Oszukać górską śmierć

Oszukać górską śmierć

Orla Perć pochłonęła wiele ofiar, ale dostarcza też wspaniałych przeżyć

Równo sto lat temu, w 1906 r., ks. Walenty Gadowski wraz z Klimkiem Bachledą wymalowali na Zawracie ostatnie czerwone znaki kończące szlak turystyczny wiodący przez grzbiet Wołoszyna, Buczynowe Turnie, Granaty i Kozie Wierchy. W ten sposób dobiegły do pomyślnego finału prace nad stworzeniem Orlej Perci. Przez trzy lata ksiądz i zatrudnieni przez niego górale, idąc od Wodogrzmotów Mickiewicza, malowali znaki, rąbali stopnie, zakładali klamry i łańcuchy.
Ks. Gadowski żył długo, w 1952 r., cztery lata przed śmiercią, jako stateczny 91-latek wszedł w towarzystwie kleryków na Zawrat, gdzie tłum turystów, który rozpoznał dobrodzieja po koloratce, przywitał go oklaskami w dowód uznania dla kondycji leciwego kapłana.
Orla Perć prowadzi dziś tylko od przełęczy Krzyżne (Wołoszyn to ścisły rezerwat zamknięty dla turystów), za to często zalicza się do niej i Świnicę. „Podobłoczny ten szlak wspina się na strome zręby licznych turni, nad przepaściami, a dzięki pomocy umieszczonych w trudniejszych miejscach ubezpieczeń, pozwala pokonać wiele nieprzebytych na pozór ścian i kominów”, pisze Tadeusz Zwoliński w przewodniku sprzed 55 lat.
Słowa aktualne do dziś, ale ruch na tych ścianach i w kominach jest teraz czterokrotnie większy. To w dużej mierze właśnie za sprawą tłumów przewalających się tą podniebną trasą, na Orlą Perć i drogi dojścia do niej przypada lwia część wypadków zdarzających się latem w naszych Tatrach.

Zwyczajny tydzień
Miesiąc temu, 22 czerwca, z Granatów na Krzyżne idzie dwoje turystów z Węgier. W rejonie przełęczy Pościel Jasińskiego (od nazwiska kłusownika z Poronina, który zabłądził tam, nocował, wreszcie spadł w przepaść i zginął) kobieta traci równowagę na starym śniegu i leci 200 m do doliny Pańszczycy. Zszokowany partner przez telefon błędnie zawiadamia TOPR, że jego towarzyszka spadła do Buczynowej Dolinki (czyli na drugą stronę Orlej Perci) i rusza w dół, by jej pomóc. Wkrótce sam osuwa się stromym żlebem. Jest pokaleczony i poobijany, ale rany nie są groźne dla życia. Tymczasem śmigłowiec przeszukuje obie strony grani, wreszcie znajduje turystkę. Ratownicy zjeżdżają z pokładu na linach, znoszą ją na miejsce dogodniejsze do lądowania. Obrażenia są jednak ciężkie, kobieta umiera w zakopiańskim szpitalu.
Tego samego dnia dwie dziewczyny schodzą Zawratem z Orlej Perci na Halę Gąsienicową. W złych butach, z przemoczonymi nogami, grzęzną w stromych śniegach. Wyczerpane boją się zrobić choćby krok. Dzięki komórkom, nieocenionym, gdy trzeba wezwać pomoc, ratownicy docierają do nich na tyle szybko, że chronią je przed noclegiem pod gołym niebem.
Dwa dni później na trasie ze Świnicy na Zawrat turystka zsuwa się po śniegu i leci na stronę Pięciu Stawów. Szybki desant ratowników ze śmigłowca, pierwsza pomoc, zniesienie rannej na noszach w teren nadający się do lądowania, transport do szpitala. – Turystka może mówić o ogromnym szczęściu. Mimo prawie 150 m upadku po skałach i śniegu, doznała tylko niegroźnych otarć i potłuczeń – ocenia Adam Marasek, zastępca naczelnika TOPR.
Po trzech kolejnych dniach z Zawratu spada turystka z Niemiec. Ciężko potłuczoną, z poranioną głową, zabiera śmigłowiec. Następny dzień – upadek kobiety z Koziej Przełęczy do Koziej Dolinki. Złamanie nogi, śmigłowiec, szpital. Dzień później – kolejna dziewczyna zlatuje po śniegu między Świnicą a Zawratem i trafia do szpitala.

Lęk odbiera siły
To był zapis tylko jednego tygodnia na Orlej Perci. Dużym utrudnieniem dla turystów jest letni śnieg, który często przykrywa łańcuchy ubezpieczające. Nawet teraz, w drugiej połowie lipca, ostrzegają przed tym komunikaty Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.
W sierpniu 2005 r. turystka pośliznęła się na Granackiej Przełęczy i zleciała do Pańszczycy. Otwarte złamania, rany głowy, wykrwawienie – na szczęście szybki transport śmigłowcem ratuje jej życie. W 1998 r., w czerwcu, grupa turystów telefonuje do TOPR, że ich koleżanka usiadła, by odpocząć, przechyliła się i poleciała w przepaść. Ratownicy zaczynają poszukiwania, wieczorem w Buczynowej znajdują zwłoki. Turystka, siadając, na moment puściła łańcuch. Na przepaścistej grani plecak, nawet niezbyt ciężki, łatwo pozbawił ją równowagi i spadła z wysokości 200 m.
Utrata równowagi, pośliźnięcie, potknięcie, zejście ze szlaku – wszystko to przytrafia się turystom w całych Tatrach, ale na Orlej Perci znacznie częściej ma fatalne skutki. Starzy ratownicy do dziś pamiętają lipcowy tydzień, 40 lat temu, w 1966 r. Najpierw turysta pośliznął się i runął 300 m z Granackiej Przełęczy do Pańszczycy. Parę dni potem, też do Pańszczycy, spadł z Małej Buczynowej Turni 14-letni uczeń. Z tej doliny przez lata ratownicy znieśli już dziesiątki ciał.
W lipcu 1980 r. turysta pośliznął się na Granackiej Przełęczy i zjeżdżając po śniegu, potrącił mężczyznę. Obaj runęli żlebem do Pańszczycy. Jeden zginął, drugi, ciężko ranny, cudem ocalał. W 1998 r. tuż obok wspinaczy pokonujących ścianę Zadniego Granatu przeleciał mężczyzna. Gdy ciało zniesiono z gór, żona relacjonowała, że po prostu pośliznął się i po chwili zniknął jej z oczu.
Takie wypadki są typowe dla Orlej Perci, bo z nadzwyczaj stromych, wysokich ścian jest gdzie spadać. Szlak jest bardzo eksponowany, często stawia się nogi na nikłych półkach skalnych lub na klamrach, mając pod sobą kilkadziesiąt metrów powietrza. Świadomość, że obsunięcie się stopy lub wypuszczenie łańcucha z ręki może oznaczać śmiertelny wypadek, odbiera pewność ruchów. Takie miejsca jak niemal pionowe podejście na Kozie Czuby czy drabinka do Koziej Przełęczy, kończąca się nad przepaścią przy gładkich ścianach, wymagają bądź braku lęku wysokości, bądź (częściej) wmówienia sobie, że go nie odczuwamy. Granie szczytowe są wąskie, po obu stronach ograniczone parusetmetrowymi ścianami. Zdarzają się nieprzyjemne miejsca bez zabezpieczeń, które trzeba pokonać, wiedząc, że utrata równowagi grozi stoczeniem się w niewidoczną przepaść podcinającą dość łagodne zbocze. W październiku ub.r. w podobnym miejscu Orlej Perci, na Koziej Przełęczy Wyżniej, 21-letni turysta stracił równowagę i na oczach kolegów zsunął się w stronę Dolinki Pustej. Nie miał szans, stok kończył się stumetrową przepaścią. Kilka tygodni wcześniej, niemal w ten sam sposób, z tego samego miejsca spadła kobieta. Niestety, skutek również był identyczny.

Pułapka ciągle czeka
Cała Orla Perć z wyjątkiem rejonu Buczynowej Turniczki (2060 m) przebiega powyżej 2100 m n.p.m., kulminacja to Świnica (2301 m) i Kozi Wierch (2291 m). Dla części turystów kilkugodzinny pobyt na tej wysokości jest już odczuwalny, szybciej się męczą, serce wali, oddech staje się płytki.
– Na tym szlaku nigdy nie ma dosyć uwagi. To jedna z najbardziej „honornych” tras turystycznych. Zdarzało się, że wieczorami kończyłem jakieś drogi wspinaczkowe właśnie na Orlej Perci. Zejścia bywały bardzo trudne, musieliśmy uważać na każdy krok – mówi Michał Jagiełło, dyrektor Biblioteki Narodowej, ratownik, taternik i pisarz.
Orla Perć wyczerpuje fizycznie i psychicznie, jeden fałszywy krok grozi nieszczęściem. Na zboczu Niebieskiej Turni uprzejmy turysta starszej daty odchylił się w bok, by zrobić miejsce kobietom idącym z przeciwka. Poleciał w przepaść i zginął. W pobliżu tego miejsca zagorzały fotoamator zszedł kilka metrów ze szlaku, chcąc zrobić efektowne ujęcie Niebieskiej Przełęczy. Upadek, ciężkie potłuczenia, urazy miednicy i klatki piersiowej.
Gdy więc nareszcie, tak jak w okolicach Granatów i Buczynowych Turni, pojawiają się łagodniejsze zbocza, to choć wiemy przecież, że trzeba uważać na znaki, zdarza się, iż zamiast zygzakującego, skalistego, bezlitosnego dla zmęczonych nóg szlaku wybierzemy pochyłe trawniki. Są gładkie, dogodniej sprowadzają z góry – ale upadek na tych śliskich trawkach oznacza coraz szybsze zsuwanie się w dół i wreszcie lot w przepaść. Tak jak zdarzyło się to w październiku ub.r. na Małej Buczynowej Turni turyście, który szczęśliwie zatrzymał się nad progiem skalnym. Ratownik zjechał na linie z wiszącego śmigłowca i wciągnął rannego na pokład.
Częściej szczęścia niestety brakuje. 95 lat temu w sierpniu Jan Drege wraz z dwiema siostrami postanowił zejść z Granatów do Gąsienicowej żlebem, któremu później nadano jego nazwisko. Gdy zaczęło się robić stromo, siostry zostały (by następnego dnia wrócić do czerwonych znaków i ocalić życie), on nadal szedł w dół, wreszcie runął z ponadstumetrowego progu. Żleb Drege’a, określany w przewodnikach jako „śmiertelnie groźny”, stanowi przemyślną pułapkę, bo w którymś momencie staje się zbyt stromy, by można było wrócić drogą, którą się pokonało. Pozostaje więc tylko marsz na dół – zwłaszcza że kosówki nad Czarnym Stawem są coraz bliżej, a w dół wciąż jakoś daje się zsuwać i lądować na kolejnych półeczkach. Do czasu.
Trzy lata po śmierci Drege’a w żleb znowu weszła trójka turystów, brat, siostra i jej koleżanka. Scenariusz się powtórzył z tą różnicą, że tym razem to znajoma rodzeństwa ruszyła w dół i rozbiła się o piargi. Brat z siostrą byli już za nisko i nie mogli wrócić na Orlą Perć. Spędzili w żlebie pięć dni i nocy, wołając o pomoc. Turyści wędrujący nad Czarnym Stawem widzieli ich i słyszeli, nawet odpowiadali okrzykami, ale nie przyszło im do głowy, że tych dwoje ludzi w żlebie umiera. W końcu skrajnie wyczerpane rodzeństwo zaczęło schodzić. Brat runął w przepaść, na półce skalnej nad przewieszką została samotna kobieta, półprzytomna z głodu i przerażenia. Ratownicy z Mariuszem Zaruskim zjechali do niej na linach szóstej nocy, której pewnie już by nie przetrzymała. Śmiertelne wypadki w tym miejscu zdarzały się przez lata. W 1999 r. w lipcu podczas burzy kolejna trójka turystów, mężczyzna i dwie kobiety, chcąc jak najszybciej dotrzeć do schroniska, zaczęła schodzić żlebem Drege’a. Tym razem jednak w porę zrozumieli, że grozi im śmierć, pułapka się nie zamknęła, zatrzymali się, skorzystali z komórek. Ratownicy dotarli do nich następnego dnia.

O jedną wyprawę za dużo
Na wysokości 2000 m łatwo o załamanie pogody. Wyprawa z dreszczykiem zamienia się wtedy w rozpaczliwą walkę o życie na śliskich skałach. 20 lat temu w styczniu 1986 r. z Murowańca na Granaty ruszyło czterech młodych taterników, którzy tego samego dnia przyjechali nocnym pociągiem z Warszawy. Nie chcieli przenocować w schronisku i pójść w góry następnego ranka. Ale po południu, gdy byli już wysoko, spadła temperatura, wicher i zamieć odbierały siły. Doszło do tego zmęczenie nocną podróżą i wędrówką. Postanowili się wycofać, niestety dwóch z tej czwórki zmarło z wyczerpania. Jednym z nich był mój młodszy kolega, Tadek, z którym pięć lat wcześniej kończyłem kurs skałkowy. W jednym zespole uczyliśmy się wtedy wspinać.
Tadek był silnym i spokojnym taternikiem, nie mogłem uwierzyć, że zginął w taki sposób. Zostawił młodą żonę, Urszulę, poznaną na tym samym kursie wspinaczkowym, i trzymiesięcznego synka. – Byłam karmiącą matką, nie pojechałam więc z Tadkiem w góry. Milicja przyszła do domu i powiedziała, co się stało – mówi dziś Ula. Potem już się nie wspinała, udało się jej też uchronić przed tym syna… Tę tragedię opisał Michał Jagiełło w swym „Wołaniu z gór”. „Dwóch młodych ludzi umarło tej nocy: jeden w pobliżu schroniska, drugi w ścianie. Czy tak właśnie musiało się stać?”, pyta Jagiełło.

Śpiesz się powoli
Miłośnicy Tatr stale dyskutują, który szlak turystyczny z „kanonicznej trójki” jest najtrudniejszy. Rysy, wiadomo, najwyższe, ponad 2500 m (ze szczytowym triangułem); Przełęcz pod Chłopkiem (2307 m) – w niektórych miejscach bardzo wymagająca technicznie. Orla Perć jest jednak najbardziej eksponowana, suma wejść i zejść daje największe nagromadzenie trudności, wymagające dużej wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Wreszcie jest to jedyny z tych trzech szlaków, którego nie można pokonać w ciągu jednego dnia.
Samo osiągnięcie Orlej Perci np. od Krzyżnego wymaga prawie czterech godzin marszu z Hali Gąsienicowej. Krócej trwa podejście z Gąsienicowej na Zawrat, ok. trzech godzin. Ale do Gąsienicowej też trzeba dojść, co z Kuźnic zajmuje prawie dwie godziny. Najlepiej więc wjechać na Kasprowy (latem jakieś dwie godziny stania w kolejce do kolejki i niespełna pół godziny jazdy), skąd w dwie i pół godziny dotrzemy na Świnicę. Pamiętajmy, by zabrać rękawiczki (przydatne na łańcuchach) i oczywiście wodę, bo na Orlej Perci nie ma strumyków, a śnieg pakowany do butelek na wysokości ponad 2100 m topi się nieznośnie wolno.
Czasy przejścia Orlej Perci podawane w przewodnikach są różne (ze Świnicy na Krzyżne 8-9 godzin, z powrotem o 15-20 minut dłużej). Wbrew temu, co deklarują ich autorzy, nie odnoszą się one jednak do możliwości przeciętnego turysty, lecz odpowiadają szybkości wysportowanego mężczyzny, który idzie pewnie, bez lęku i wahań, w piękną pogodę, po suchej skale. I w dodatku nie odpoczywa na szlaku oraz nie stoi w kolejce do klamer i łańcuchów, co przy trudniejszych kominach na Orlej Perci jest nagminne. Czyli czasy te mają mało wspólnego z rzeczywistością.
Tak naprawdę konia z rzędem temu, komu przejście Orlej Perci zajmie mniej niż 11 godzin. Zwłaszcza gdy bezpiecznie chce się pokonać jej najtrudniejszy odcinek, od Skrajnego Granatu po Krzyżne, z którego nie ma jak zejść przed końcem drogi i trzeba zacząć go do godz. 16, jeśli się chce wyjść z gór przed nocą. „Ta część Orlej Perci należy chyba do najtrudniejszych odcinków całej trasy. Kruchość terenu powoduje, że po każdej ulewie ten podniebny szlak jest częściowo zniszczony, znikają pracowicie układane stopnie. Ubezpieczona łańcuchami i klamrami perć kluczy w dużej ekspozycji i prowadzi terenem – zdawałoby się – zbyt trudnym jak na możliwości turysty”, czytamy w „Wołaniu z gór”.
Poza wszystkim trudno przejść Orlą Perć, nie kładąc się na szczycie Zamarłej Turni i nie wystawiając głowy nad 140-metrowe urwisko, gdzie wspinają się taternicy. Trudno nie sprawdzić, czy podparty zapałkami potężny głaz na Zmarzłej Przełęczy będzie się chwiał, czy też nadal wytrzyma nacisk naszego ramienia. Trudno nie podziwiać ze szczytu Koziego Wierchu helikoptera, kręcącego się 100 m pod nami nad Zawratem lub bez chwili zastanowienia zrobić krok nad niezgłębioną przepaścią na Granatach. A to wszystko zajmuje czas.
Orla Perć nie jest łatwa, ale nie przesadzajmy. W ubiegłym roku widziałem tam mocno starszą panią z laseczką, oczywiście w dobrych butach, podtrzymywaną chwilami przez wnuka, który przy łańcuchach odbierał od niej tę laseczkę. Szła Czarnymi Ścianami niespiesznie, acz pewnie. Więc jednak można.


Jak wezwać pomoc w górach

Jeśli potrzebujemy pomocy TOPR, dzwońmy pod numery: 0-601-100-300 lub (18) 206-34-44
Wołanie o pomoc stanowią też jakiekolwiek znaki: świetlne, głosowe czy np. machanie kurtką, dawane sześć razy na minutę. Potwierdzeniem, że nasze sygnały zostały zrozumiane lub że my zrozumieliśmy innych, są znaki dawane trzy razy na minutę.

Wydanie: 2006, 30/2006

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy