Pan Bóg nie chce biedy

Pan Bóg nie chce biedy

Czy Kościół w Polsce stać na coś więcej niż na wodę święconą?

Rozmowa z ks. Stanisławem Musiałem, SJ
Fragment wywiadu, który ukaże się w najbliższym numerze pisma „Zdanie”

– ZBIGNIEW BAUER: Czy Kościół polski – taki jaki jest i za tego akurat pontyfikatu – dostrzega u nas narastanie coraz większego rozwarstwienia społecznego?
KS. STANISŁAW MUSIAŁ: Nie dostrzega, bo jest zupełnie do tego nieprzygotowany intelektualnie.
– BAUER: Ale pewne rozwiązania próbuje ludziom podsuwać, na przykład mówi się wciąż o miłości i miłosierdziu. Czy to ma być lekarstwo na nędzę? Papież w moim rodzinnym Ełku mówił: “Błogosławieni cisi i pokornego serca”. Z jaką nadzieją odchodzili ludzie z placu celebry w tym mieście? Przecież to teren największego ubóstwa i bezrobocia w Polsce!
MUSIAŁ: W “Tygodniku Powszechnym” ukazał się artykuł Gowina, w którym jako plus dla Kościoła uznaje się wzrost akcji charytatywnej. Nie zgadzam się z tym. To dobrze, że tworzymy rozmaite ochronki i azyle dla biednych, bezrobotnych, samotnych matek i tak dalej, ale w gruncie rzeczy są to działania zastępcze. To jest wciąż ten sam staroświecki model XIX-wiecznej filantropii, brakuje zaś propozycji rozwiązań strukturalnych. A była okazja do takich propozycji. “Solidarność” zaprzepaściła tę szansę. Po upadku komunizmu w Polsce ludzie chcieli przemian, zwłaszcza w obszarze wolności osobistych i obywatelskich, a równocześnie chcieli zachować to dobro, jakie wniósł komunizm: równość społeczną, świadczenia socjalne, zapewnione miejsca pracy. Zabrakło jakiejkolwiek koncepcji, by połączyć stare z nowym. Kościół nie przyszedł tutaj z żadną pomocą koncepcyjną, oczywiście nie polityczną, proponując konkretne rozwiązania, tylko ideową, religijną, chrześcijańską. Dam przykład. Przed paroma laty w USA powstał obszerny list episkopatu poświęcony problematyce społecznej, zawierający m.in. surową krytykę rozmaitych aspektów życia społecznego, ekonomicznego, politycznego w Ameryce Północnej. Ten list pisano przez kilka lat. Powstawały jego kolejne wersje, nie tajne, tylko upubliczniane, dyskutowane, poddawane krytyce przez różne środowiska i osoby indywidualne. Kiedy dokument się ukazał, miał swoją wagę, choć Kościół katolicki w USA jest w mniejszości w stosunku do ogółu ludności w tym kraju. W Polsce na nic takiego nie zdobyliśmy się przez ostatnich 11 lat. Nawet nie widzimy takiej potrzeby. Pracujemy metodami doraźnych listów pasterskich, tak jak 100 czy 50 lat temu. Wygląda na to, że Kościół pogodził się z lekkim sercem z tym, że ekonomia do niego nie należy, my zajmujemy się tylko zbawieniem dusz ludzkich, co najwyżej gotowi jesteśmy poświęcić nowe obiekty gospodarcze, jak supermarkety itp. Nigdy nie zapomnę koszmarnego obrazu poświęcenia najdłuższego mostu w Polsce: na otwartej platformie stało dwóch prałatów i, jadąc powoli po pustym moście, machali wielkimi kropidłami na lewo i prawo, maczając je co chwilę w pojemniku z wodą święconą. Czy nie stać Kościoła w Polsce na coś więcej niż na wodę święconą? Czy nie stać nas na “encyklikę” narodową, w rodzaju tej z USA, w której powiedziano by wiernym: Bogaćcie się, Pan Bóg nie chce biedy. Chce, żeby ludzie już na tym świecie żyli godnie, dostatnio. Ale nie bogaćcie się “po trupach” innych ludzi. Jeśli chcesz być chrześcijaninem, musisz dostrzec innych, którzy nie umieją bogacić się tak jak ty. Oni też mają prawo żyć. Oczywiście nie chodzi tutaj o dokument z tego typu apelami moralizatorskimi, tylko o tekst dający analizę stanu faktycznego i proponujący konkretne rozwiązania, konkretne wskazówki, jak powinni zachować się chrześcijanie w naszej polskiej sytuacji, w okresie przemian.
– ADAM KOMOROWSKI: Czy Ojciec Święty, który stosunkowo często odbywa pielgrzymki do kraju i ma z nim mocny kontakt, nie daje takich pouczeń?
MUSIAŁ: Wydaje mi się, że nie. Jego homilie mają charakter okolicznościowy i nie zastąpią elaboratu koncepcyjnego. Zresztą sam Ojciec Święty w swym nauczaniu, obok homilii, kazań, przemówień, listów, sięga po takie “elaboraty” – oczywiście o innej tematyce. Są to jego encykliki. Odważę się sformułować w tym miejscu pewien paradoks (wiadomo: paradoksy zwykle szokują, choć nie chciałbym być źle zrozumiany) na temat “zysków” i “strat” płynących dla Kościoła w Polsce z faktu, że Ojciec Święty jest Polakiem. “Zyski” są znane wszystkim, więc nie potrzebuję ich wymieniać. Co zaś dotyczy “strat”, to sądzę, że większość katolików w Polsce woli się nad tym nie zastanawiać; wręcz uważają oni samą taką myśl za graniczącą z bluźnierstwem. Tymczasem chodzi tutaj o “straty” nie z winy Ojca Świętego, tylko z naszej winy. Fakt, że mamy Ojca Świętego Polaka – moim zdaniem – zaciążył na polskim Kościele negatywnie, bo zwolnił go z myślenia. Polegamy na Ojcu Świętym. On nam wszystko powie najlepiej, najgłębiej, najautentyczniej, najpiękniej. Jedna z pielgrzymek Ojca Świętego do kraju miała za temat “Dziesięcioro Bożych Przykazań”. Pomyślałem sobie, czy nie stać Kościoła w Polsce na wyjaśnienie wiernym Dziesięciu Bożych Przykazań? Czy nie można wziąć tej tematyki na “tapetę” kaznodziejstwa, katechezy, odczytów, dyskusji po parafiach, różnych inicjatyw medialnych, tylko mieć problem z głowy, zapraszając Ojca Świętego z Rzymu, bo on to najlepiej załatwi. Tymczasem niczego to nie załatwiło, jak pokazuje codzienne doświadczenie w naszym kraju.
– BAUER: Czyli Kościół w Polsce nie wypracował żadnego programu duszpasterskiego w dziedzinie życia ekonomiczno-społecznego.
MUSIAŁ: Żadnego. Za czasów komuny w Polsce o taki program było łatwo. Wystarczyło krytykować komunizm. Odium za brak dóbr materialnych, za kłamstwa, niesprawiedliwość, brak wolności spadało tylko na rządzących. Kościół nie brał odpowiedzialności za ten stan rzeczy, bo wszelkie dziedziny życia ekonomicznego, politycznego, kulturalnego były w rękach władzy komunistycznej. Teraz – od momentu przemian – program negatywny, oparty na “nie”, trzeba zastąpić programem pozytywnym: wyjaśniać ludziom, co znaczy sprawiedliwość, prawda, miłość, uczciwość. A to jest o wiele trudniejsze. Tym bardziej że na rynku ideowym w Polsce pojawiło się wiele nowych filozofii, wiar, postaw życiowych – wszystkie oferują swoje recepty na prawdę, miłość, uczciwość, sprawiedliwość. Na tym “rynku” Kościół dysponuje jeszcze tubalnym głosem, ale jest to głos jeden z wielu. Doszła jeszcze dodatkowa trudność. Ponieważ Kościół nie może ustawiać się na całkowite “nie” wobec władzy politycznej w Polsce, jak mógł to robić za komunizmu, który traktował jako wroga, jest teraz często posądzany o współpracę z władzą, przynajmniej z niektórymi partiami. W oczach wielu ludzi odpowiedzialność za taki, a nie inny stan rzeczy w Polsce spada więc nieuchronnie także i na niego. Jest to zresztą najtrudniejszy problem dla Kościoła we wszystkich demokracjach.
– KOMOROWSKI: Jakie to może mieć skutki na dłuższą metę?
MUSIAŁ: Na razie nie obserwujemy odpływu szerokich mas z Kościoła. Natomiast zmienił się, i to bardzo, człowiek, który do Kościoła przychodzi. Powiedziałbym: przychodzi, uczestniczy w liturgii, słucha, ale coraz częściej zaczyna myśleć własną głową i to nie tylko, gdy z ambony słyszy o polityce, ale i o moralności. Nie wiem, czy dalsze organizowanie wielkich happeningów religijnych (z Ojcem Świętym lub bez niego), a także “odgrzewanie” akcji duszpasterskich z czasów komunistycznych, jak nawiedziny obrazu Matki Bożej, zaowocują pogłębieniem wiary chrześcijańskiej w Polsce. Wydaje mi się, że nic nie zastąpi wyciszonych, wręcz owianych mistyką zgromadzeń modlitewnych i pracy intelektualnej. O tę ostatnią jest najtrudniej, bo ani nie wypracowaliśmy form, ani nie dysponujemy miejscami do tego, ani nie stworzyliśmy u naszych wiernych takich potrzeb. Nasze liturgie niedzielne to straszny rytualizm i rutyniarstwo. Podam maleńki przykład: jak kiedyś zatrzymałem się po pierwszym czytaniu – był to wyjątek z Listu św. Pawła do Rzymian o tym, że nic nas nie odłączy od miłości Chrystusowej – i usiadłem, żeby przez parę minut ciszy pozwolić temu tekstowi dotrzeć do umysłu i serca mojego oraz wiernych w kościele, to ktoś zaraz podszedł do mnie i zapytał pełen troski, czy się przypadkiem nie czuję źle. Dużo jest w naszych kościołach taniego moralizatorstwa, apeli, by stać się lepszym. Ale niewiele jest konkretnych wskazówek, jak to robić, np. jak miłować siebie, żeby móc miłować innych.
– BAUER: W praktyce sprowadza się to często do kuchni Brata Alberta. Czy to jest miłość bliźniego?
MUSIAŁ: Nie. Dlatego uważam rozwijanie tylko akcji charytatywnych za oddalanie od siebie rzeczywistych problemów i rzeczywistych zadań dla Kościoła.
– EDWARD CHUDZIŃSKI: Jeszcze jedna rzecz wiąże się z tym pontyfikatem. Tu winę ponosi nie tylko Kościół, ale także i media kształtujące opinię publiczną. Chodzi o niemal całkowite odcięcie Polaków od jakiejkolwiek krytyki papieża. A przecież nie wszystko, co czyni Jan Paweł II, spotyka się w świecie z powszechną aprobatą. Tymczasem Polacy, gdy ich papieża zabraknie, nie będą rozumieli, dlaczego się go krytykuje i to także w samym Kościele, a nie tylko w kręgach innowierczych, czy wręcz ateistycznych. Przykładem jest tutaj osoba – właśnie jezuity – księdza De Mello, który znalazł się na swoistym indeksie.
MUSIAŁ: No, indeksu jako takiego nie ma, ale decyzje w sprawie De Mello spełniają praktycznie funkcje indeksu. Z De Mello trochę przesadzono, bo w moim odczuciu nie jest to teolog, tylko chrześcijański “gawędziarz” teologiczny z domieszką mędrca hinduskiego.
– KOMOROWSKI: Czy niesłychane wzmocnienie pozycji papieża w czasie tego pontyfikatu jest dobre dla Kościoła i chrześcijaństwa, czy też nie?
MUSIAŁ: Wydawać by się mogło, że każdy katolik powinien się cieszyć z tego, że Ojciec Święty ma tak silną pozycję w Kościele i w świecie. Zostawmy sprawę pozycji papieża w świecie na boku. Jeśli idzie o Kościół i o pozycję w nim Ojca Świętego, to jestem pełen niepokoju i to niepokoju teologicznego. Widzę w tej sile zachwianie podstawowej struktury Kościoła, jaką jest kolegialność biskupów. (…) Trzeba tutaj jasno powiedzieć: do istoty Kościoła należy urząd papieski i urząd biskupi, ale papież nie jest szefem, a biskupi jego delegatami, jak w jakiejś międzynarodowej firmie, bo każdy biskup ordynariusz, odpowiedzialny za diecezję, jest z ustanowienia Bożego, choć może być mianowany przez papieża.
Te teologiczne zawiłości chciałbym rozświetlić od innej strony. Miałem swego czasu wywiad dla telewizji austriackiej, w którym m.in. wypowiedziałem się w kwestii, czy zwykły chrześcijanin potrzebuje na co dzień papieża. Otóż wcale go nie potrzebuje! Typowy chrześcijanin uczy się wiary od swych rodziców, katechetów, proboszczów, z czasopism i książek religijnych, czasem ma możność zobaczenia i usłyszenia swego biskupa. Modli się, przyjmuje sakramenty święte i to mu wystarcza. Papież jest potrzebny Kościołowi na innym poziomie, gdy są spory teologiczne, gdy są ważne sprawy do rozstrzygnięcia, gdy trzeba znaleźć odpowiedź na nowe pytania i wyzwania – i oczywiście, gdy zwołuje sobór. Ale na co dzień chrześcijanin obywa się bez papieża, choć kapłan wymienia jego imię w każdej mszy św. w kanonie. Wielu chrześcijan żyło w historii, działało, nauczało; wielu zostało nawet świętymi, choć wcale ludzie ci nie wiedzieli za życia, kto jest papieżem, nie znali jego imienia. (…) Sam Jan Paweł II jest świadomy niebezpieczeństw, jakie się kryją w obecnym stylu wykonywania władzy papieskiej, bo w encyklice Ut unum sint (“Aby byli jedno”) z 1995 roku prosił teologów o refleksję nad formami wykonywania urzędu papieskiego w Kościele.
– BAUER: Czy Ksiądz zgodzi się z tym, że w czasie ostatniej pielgrzymki papieskiej stało się coś bardzo ważnego na krakowskich Błoniach. Okazało się, że papież nie przyjedzie, bo jest chory. Nagle te tłumy, spośród których bardzo wielu przyszło nie na mszę, ale “na papieża”, zostały osamotnione. Ludzie stanęli wobec konieczności modlenia się i uczestnictwa w Eucharystii, gdy przy ołtarzu stał inny człowiek. Wielu odeszło z placu, wielu zatrzymała myśl, że ta msza jest w “intencji papieża”. Ale to zdarzenie uświadomiło nam, co może dziać się w polskim Kościele, gdy papieża zabraknie. Może był to znak przestrogi, dany z nieba?
MUSIAŁ: To słuszna uwaga. Źle znoszę bizantyjskie formy szacunku dla Ojca Świętego. Jedną, która mnie teologicznie razi, jest przyklękanie przez biskupów ordynariuszów przed papieżem. Przecież on jest jednym z nich, tyle tylko że biskupem Rzymu i jako taki jest dopiero papieżem, czyli “zwornikiem” Kościoła. Podziwiam pokorę papieża w akceptowaniu bez słowa sprzeciwu pewnych form kultu wobec jego osoby. Tak jakby się obawiał, że odrzucając te formy kultu, spowoduje jeszcze ich nasilenie. Chodzi mi o pomniki stawiane ku czci papieża, z których większość to zwyczajne bohomazy, karykatury Jana Pawła II, jak np. pomnik na dziedzińcu rezydencji arcybiskupów w Krakowie.
– BAUER: Ten fanatyczny kult ociera się o świętokradztwo, o jakąś postać herezji. Wierzy się w papieża, a nie w Boga!
MUSIAŁ: Przywołam autentyczne zdarzenie, o którym opowiadał młody Francuz, całkowicie niepełnosprawny i pozostający stale na wózku, którego on sam był świadkiem. W czasie mszy św. papieskiej, podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Francji – było to w Reims – pewna pani przyjęła komunię św., po czym szybko wyjęła z torebki pozłacane metalowe pudełeczko i mówi do księdza: – A teraz proszę o drugą hostię. – Po co? – pyta zdziwiony ksiądz. – Na pamiątkę z pielgrzymki.
– BAUER: Kościół nawiedzają kolejne fale nadmiernego, szkodliwego kultu dla papieży. Po nich przychodzą wstrząsające fundamentami Kościoła ruchy protestu. Przecież cała reformacja z tego się zrodziła.
MUSIAŁ: Może reformacja miała inne, jeszcze głębsze przyczyny. Sam “kult” papieży, patrząc na niego dzisiaj, miał pewne groteskowe, czy wręcz gorszące formy. Mała św. Teresa od Dzieciątka Jezus była przeszczęśliwa, gdy jako 14-letnia dziewczynka, podczas pielgrzymki do Rzymu, była dopuszczona do stóp (konkretnie: do czerwonego pantofla) papieża Leona XIII. Nawet poczciwy Jan XXIII pozwalał się wnosić do bazyliki św. Piotra na “sedia gestatoria” (to był po trosze ówczesny papamobile). Sam to widziałem jeszcze za Pawła VI i zawsze zastanawiałem się, o czym myśli tych dwunastu tragarzy, niosących Ojca Świętego? Być może o tym, o czym “myślał” – według Chestertona – osiołek, na którym Pan Jezus wjeżdżał do Jerozolimy w Niedzielę Palmową: że wszyscy wiwatują na jego cześć. Średniowiecze było trochę pobożniejsze. Papieże, gdy podróżowali po swym państwie, zazwyczaj konno, kazali przed sobą prowadzić białego konia, na którym była umocowana monstrancja z hostią. Ale nie martwmy się o te formy “kultu” papieży. Na szczęście, Pan Bóg nad wszystkim czuwa.
– BAUER: Dzięki Bogu mamy Pana Boga.
– CHUDZIŃSKI: No i Pan Bóg stworzył także Parkinsona, aby ten obwieścił swoje słynne prawo.
MUSIAŁ: Biurokracja to osobna sprawa. Kiedy przyjechałem do Rzymu, 35 lat temu, to w Kurii Rzymskiej (we wszystkich kongregacjach, urzędach, biurach etc.) pracowało niecałe dwa tysiące osób. Dzisiaj jest ich już dwa razy więcej. To wróży źle na przyszłość, bo grozi zapaścią administracyjną. Jak się weźmie do ręki “Annuario Pontificio” (“Rocznik Papieski”), to przeglądając wszystkie urzędy i agendy Kurii papieskiej, można odnieść wrażenie, że jest się w administracyjnej dżungli (istnieje nawet urząd od muzyki kościelnej oraz archeologii chrześcijańskiej). Niektóre wymienione instytucje to tylko wierzchołki góry lodowej; taka np. Kongregacja od Kultu Bożego zatwierdza tłumaczenia wszystkich tekstów liturgicznych – nawet na język mongolski, choć w Mongolii katolików jest kilkudziesięciu, przynajmniej jak dotąd. Trzeba też wziąć pod uwagę, że każda z tych instytucji chce przynajmniej raz do roku “zaistnieć”. Publikuje więc dokumenty skierowane zazwyczaj do całego Kościoła. Nikt nie jest w stanie tego prześledzić, nie mówiąc już o przeczytaniu. Nawet tak oddany Ojcu Świętemu publicysta, jak Vittorio Messori, zaproponował dwa lata temu, żeby Stolica Apostolska narzuciła sobie roczny “post papierowy”, powstrzymując się od publikowania jakichkolwiek dokumentów. Proszę sięgnąć po włoskie wydanie dziennika watykańskiego “L’Osservatore Romano”: kilka stron to same przemówienia Ojca Świętego oraz dokumenty dykasterii rzymskich. Kto jest to w stanie przeczytać?
Biurokracja rzymska w końcu zadusi się dokumentami, jakie wytwarza, a także swoimi kompetencjami. I w końcu padnie. Nie kto inny jak wielki teolog szwajcarski, mianowany przez Jana Pawła II kardynałem, śp. Urs von Balthasar, powiedział kiedyś, że papież powinien zamienić Watykan na muzeum, a sam przenieść się pod “bramy” Rzymu, do jakiejś ubogiej dzielnicy. Wtedy byłby prawdziwie biskupem Rzymu, bo obecnie jest nim raczej symbolicznie (także jego wizyty w parafiach rzymskich są z konieczności raczej natury symbolicznej). A przecież papież to przede wszystkim biskup Rzymu i dopiero jako taki jest papieżem, “zwornikiem” Kościoła, punktem odniesienia dla jego jedności. Kościół katolicki obecnie gwałtownie się “odeuropeizowuje”. Inkulturacja Kościoła jest procesem nie do zatrzymania. Trzeba przywrócić rangę konferencjom episkopatów, a także poszczególnym biskupom ordynariuszom, odpowiedzialnym za diecezje, bo nie są oni “urzędnikami” papieża. Słowem – musi nastąpić decentralizacja.
– KOMOROWSKI: Czy mógłby Ksiądz podać przykłady nadmiernej koncentracji władzy papieskiej dzisiaj?
MUSIAŁ: Owszem. Widzę – przykładowo – dwa pola, gdzie ta koncentracja ujawnia się w sposób szczególny. Pierwsza sprawa to nominacje biskupie. Obecnie w Kościele katolickim obrządku łacińskiego każdy biskup nominowany jest przez papieża. W Kościołach wschodnich, utrzymujących jedność ze Stolicą Apostolską, papież zatwierdza wybór dokonany przez te Kościoły. Wydaje mi się, że problem nominacji biskupich przez papieża zapewne zdominuje XXI wiek. Już teraz Stolica Apostolska ma wielkie kłopoty z Austrią, nie mówiąc o Chinach. Nie wiem, czy uda się utrzymać dotychczasową praktykę, że gotową nominację przywozi się z Rzymu “w teczce”. Kościoły lokalne – duchowni i wierni – domagają się udziału w wyszukiwaniu, proponowaniu czy wręcz nominowaniu odpowiednich kandydatów. Dotychczasowy system ma, oczywiście, swoje dobre strony. W Chinach np. biskupi “oficjalnego” Kościoła katolickiego (bo istnieje obok niego Kościół “podziemny”) nominowani są praktycznie przez władze świeckie. Ale złe strony tego systemu przeważają: Kościół katolicki nabiera cech organizacji międzynarodowej, której szef i centrala znajdują się w Rzymie, a filie – diecezje – rozrzucone są po całym świecie. Tymczasem Kościół katolicki jest zbiorem Kościołów lokalnych, które dysponują wszystkimi środkami potrzebnymi do zbawienia (Słowem Bożym i sakramentami świętymi), pozostających w jedności z papieżem, biskupem Rzymu, a więc biskupem jednego z owych Kościołów. Kształt tej jedności był bardzo różny w historii, ale nigdy w przeszłości nie był tak “gorsetowo” spinający jak w ostatnich kilku wiekach, a zwłaszcza obecnie.
– BAUER: A drugi przykład?
MUSIAŁ: To podróże Ojca Świętego. Nie wiem, jak je historycy Kościoła ocenią w przyszłości. Nie wiem też, a raczej w to wątpię, czy ta forma będzie kontynuowana przez przyszłych papieży. Wątpliwość bowiem jest ta sama, co poprzednio: czy te wizyty, tak jak je widzimy na ekranach telewizyjnych czy przeżywamy bezpośrednio, nie dają przypadkiem wykrzywionego obrazu Kościoła – że chodzi tu o wizytę “szefa” otoczonego gronem jego “urzędników”, “delegatów”? Np. Ojciec Święty przyjeżdża do Polski, jak już wspomniałem, i wygłasza cykl kazań o Dziesięciu Bożych Przykazaniach. Co to może oznaczać? Że miejscowi biskupi nie są w stanie lub nie są zdolni podobnych kazań wygłosić, albo że gdyby je wygłosili, to ich słowa nie miałyby tej samej wagi, tego samego ciężaru teologicznego, jak w ustach papieża. Chrystus powierzył Piotrowi i jego następcom misję “utwierdzania braci w wierze”, ale jak należy to robić, żeby nie osłabiać autorytetu tych, którzy tę misję wykonują na co dzień na powierzonym sobie terenie, w diecezjach? Może to “utwierdzanie” dokonuje się właśnie podczas soborów i poza soborami, ale w ściśle określonych przypadkach, gdy papież zabiera uroczyście i autorytatywnie głos w pewnej spornej sprawie? Ktoś powiedział, że podróże Ojca Świętego to danie okazji ludziom biednym, by zobaczyli papieża, bo nie stać ich na pielgrzymkę do Rzymu. Ktoś inny powiedział, że pielgrzymki papieża mają na względzie nie tyle wiernych świeckich, ile samych biskupów, żeby utrzymać ich w jedności z Rzymem. Rzeczywiście, jest w Kościele wiele tendencji odśrodkowych. Tym tendencjom można przeciwdziałać wspomnianą wyżej koncentracją władzy w Rzymie, ale cenę za to płaci się ogromnie wysoką. Z czasem zamiera życie w diecezjach, bo jeśli ich biskupi mają być tylko “pasami transmisyjnymi” poleceń, pouczeń, instrukcji rzymskich, to Kościół urzędniczeje i duch, i życie z niego wyparowują. Oczywiście, wizyty papieskie mają swoje uzasadnienie teologiczne, mogą być też bardzo potrzebne, wszystko jednak zależy od ich wizualnego “wyreżyserowania”, żeby nie wyeksponować papieskiego prymatu do tego stopnia, że zewnętrznie zanika zasada kolegialności w Kościele.
– CHUDZIŃSKI: A może ważną rolę odgrywa także czas, w jakim ten pontyfikat przyszło wypełnić Janowi Pawłowi II? To jest era medialna, zatem najwyższy autorytet może być codziennie blisko wiernego przez telewizję, radio, kasety wideo, Internet. Dawniej papież był daleko.
MUSIAŁ: No właśnie – papież pozostawał w Rzymie i interweniował jedynie w wyjątkowych sprawach. Teraz, w epoce medialnej, można sobie wyobrazić coniedzielne połączenie telewizyjne z Rzymem i z Ojcem Świętym odprawiającym mszę świętą i głoszącym kazanie. Narzucać to powinno Rzymowi pewną oszczędność w używaniu tego środka.
– BAUER: Takie “interaktywne” połączenie poniekąd wypraktykowano w trakcie uroczystości kanonizacyjnych siostry Faustyny…
– CHUDZIŃSKI: Wytworzyła się taka sytuacja, że gdy w Polsce się coś stanie, to nasze media od razu spekulują, czy w trakcie najbliższej audiencji papież na to zareaguje.
MUSIAŁ: Będzie to trudne do utrzymania na dłuższą metę. Wydaje się, jeśli można dać upust swoim marzeniom, że w III tysiącleciu chrześcijaństwa papieże będą bardziej biskupami Rzymu, a biskupi z całego świata, pozostający z nimi w jedności, będą przyjeżdżać do Rzymu raczej po to, by uczyć się właśnie od biskupa tego miasta, jak pasterzować u siebie. Będą przyjeżdżać bardziej po to, by zaczerpnąć przykładu niż po dyrektywy, które teraz często otrzymują na piśmie w postaci wypracowanej przez Kurię Rzymską.
– BAUER: Jest takie słynne zdanie z Dziejów Apostolskich, przytoczone zresztą przez kardynała Macharskiego w czasie pożegnania papieża w Balicach: o cieniu przechodzącego Piotra, w którym każdy chciał się znaleźć. W cieniu przechodzącego Piotra chcą się znaleźć ludzie dobrzy, źli i całkiem nijacy. Każdy z nich żywi tę samą nadzieję: że cień przechodzącego Piotra uwolni ich od potrzeby myślenia, poszukiwania Boga na własną rękę, że wreszcie oczyści ich sumienia. “Medialność” Jana Pawła II wręcz zachęca do takiej postawy.
MUSIAŁ: Oczywiście, że tak się zdarza. Próżność ludzka nie zna granic. Iluż to ludzi uważa, że posiadanie zdjęcia z papieżem nobilituje ich w oczach innych, wręcz “kanonizuje”, zwalnia od rachunku sumienia, uderzenia się w piersi za własne grzechy. Zdjęcie z papieżem uważają za rehabilitację, to dotyczy zwłaszcza polityków. Zdarzają się, oczywiście, przypadki szczególnej przebiegłości, jak choćby wspólne pojawienie się Ojca Świętego z Pinochetem na balkonie i wiwatujące tłumy – wszystko wcześniej zaaranżowane przez dyktatora, bez wiedzy Ojca Świętego.
– BAUER: A prezydent Kwaśniewski w papamobile?
MUSIAŁ: Może papież dał w ten sposób sygnał o konieczności zasypywania przepaści między Polakami, chociaż interpretowano ten gest także i w ten sposób, że Ojciec Święty chciał uniknąć rozmowy z prezydentem w salonie na lotnisku.
– BAUER: Jednak ten gest był chyba ważniejszy niż konwencjonalna pogawędka przed odlotem.
MUSIAŁ: Jakkolwiek by ten gest oceniać, był on wspaniałomyślny, a wspaniałomyślność jest zaletą ludzi wielkich. Ojciec Święty pozyskuje sobie ludzi, a często ich “nawraca” takimi właśnie gestami. O rzetelną, prawdziwą, nie krzywdzącą ocenę ludzi, którzy działali w minionym systemie, jest coraz trudniej, bo coraz trudniej jest zrekonstruować przeszłość. Według mnie – patrzmy raczej teraz uważnie ludziom na ręce, chwytajmy ich za słowa. Dajmy każdemu człowiekowi szansę przemiany. Przecież wielu z tych, którzy służyli niegdyś poprzedniemu systemowi – nawet w sposób bardzo aktywny – przejrzało, odmieniło się i to w cichości serca. Nie żądajmy od nich głośnych deklamacji pokutnych, bicia się w piersi, tak by echo było słyszalne we wszystkich mediach. Mniej “krwiożerczości” w naszych międzyludzkich stosunkach wyjdzie nam na dobre.

 

Wydanie:

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy