni fachowcy, bo inwestowali w swoje wykształcenie, doskonalenie, mieli znakomicie wyposażone pracownie. To wszystko zostało roztrwonione – przez przenoszenie, likwidowanie itp. To było dramatyczne. A później pojawił się podwójny rocznik absolwentów gimnazjów i absolwentów szkoły podstawowej. To kolejny skandal, nieodpowiedzialny brak wyobraźni.

Wystarczyło przejrzeć roczniki statystyczne, żeby tego uniknąć.
– Jeśli jest się odpowiedzialnym politykiem, przygotowuje się reformy bardzo precyzyjnie, na podstawie ekspertyz z wielu dyscyplin, konieczne bowiem są analizy demograficzne, sieci szkół i przedszkoli. Trzeba wiedzieć, jakie jest nasycenie tymi placówkami, jak daleko będą mieli uczniowie do szkoły, jeśli zostanie zlikwidowane gimnazjum. Nagle ci, którzy mieli blisko do szkoły, stracili ją. To niekompetencja i arogancja władzy, która absolutnie nie liczyła się z młodym pokoleniem, spisując je na straty. O to mam największy żal.

W nowej książce rozprawia się pan też z biurokracją oświatową. Pamiętam, jak nauczyciele tonęli w papierach z powodu ewaluacji wymyślonej przez minister Irenę Dzierzgowską.
– Irena Dzierzgowska, która za rządów AWS była wiceministrem edukacji, rzeczywiście uruchomiła proces ewaluacji. Gdyby ewaluacja była prowadzona raz na kilka lat, byłaby bardzo wartościowym dziennikiem autodiagnostycznym, samooceniającym. Ale gdy nauczyciele są zmuszani do wypełniania dokumentów, zaczynają przeklejać, kopiować, przesyłać sobie gotowce. Dlatego kiedy Najwyższa Izba Kontroli przyjrzała się sensowności tej ewaluacji, wylała kubeł zimnej wody na tamtą władzę.

Ale nic się nie zmieniło. Początek pandemii był początkiem niesamowitej papierologii. Sprawozdawczość do kuratoriów dobijała nauczycieli.
– Była straszna, w dodatku w sytuacji, kiedy narzekaliśmy na brak kontaktów, na zaginięcie nam uczniów. Z drugiej strony urzędnicy nauczycielom robili krzywdę. Biurokracja, owszem, jest potrzebna urzędom centralnym, bo rząd musi myśleć o stanie każdego urzędu, który jest finansowany z budżetu państwa. Od tego jest GUS. Premier powinien dostawać nie tylko dane statystyczne. Każdy dyrektor placówki oświatowej musi wypełniać formularze S1, S2 itd. Tam jest bardzo dużo danych m.in. o uczniach, nauczycielach, kadrze administracyjnej, środkach finansowania tych placówek ze strony państwa i samorządów. Dlatego właśnie politycy zarządzający powinni być ekspertami, ludźmi wykształconymi, znającymi dobrze zarządzanie placówkami oświatowymi, a nie że my sami będziemy ekspertami. Ale przecież im większy ignorant, tym lepszy polityk – i staje się ministrem edukacji.

Doświadczamy tego w ostatnich dniach przy rekonstrukcji rządu. A przecież nauczyciele i tak są zdesperowani, „przygnieceni” przez urzędników edukacyjnych.
– Do tego dochodzi absurd, że nauczyciele powinni sami dla siebie prowadzić różnego rodzaju diagnozy, na studiach ich tego uczymy. Ale jeżeli im się nie ufa, jeżeli chce się zarządzać tak wielką machiną i strukturą z Warszawy, to niestety trzeba gromadzić papiery, które byłyby dowodem, że ma sens utrzymywanie tej grupy rządzących. To w żaden sposób nie przyczynia się do lepszego funkcjonowania systemu. Wręcz przeciwnie, z każdą zmianą w resorcie edukacji funkcjonuje on coraz gorzej. Obnażyła to bezlitośnie pandemia. W oświacie mamy system centralistyczny, charakterystyczny dla państwa totalitarnego, dla braku zaufania, braku kultury współpracy, wspierania się. Owszem, nauczyciela zatrudnia dyrektor szkoły, a nie delegatura kuratorium. No ale konkursy na dyrektorów są fikcyjne, dyrektorzy często są podporządkowani kuratorom w jakiejś mierze politycznie, partyjnie, więc muszą realizować program partii, a nie program rozwoju dzieci i młodzieży. W takiej sytuacji nie będą zainteresowani jakąkolwiek kreatywnością, rozwojem, innowacyjnością.

No właśnie, w książce narzeka pan na ograniczenie innowacyjności nauczycieli.
– Bo jak można być innowacyjnym, będąc zamkniętym w więziennej klatce? Nie da się. Gorset założony nauczycielom obezwładnia ich, narzuca tak dużo obowiązków biurokratycznych, także wiążących się z quasi-postępem polegającym na prowadzeniu dzienników elektronicznych – nauczyciele muszą wpisywać informacje do dziennika elektronicznego, a potem odpowiednie informacje jeszcze do papierowych dokumentów. U nas wszystko podporządkowane jest władztwu. Po deformie dzieci zarywają noce nawet nie po to, by być dobrym uczniem, lecz by zdać z klasy do klasy. A tam, gdzie jest uprzedmiotowienie, jest odczłowieczenie.

Czy nie ma już żadnego punktu w naszej oświacie, który się panu podoba?
– Nie ma, nie tylko dla mnie. Proszę spojrzeć na nauczycieli, im już odechciało się chcieć. Przestali wierzyć, że kiedykolwiek ktoś im zaufa, powie: uczcie najlepiej, jak potraficie, bo jesteście dobrze wykształceni, odpowiedzialni, jesteście profesjonalistami. Nauczyciele nie mają poczucia sprawstwa, jedynej ostoi, sensu ich pracy. Brakuje zastrzyku finansowego, żeby wreszcie godnie zarabiali. Dzieciom utalentowanym czy dzieciom elit, z górnej półki klasy średniej, których rodzice mają świadomość konieczności jak najlepszego wykształcenia, szkoła nie jest do niczego potrzebna poza wydaniem świadectwa. Proszę zobaczyć, jak mocno znów rozrósł się rynek korepetycji, teraz, kiedy społeczeństwo zubożało, a nauczyciele są wciąż poranieni ubiegłorocznym strajkiem – sam wpłacałem na fundusz dla strajkujących. Brak szacunku dla tego zawodu, pomiatanie nim przez każdą władzę, powoduje brak motywacji do jak najlepszej pracy. Na horyzoncie mamy głęboki kryzys wynikający ze zdewastowania systemu edukacji.

Jaki więc jest przepis na sukces polskiej szkoły?
– Konieczne jest zredukowanie dwoistości władzy. Nie może być tak, że kto inny jest organem prowadzącym, a kto inny nadzorującym. Niezbędne jest zdecentralizowanie ustroju szkolnego – bez tego nie ruszymy do przodu, nie ma szans. Oczywiście w Finlandii ustrój szkolny jest centralny, ale tam nauczyciel ma pełną autonomię, wysoką pensję, a władze centralne i regionalne wspomagają go w rozwoju, a nie kontrolują, nadzorują, straszą, dyscyplinują. Decentralizacja systemu uelastyczniłaby go, sprzyjałaby większej innowacyjności. Świetni nauczyciele ze szkół publicznych tworzą wysepki innowacyjności. Żeby było ich więcej, musimy odejść od systemu klasowo-lekcyjnego. Nie ma go choćby w najlepszych szkołach w Niemczech, w Szwajcarii, Danii, Niderlandach itd. Tam się tworzy nowe kultury uczenia się, wspomagania, różnicowania grup uczących się. Nie chodzi o przenoszenie rozwiązań z Europy Zachodniej. Chodzi o to, żeby wreszcie zrozumieć, że w XXI w. dzieci zaczynają się uczyć w domu, jako maluchy. Nie można lekceważyć turbodigitalizacji, należy się zastanowić, jak włączać cyfrowe modele uczenia się do nowej gramatyki szkół. One powinny mieć większe możliwości planowania tygodnia, samostanowienia. To przynosi znakomite efekty. W Niemczech w wakacje nauczyciele spotykali się i omawiali, jak się zachować, gdy pandemia przybierze na sile. Już wtedy mieli przygotowane sieci alarmowe, co zrobić, by nie zgubić uczniów, co zrobić z dziećmi z biednych środowisk, z dziećmi imigrantów itp. Również w Polsce muszą być opracowywane nowe zasady komunikacji między nauczycielami a uczniami i rodzicami, a nie z władzami, z kuratorium.

Słowem, nie możemy przygotowywać narzędziami z XIX w. do zawodów w wieku XXI, których nawet sobie jeszcze nie wyobrażamy. Ale za sprawą Anny Zalewskiej właśnie uczymy metodami z XIX w.
– Tak, a precyzyjnie: uczymy metodami z przełomu XIX i XX w. Nie kształcimy do samodzielności, do uczenia się, do samorozwoju. W przedszkolu i we wczesnej edukacji ten proces kształcenia musi wyglądać inaczej, bo mamy fazę alfabetyzacji, przygotowywania dzieci do samodzielnego uczenia się, pracy z mediami. Jedynie uczenie, jak się uczyć, jest w stanie przygotować młodych ludzi do życia w społeczeństwie przyszłości. Nie można o systemach szkolnych myśleć statycznie, układać ich w 15-letnie cykle.

Teraz w dodatku COVID-19 bardzo rozwarstwił polskich uczniów.
– Tak, rozwarcie nożyc jest w tej chwili znacznie większe niż przed pandemią, nauczyciele już tego doświadczają. Jedynie bogatsze samorządy wysupłały pieniądze na zajęcia uzupełniające dla dzieci wyłączonych z edukacji cyfrowej. Uczniowie szkół elitarnych być może nawet skorzystali na kwarantannie, bo i tak potrafią sami się uczyć. Najgorzej mają dzieci ze szkół słabych.

Do których uczęszczają nierzadko dzieci elektoratu PiS, one na tym wyjdą najgorzej. Bo dzieci z rodzin inteligenckich, nawet ubogich, będą przez rodziców ciągnięte w górę.
– Oczywiście, wykształceni rodzice mają przyjaciół; ten zna matematykę, tamten jest informatykiem. Najgorzej będzie w środowiskach zaniedbanych, zdystansowanych wobec środków wyższego kapitału kulturowego. Nie mam cienia wątpliwości, bo to zjawisko zostało dobrze przebadane w Niemczech, Szwajcarii, Austrii.

b.igielska@tygodnikprzeglad.pl

Fot. archiwum prywatne

Wydanie: 2020, 42/2020

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 12 października, 2020, 16:48

    „doświadczeniom okresu międzywojennego, kiedy polska edukacja należała do wiodących w Europie. ”
    Tylko że ta świetna edukacja była dostepna góra dla 10% populacji, która mogła sobie na nią pozwolić. Dla reszty kończyła sie na 7 klasach szkoły podstawowej (i to w optymistycznym przypadku). W czasach Polski Ludowej niemal cała populacja pozostawała w systemie edukacji co najmniej do 18-tego roku życia, liczba maturzystów i studentów wzrosła z 10-15 razy. I to wszystko przy zachowaniu niezmiennie wysokiego poziomu kształcenia. Od samego początku transformacji ustrojowej realizowany jest systematyczny, dobrze zaplanowany proces niszczenia polskiej edukacji i sprowadzania jej do przedwojennej nedzy. Chociaż formalnie edukacja jeszcze jest w Polsce bezpłatna na wszystkich szczeblach, realnie już powyżej poziomu szkoły podstawowej decyduje kryterium zamożności. Tylko ci, którzy bedą mogli sobie pozwolić na prywatne kursy i lekcje dostaną sie do dobrych szkół średnich i na wyższe uczelnie. W ten sposób zostanie w Polsce odtworzony model społeczeństwa feudalnego – taki, jak panował przed II w.św.
    Za czasów II RP polscy emigranci na Zachodzie byli synonimem głupoty. Ci nieliczni, dobrze wykształceni emigrować nie musieli, ponieważ przynależeli do ścisłej oligarchii, która niepodzielnie rządziła Polską, całkowicie uniemożliwiając awans społeczny reszcie. I to był powód zacofania, które ciągneło sie za Polską od wieków.
    Po II w.św., począwszy od lat 70-tych, za granice zaczeli trafiać Polacy z doktoratami i to z dziedzin, gdzie ich uzyskanie dowodzi bardzo wysokiego poziomu rozwoju państwa – fizyka, chemia, biologia, nauki techniczne. Możliwe to było tylko dzieki otwarciu systemu edukacji dla ogółu społeczeństwa, dzieki czemu było z kogo wybierać tych najlepszych. A po 1989 roku poziom kształcenia został tak obniżony, że Polacy znowu bedą sie nadawać tylko do wykonywania prostych prac fizycznych. I po to było to szumnie świetowane „wyzwolenie sie spod komunizmu”.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Radoslaw
    Radoslaw 12 października, 2020, 18:07

    Żeby nie było niejasności – moja zdecydowanie pozytywna ocena PRL-owskiego systemu kształcenia wcale nie oznacza, że należy do niego wrócić. Zmienił sie swiat, zmieniły sie technologie – trzeba zmienić metody i narzedzia kształcenia. Dziś już nie trzeba np. pracowicie rysować recznie wykresów, lepiej skorzystać z powszechnie dostepnych i bezpłatnych programów graficznych. Internet pełen jest świetnych symulacji komputerowych, pokazów eksperymentów czy wykładów z najlepszych uczelni świata. Tylko trzeba chcieć z tego korzystać. Ale jedna sprawa nie ma prawa sie zmienić – zasada, że każdy, niezależnie od swojego statusu społecznego, materialnego itd. ma takie samo prawo dostepu do najlepszego wykształcenia, a jedynym kryterium selekcji może być jego talent i wkład pracy. Ta zasada jest na naszych oczach rujnowana, co oznacza, że właśnie rozpada sie, zbudowany w czasach Polski Ludowej, fundament demokratycznego społeczeństwa.

    Odpowiedz na ten komentarz
  3. hetys
    hetys 13 października, 2020, 21:00

    Pan Śliwerski (m.in.) powiedział był:
    „Obecnie cofamy szkołę, uruchamiamy kontrrewolucję oświatową. (…) Ale zniszczyli także potencjał materialny, inwestycje w gimnazja, sześcioletnie szkoły podstawowe, świetnie rozwijające się przedszkola.”

    O gimnazjach i przedszkolach pisać nie będę, chcę kilka zadań napisać na temat „sześcioletniej szkoły podstawowej”.
    Nie uważam (i chyba nie jestem w tym odosobniony), że likwidacja systemu sześcioletniej szkole podstawowej jest „kontrrewolucją oświatową”. Wręcz przeciwnie – do 8-letniej szkoły podstawowej powróciły: geografia, biologia, chemia i fizyka. Dwa pierwsze przedmioty od piątej, a kolejne – od siódmej klasy. W sześcioklasowej szkole uczniowie mieli lekcje z przyrody niepodzielonej na cztery dziedziny. Czy to jest regres? Jeżeli tak, to na pewno nie z punktu widzenia kształcenia społeczeństwa.

    I dalej:
    „(…) mieli znakomicie wyposażone pracownie. To wszystko [przez reformę Anny Zalewskiej] zostało roztrwonione – przez przenoszenie, likwidowanie itp. To było dramatyczne.”
    Zgadza się – to było dramatyczne. Ale nie teraz, ale przy reformie Jerzego Buzka likwidującej 8-klasowe szkolnictwo. W szkole podstawowej, oddanej do użytku w 1958 roku, a której uczniem byłem w latach 60., były świetnie wyposażone pracownie: geograficzna, biologiczna, a zwłaszcza fizyczna i chemiczna (jak we wszystkich budowanych wówczas szkołach). Zwiedzaliśmy tę szkołę podczas uroczystości zorganizowanej z okazji 50-lecia jej istnienia – po tych pracowniach nie było śladu, aż przykro było patrzeć (mając je jeszcze w pamięci). To wtedy, podczas reformy 1999 roku, mógł Autor mówić i pisać o dramacie!

    Po czym następują peany o szkolnictwie międzywojennym:
    „(…) wbrew doświadczeniom okresu międzywojennego, kiedy polska edukacja należała do wiodących w Europie. Przyjeżdżali do nas reformatorzy z Francji, Niemiec, Szwajcarii, żeby zobaczyć, jak nasi nauczyciele prowadzą szkoły.”

    O takich naszych wiodących wzorcach już kiedyś słyszałem; bodajże Andrzej Urbański – wówczas prezes TVP – na zarzuty o słabych programach telewizyjnych zaprzeczał temu i jako dowód ich wspaniałości mówił o tym, że zarządzający telewizjami z Niemiec, Wielkiej Brytanii itd. wzorują się na tej naszej świetnej telewizji.
    Tego typu stwierdzeń, że jesteśmy dla kogoś wzorcem i drogowskazem nie da się co prawda udowodnić, ale mają one tę zaletę, że nie można im zaprzeczyć.

    No to popatrzmy jak w rzeczywistości wyglądała ta nasza „wiodąca edukacja”.

    „Wydane w okresie 1918-1932 przepisy prawne ustanawiały jako standard szkołę siedmioklasową, przewidywały jednak przejściowe istnienie szkół powszechnych 6- i 4-oddziałowych. Szkoła mogła realizować program w zakresie 7 oddziałów, jeżeli miała co najmniej trzech nauczycieli.”
    Źródło: Janusz Żmijski – Podstawowe informacje o systemie szkolnym w II RP w 1926 r. (www.biblioteki.org)

    „(…) Znaczną przebudowę ustroju szkolnego przeprowadzono na mocy ustawy z 1932, uchwalonej z inicjatywy min. wyznań rel. i oświecenia publicznego J. Jędrzejewicza. Reforma (zw. jędrzejewiczowską) utrzymała 7-letni obowiązek szkolny w zakresie szkoły powszechnej, ale zarazem zachowała zróżnicowanie organizacyjne i programowe tych szkół (szkoły powszechne I, II i III stopnia, tj. 4-, 6- i 7-klasowe), faktycznie SANKCJONUJĄC RÓŻNICE W POZIOMIE WYKSZTAŁCENIA JUŻ NA PIERWSZYM, OBOWIĄZKOWYM SZCZEBLU NAUCZANIA (podkr. hetys). Wstęp do gimnazjum (nadal na podstawie egzaminu) dawało ukończenie 6 klas szkoły powszechnej, klasa 7 była przeznaczona dla tych, którzy nie zamierzali kształcić się dalej. (…) Ustawa przewidywała, że 60% szkół powszechnych może mieć stopień organizacyjny I, 17% — III. Większość szkół I stopnia działało we wsiach, co znacznie utrudniało dostęp dzieci wiejskich do szkół średnich i wyższych. Trudności finansowe, niedobór nauczycieli i braki lokalowe powodowały, że znaczna liczba dzieci pozostawała poza szkołą, nie wypełniając obowiązku szkolnego (1934/35 było ich ponad 900 tys.). (…) Niższe szkoły zawodowe, o charakterze praktycznym, były oparte na I stopniu szkoły powszechnej; gimnazja zawodowe odpowiadały gimnazjom ogólnokształcącym, licea zawodowe uprawniały do dalszych studiów w wyższych szkołach technicznych. (…)Szkolnictwo mniejszości nar. rozwijało się w II RP nierównomiernie, nie zaspokajając na ogół potrzeb i aspiracji oświat. poszczególnych grup.”
    Źródło: https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Polska-Oswiata-Druga-Rzeczpospolita;4575098.html

    A co na ten temat mówią liczby?:

    Uczniowie publicznych szkół powszechnych w roku szkolnym 1937/38
    Typ szkoły Liczba uczniów Udział
    szkoły I stopnia (4-klasowe) 1.649,3 tys. 35,08%
    szkoły II stopnia (6-klasowe) 915,8 tys. 19,48%
    szkoły III stopnia (7-klasowe) 2.136,1 tys. 40,67%
    ogółem (wszystkie typy szkół) 4.701,2 tys.
    Źródło: Mały rocznik statystyczny 1938. Główny Urząd Statystyczny Rzeczypospolitej Polskiej. Warszawa 1938; wg tabl. 24. Uczniowie publicznych szkół powszechnych według klas w roku szkolnym 1937/38, s. 345.

    Absolwenci szkół powszechnych 1935/36
    Typ szkoły Liczba absolwentów Udział
    Ogółem 277,8 tys.
    w miastach 97,6 tys. 35,13%
    na wsi 180,2 tys. 64,87%
    Szkoły publiczne 264,7 tys. 95,28%
    w miastach 87,0 tys. 31,32%
    w tym 7-klasowe 84,9 tys. 30,56%
    na wsi 177,7 tys. 63,97%
    w tym 1- i 2-klasowe 97,3 tys. 35,03%
    3- – 5-klasowe 38,6 tys. 13,89%
    6- i 7-klasowe 41,8 tys. 15,05%
    Szkoły prywatne 13,1 tys. 4,72%
    Źródło: Tamże, wg tabl. 26. Absolwenci szkół powszechnych, s. 345.

    Łatwo obliczyć, że absolwenci wszystkich szkół 7-klasowych (139,8 tys.) stanowili zaledwie 50,52% absolwentów wszystkich typów szkół (powszechnych). Dobrze kształcące szkoły prywatne opuszczało 4,72% wszystkich absolwentów szkół powszechnych. A jeżeli dodać tę liczbę i przyjąć założenie, że w ok. 10% szkół publicznych (zwłaszcza w dużych miastach) poziom nauczania był wysoki, to uzyska się 10% populacji, o której pisał (powyżej) pan Radosław. To on ma rację, a nie Pan Profesor! „Wystarczyło przejrzeć roczniki statystyczne, aby tego uniknąć” (tak przypadkowo się złożyło, że to jest także śródtytuł w tym wywiadzie.)

    Ale liczby nie zawsze wszystko powiedzą, warto także zapoznać się z opiniami znawców; pozwolę więc sobie na przytoczenie fragmentów wybranych z ówczesnych artykułów prasowych (można je przeczytać lub skopiować ze strony https://bc.wbp.lodz.pl/dlibra/publication/16503#structure):

    „Katastrofa oświaty powszechnej (Głos Poranny nr 26, z 26 stycznia 1939 roku, s. 2)
    Mamy z górą 5 milionów dorosłych analfabetów, pół miliona dzieci poza szkołą; zaledwie 2.500 punktów wiejskich na 140.000 korzysta z bibliotek ruchomych, jedna książka wypada na 24 mieszkańców wsi. Można by wiele powiedzieć na nasze usprawiedliwienie, ale w niczym nie zmienia to smutnej rzeczywistości, która stawia Polskę pod tym względem na szarym końcu narodów.
    Faktem jest, że stan szkolnictwa powszechnego w Polsce jest katastrofalny. Na 27 tysięcy szkół prawie połowa to to szkółki o jednym nauczycielu, który uczy przeciętnie po 70 dzieci, bardzo często po 80 – 140, a są szkoły, na szczęście już nieliczne, gdzie biedny siewca oświaty „kształci” sam jeden po 140 – 180 dzieci. Ponurą anegdotą wyda się fakt, że istniały szkoły, gdzie nauczyciel miał od 180 do 230 uczniów! (…)
    Wybitny znawca szkolnictwa, członek senackiej komisji budżetowej, sam długoletni kierownik szkoły, mówi z goryczą: – To jest produkcja jednego i trzech ćwierci miliona analfabetów społecznych. (…)”

    „Ciężka sytuacja szkolnictwa. Doniosły memoriał Związku Nauczycielstwa Polskiego (Głos Poranny nr 27, z 27 stycznia 1939 roku, s. 8)
    W ciągu bieżącego tygodnia delegacja ZNP z prezesem Z. Nowickim na czele złożyła memoriał o sytuacji szkoły i nauczyciela ministrowi oświaty oraz marszałkom Sejmu i Senatu. (…)
    Memoriał obrazuje niebezpieczeństwo, grożące polskiej kulturze wskutek kryzysu w szkolnictwie. (…) W kraju znajduje się wciąż około miliona dzieci poza obowiązkowym nauczaniem, przepełnieniem izb szkolnych i przeciążeniem pracą nauczyciela wywołuje w następstwie groźne zjawisko powrotnego analfabetyzmu; (…)
    W memoriale znajduje się, jak wiadomo, ponad 50.000 podpisów nauczycieli. Walka z kryzysem w oświacie jest najbardziej palącą koniecznością państwową.”

    „Położyć kres anarchii na uczelniach (Głos Poranny nr 48, z 17 lutego 1939 roku, s. 1 i s. 6)
    [posiedzenie Senatu] (…)
    Po kilku senatorach głos zabiera senator Bartel. [Kazimierz Bartel – profesor, matematyk, wielokrotny premier, wielokrotny minister (m.in. Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego) – przyp. hetys] To, co p. sprawozdawca mówił o studiach akademickich byłoby stanem bardzo dobrym. Przeciętny czas studiów studenta Politechniki Lwowskiej wynosi 13,8 lat, a kończy zaledwie jedna trzecia zapisujących się na nie. (…)
    Jakie są tego przyczyny? – Przyczyn jest dużo. – Przede wszystkim NIEDOSTATECZNE PRZYGOTOWANIE MŁODZIEŻY PRZYCHODZĄCEJ ZE SZKÓŁ ŚREDNICH [podkr. red.]. Dla zorientowania się w ogólnych horyzontach umysłowych młodzieży wstępującej na politechnikę przeprowadziłem pewien egzamin dla sprawdzenia poziomu wykształcenia. Otóż wyniki są rewelacyjne.
    Poziom umysłowy młodzieży kończącej szkoły średnie jest bardzo niski [podkr. red.]. Młodzież przychodząca obecnie na wyższą uczelnię nie zna zupełnie języków obcych, słabo zna polski, no, a pisać po polsku oczywiście nie umie, bo kto dziś to umie.
    Zbadanie ogólnego poziomu wykształcenia studentów wykazało, że np. 58% studentów nie wiedziało, kto to był Rajmund Poincare. Akwafortę określili studenci, idący na wydział architektury, jako ujście wodociągu, 38% nic o niej powiedzieć nie mogło, 11% nic nie wiedziało o Galileuszu, 8% nie słyszało o Ryszardzie Wagnerze. (…)”

    „Uniwersytet zamienia się w szkołę początkową. Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego o zastraszającym poziomie inteligencji młodzieży (Głos Poranny nr 66, z 7 marca 1939 roku, s. 6)
    Wystąpienie sen. Bartla było kamieniem rzuconym do sennej sadzawki. Poruszyło opinię publiczną, skłoniło do zabierania głosu tych, którzy wiele mają do powiedzenia. M. in. W ostatnim numerze „Obrony Kultury” [dwutygodnik i tygodnik ukazujący się w latach 1938-1939 – przyp. hetys] z rewelacyjnymi wprost informacjami występuje prof. UJ Adam Heydel [Adam Heydel – prawnik, ekonomista, prof. UJ – przyp. hetys] (…)
    Przykładów podobnych mogę przytoczyć więcej z praktyki egzaminacyjnej. (…) stawiam nieraz pytanie: „ile jest 5 procent od dwudziestu”. W wyjątkowych wypadkach dostaję odpowiedź trafną. (…)
    Uczeń przychodzi do szkoły wyższej z BRAKIEM NAJBARDZIEJ ELEMENTARNYCH WIADOMOŚCI FAKTYCZNYCH [podkr. red.]. Uzupełnić je musi uniwersytet. Obecna szkoła powszechna i średnia chce zastąpić chce zastąpić uniwersytet: dyskusja, dialektyka, problematyka, są i oceny, a dzięki temu uniwersytet zamienia się w szkołę początkową. Podałem przykład odpowiedzi na pytania o procent. Bardzo często spotykam się także z nieznajomością najprostszych działań arytmetycznych, tabliczki mnożenia, mimo, że na ogół matematyki uczy się więcej jak niegdyś. A gramatyka, a ortografia polska? (…)
    Przed paru laty egzaminowałem z polityki agrarnej doktora obojga praw, który dodatkowo uczęszczał na kurs spółdzielczy. Przebieg egzaminu był następujący: (…)
    Zmieniam pytanie” „Niech Pan Doktor wyliczy kraje, które sąsiadują z Polską”.
    Kandydat: „Litwa, Rosja, Rumunia…”
    Przerywam: „Co leży między Litwą a Rosją?”
    Kandydat po chwili wahania: „Kurlandia”.
    „Czy jest obecnie państwo o takiej nazwie?”
    Kandydat: „To taki mały kraj”. (…)
    W jednej z wyższych uczelni polecono słuchaczom wrysować w ślepą mapę Europy granice państw i miasta stołeczne. Znalazł się taki, który wyrysował Polskę sąsiadującą z Francją, a Niemcy umieścił na wschodzie, między Polską a Rosją.
    Inny Kandydat przy tym samym egzaminie powiedział mi, że Napoleon I żył w roku 1870. (…)
    Jak to się stało, że ludzie przemknęli przez oczka sieci egzaminów – nie wiem. Tym trudniej zrozumieć, jak to się stało, że poza klasą szkolną i salą wykładową nie natknęli się na książki, gazetę, mapę, czy rozmowę, z których dowiedzieliby się o Napoleonie lub o granicach Polski. (…)
    Konkluzje:
    1) Złe przygotowanie w szkole średniej, wynikające z jej organizacji i z jej nastawienia metodycznego,
    2) Środowisko domowe, wykazujące niesłychanie ubogie zasoby kultury ogólnej,
    3) Przeludnienie uniwersytetów, które z jednej strony utrudnia kontakt z uczniem i rzetelne nauczanie, a z drugiej obniża poziom wymagań egzaminacyjnych. (…)”

    Czy można więc wskazać jakieś elementy naszej przedwojennej edukacji mającej być wzorcami dla „reformatorów z Francji, Niemiec, Szwajcarii”, bo na podstawie statystyk i artykułów prasowych trudno je dostrzec.
    Ta część wypowiedzi Pana Profesora wpisuje się w trwającą od 30 lat oficjalną, propagandową mitologizację idealizującą II RP.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radoslaw
      Radoslaw 15 października, 2020, 16:05

      „Przeciętny czas studiów studenta Politechniki Lwowskiej wynosi 13,8 lat, a kończy zaledwie jedna trzecia zapisujących się na nie.”

      Niesamowite, prawie 14 lat! I pomyśleć, że za PRL-u mówiło sie o wiecznych studentach… Tylko że takich były pojedyncze sztuki na roku i obsuwały im sie te studia o rok-dwa. Czyli średnia była maksymalnie z rok dłuższa od normalnej długości studiów – a nie o 9 lat! To jak ta przedwojenna Polska miała sie uprzemysłowić przy takiej jakości kadr inżynierskich? I sporo to też mówi o tej mitycznej przedwojennej inteligencji. Niewątpliwie było wśród niej wielu ludzi wybitnych, ale jednak zdecydowanie za mało, aby wyciągnąć kraj z tak straszliwej zapaści cywilizacyjnej. To sie dopiero udało po 1945 roku.
      Wykonał Pan niemałą prace docierając do tych wszystkich danych, pozwole sobie je skrupulatnie odnotować.
      Jeszcze jedna uwaga – byłem zdecydowanym przeciwnikiem „reformy” gimnazjalnej, bo uważałem, że to tylko fasada, za którą kryje sie dewastacja polskiej szkoły. I nie pomyliłem sie. Ale z tego samego powodu byłem też przeciwnikiem powrotu do systemu 8-klasowego. Lepiej było w ramach istniejącego już systemu gimnazjalnego poprawić poziom kształcenia, zmodyfikować programy, niż robić kolejną rewolucje, z którą kryją sie koszty i chaos organizacyjny. Edukacja to materia delikatna i nieustanne przewracanie jej do góry nogami, w dodatku przy braku środków, tylko jej szkodzi. Ale to tylko moja opinia.

      Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy