Pan nad Wigrami

Pan nad Wigrami

Dla dyrektora Wigierskiego Parku Narodowego miejscowi to tylko kłopotliwe tło dla dzikiego krajobrazu

24-letnia Marta Ejsmont, matka dwojga małych dzieci, została wdową. Jej mąż Paweł, z zawodu rybak, w chwili śmierci miał 25 lat i był zatrudniony na podstawie umowy-zlecenia przez Wigierski Park Narodowy. Podpisana przez dyrektora parku umowa wygasała 30 listopada 2002 r. Nie wiadomo dokładnie, o której godzinie utonęli w Wigrach obaj Ejsmontowie – ojciec i syn, ale prawdopodobnie doszło do tego nad ranem 1 grudnia ub.r. Dyrektor bez ogródek oświadczył Marcie Ejsmont, że śmierć jej męża nie będzie uznana za wypadek przy pracy. Park nie pokrył nawet kosztów pogrzebu. Jedynie jego pracownicy zebrali prywatnie 260 zł i wręczyli je wdowie wraz z torebką cukierków dla dzieci.
Przez cały listopad Paweł rybaczył pod kierunkiem ojca przy odłowie tarlaków sielawy i siei. To praca niebezpieczna, prowadzona na głębokiej wodzie. Z tego powodu musi być wykonywana przez dwie osoby. Wieczorem Paweł z ojcem wypływali na jezioro i stawiali sieć. Nad ranem wypływali po raz drugi, aby wybrać rybę. To prawda, że umowa o pracę wygasała Pawłowi o północy tego dnia. Ale sieci zostały postawione przed północą i rybacy nie mogli pozostawić ich na jeziorze. A już na pewno nie mógłby tak postąpić Paweł, dla którego praca rybaka była pasją życia.
Młody Ejsmont podlegał służbowo ojcu i musiał wykonywać jego polecenia. – Jeśli śmierć teścia – mówi pani Marta, przykładając chusteczkę do oczu – została uznana przez dyrekcję parku za wypadek przy pracy, nie ma żadnego uzasadnienia, aby inaczej oceniać okoliczności śmierci mojego męża.
Dopiero inspektorzy z Państwowej Inspekcji Pracy w Białymstoku wykryli, że obaj Ejsmontowie utonęli na skutek rażących niedociągnięć pracodawcy w dziedzinie bhp. Nie zostali wyposażeni w kamizelki ratunkowe, ich plastikowa łódź nie miała atestu, zespół powypadkowy nie ustalił faktycznych przyczyn wypadku. Za te niedociągnięcia odpowiada osobiście pracodawca, czyli Zdzisław Szkiruć.
Marta Ejsmont założyła przeciwko niemu dwie sprawy – jedną w sądzie pracy, drugą w sądzie grodzkim. Jeśli sąd potwierdzi zarzuty, dyrektorowi grozi wyrok z art. 220 par. 1 kk – pozbawienie wolności do lat trzech.

Jak w obozie karnym

W okolicy źle mówią o dyrektorze parku. Że sam nie ma serca i równie bezlitosnego traktowania tutejszych mieszkańców uczy swoich strażników. – Trzy lata temu – opowiada Jan Nowel, sołtys w Rosochatym Rogu – staruszka ze wsi Krzywe zbierała jagody w lesie. Zobaczył ją strażnik, wyrwał koszyk z ręki, wysypał na ziemię, podeptał. Kobiecina popłakała się, wróciła do domu i tak to sobie wzięła do serca, że zachorowała. Niedługo potem umarła. A przecież ci strażnicy z tych wsi wyszli, tu mieszkają. Do dziś się dziwię, w jaki sposób można doprowadzić ludzi do takiej bezwzględności – sołtys kręci głową.
– Tak nie da się dłużej żyć – mówi. – Szkiruć po kolei zamyka drogi gminne prowadzące przez teren parku. Ludzie jadą na cmentarz w Wigrach i stop! Zatrzymuje ich strażnik, mandaty wypisuje. Drogi z Nowej Wsi do Leszczewa i z Nowej Wsi do Królówka były gminne, teraz są zakładowe. Stoją na nich zakazy wjazdu, a miejscowi nadkładają całe kilometry objazdami. Dyrektor już ogłosił, że drogi gminne z Sobolewa do Cimochowizny i z Płociczna do osady leśnej Wasilczyki również zamieni na zakładowe. Co wtedy zrobią mieszkańcy tych wsi? Jak się wydostaną z lasów?
Odkąd sięga ludzka pamięć, chłopi zawsze zbierali w tych lasach jagody, grzyby i orzechy. Jakoś runa nie wyniszczyli. Zresztą dla wielu rodzin to teraz główne źródło utrzymania. Ale park zabrania, za samo wejście z koszykiem do lasu już trzeba bulić karę.
Mieszkańcy wsi położonych nad Wigrami zawsze korzystali z prawa dostępu do jeziora, tzw. brzegowego. Gospodarze budowali sobie pomosty, przy których cumowali łodzie, łowili z nich ryby, czerpali wodę dla zwierząt. – To nielegalne! – ogłosiła dyrekcja parku i rozpoczęła wojnę z pomostami. W Rosochatym Rogu ludzie mieli szczęście – w Archiwum Państwowym w Suwałkach zachowały się pisane po rosyjsku dokumenty z XIX w., które potwierdzały ich prawa do „brzegowego”. Ten serwitut nigdy nie został im odebrany ani wykupiony przez skarb państwa. I polski sąd, po 140 latach, musiał uznać ważność tych dokumentów. Ale po jakich bojach z parkiem! Trzy wyroki, dwie apelacje, w końcu wykonalny wyrok Sądu Apelacyjnego w Białymstoku z lipca 2003 roku.
– Po wyroku wyremontowaliśmy nasz pomost – wspomina Piotr Giedrojć z Rosochatego Rogu – ale strażnicy z parku zauważyli nową deskę. Kazali ją zamazać błotem, żeby udawała starą. Przecież to absurd!
Aby wbić w dno jeziora kilka kołków przykrytych deskami, Giedrojć wydał 1140 zł na samą dokumentację. Projekt pomostu musiał być narysowany przez architekta, który wziął za to 500 zł. Za 450 zł geodeta wytyczył miejsce, a decyzja starostwa kosztowała 190 zł. – W innych rejonach Polski – żali się gospodarz – mniej się płaci urzędom za zgodę na budowę domu.

To tylko tło

Pewien rolnik ze wsi Michnowce, zresztą radny gminny, skarżył się, że wskutek ograniczeń narzuconych przez park jego gospodarstwo przynosi coraz niższy dochód. – Jest na to sposób – oświadczył Szkiruć i zaproponował, że dyrekcja będzie płacić temu rolnikowi za to, że przez kilka godzin dziennie wymłóci zboże cepem. Park podsyłałby turystów, żeby to oglądali. Radny nie miał ochoty przebierać się za kmiotka.
Dwa tysiące ludzi mieszkających w kilkunastu wsiach na terenie WPN na każdym kroku przekonuje się, że park nie liczy się z ich interesami. Są tłem dla dzikiej zwierzyny. Tymczasem to prawie wyłącznie rolnicy. Ich gospodarstwa powstały z pracy całych pokoleń. Gdy kilkanaście lat temu utworzono Wigierski Park Narodowy, z dnia na dzień okazało się, że tubylców obowiązuje 26 nakazów i zakazów. Dyrektor Szkiruć twierdzi, że są zgodne z prawem.
Łódki turystyczne, kajaki i żaglówki mogą wypływać na jezioro Wigry tylko w sezonie letnim – od początku czerwca do końca września. Za to statek turystyczny i motorówki należące do WPN śmigają po jeziorze przez cały rok bez ograniczeń. Żeglarzy i kajakarzy obowiązuje zakaz zbliżania się do znacznej części północnej linii brzegowej. Kto o tym nie wie, płaci mandat. Rolnikowi nie wolno zaorać pastwiska, aby zmienić je w pole uprawne. Może natomiast zamienić pole w ugór, nieużytek, dopuścić do jego zakrzaczenia i porośnięcia samosiejkami. Park jak najbardziej popiera taki sposób „gospodarowania”. Okazuje się, że ustawa o ochronie przyrody to tylko ramka, w którą gorliwi urzędnicy w rodzaju dyrektora Szkirucia wpisują własne twórcze pomysły.
Wójt Józef Stankiewicz otrzymał niedawno kopię planu ochrony dla Wigierskiego Parku Narodowego. Ten dokument już od wiosny tego roku czeka na zatwierdzenie w Ministerstwie Ochrony Środowiska. Jeśli minister go podpisze, gmina Krasnopol będzie zmuszona uwzględniać go w swoich planach zagospodarowania przestrzennego. Także inne gminy sąsiadujące z parkiem: Nowinka, Giby i Suwałki. A przecież park nie konsultował tego planu z samorządami. – Jak ja teraz mam powiedzieć moim wyborcom – denerwuje się Stankiewicz – że zgodnie z planem np. we wsi Czerwony Krzyż „nowa zabudowa zagrodowa na terenach rolnych nie może być realizowana”. Że w innej wsi „domki letniskowe przeznaczone są do sukcesywnej likwidacji, a teren po nich należy poddać rekultywacji”. Że „zakazuje się rolniczego wykorzystywania gnojowicy, ścieków bytowych i osadów pościelowych w granicach parku”. Przecież w praktyce oznacza to zmuszenie rolników do rezygnacji z hodowli zwierząt. Park nakazuje kryć budynki wyłącznie gontem, wiórem, dachówką lub blachą w kolorze ciemnego brązu lub ciemnoszarym. A jeśli rolnik nie ma pieniędzy na wymianę pokrycia dachowego? Zgodnie z tym planem, dyrekcja parku zamierza „zachęcać do wprowadzania produkcji żywności metodami ekologicznymi, do hodowli starych ras zwierząt gospodarskich i upraw starych odmian roślin”. Czyli skansen, tyle że na koszt rolników, którzy mieli pecha znaleźć się w granicach parku. Takich zakazów i nakazów jest w tym planie mnóstwo.
Najbardziej wzburzyła rolników wiadomość, że dyrektor Szkiruć zamierza wprowadzić strefę ochronną wód o szerokości 500 m od brzegu każdego jeziora na terenie parku i 100 m wzdłuż rzek. 500 metrów to tyle ziemi, że niektóre wsie zmieszczą się w całości. W strefie ochronnej „zakazuje się wznoszenia jakichkolwiek budynków i obiektów, w tym również obiektów przeznaczonych na potrzeby rolnictwa”. Natomiast „remonty dotychczas istniejących obiektów możliwe są tylko w granicach istniejącej zabudowy siedliskowej”. Oznacza to ograniczenie prawa do dysponowania prywatnym majątkiem rolników, i to bez żadnej propozycji rekompensaty. A przecież te gospodarstwa są ich głównym źródłem utrzymania. Niektórzy zaczynają interesować się agroturystyką, przyjmują na lato gości.
Szkiruć świadomie sabotuje i lekceważy prawomocne uchwały samorządu gminnego. Zimą tego roku gmina Krasnopol zorganizowała spotkanie mieszkańców wsi położonych na terenie parku w celu wyboru ich przedstawiciela do Rady Naukowej WPN. Na spotkanie przybyli starosta sejneński, Marian Luto, i wszyscy sołtysi. Mieszkańcy jednogłośnie wybrali do rady sołtysa Jana Nowela z Rosochatego Rogu. Rada podjęła w tej sprawie już dwie uchwały, ale dyrektor Szkiruć nie wydał sołtysowi Nowelowi pozytywnej rekomendacji. Powód? Rzekomy brak obiektywizmu u delegata.

Dyrektor trwa

Zdzisław Szkiruć wszystkiemu zaprzecza. Jest szczupłym, dystyngowanym mężczyzną z wypielęgnowanym wąsem w stylu angielskiego dżentelmena. Przepastne skórzane fotele w jego obszernym gabinecie i komplet luksusowych mebli prawdopodobnie kosztowały majątek. Zapewne tak musi być – przecież niemal codziennie w tym gabinecie są przyjmowani goście z zagranicy. – To prawdziwy dramat – mówi dyrektor – że zamiast zajmować się pracą koncepcyjną, od paru tygodni najwięcej czasu muszę poświęcać na prostowanie niesprawdzonych zarzutów pod moim adresem.
Zdaniem dyrektora, prawda jest taka: plan ochrony WPN, z takim zapałem oprotestowany przez wójtów niektórych gmin, to zaledwie projekt nieposiadający żadnej mocy prawnej. Faktycznie, kilka miesięcy temu dyrekcja WPN wysłała aktualną wersję planu do ministerstwa, ale tylko do konsultacji. Gdy plan zacznie spełniać wymogi legislacyjne, z pewnością zostanie przedstawiony gminom do zaopiniowania. Nie wiadomo, kiedy to nastąpi.
Zdzisław Szkiruć znacząco spogląda na zegarek. Niestety, musimy kończyć. Za kilka minut zaczyna się kolejna narada. W ciągu trwającej ponad godzinę rozmowy dyrektor nie znalazł czasu, aby choć jednym słowem skomentować sprawy przegranych przez park procesów z mieszkańcami Rosochatego Rogu, mataczenia komisji powypadkowej po utonięciu Fabiana i Pawła Ejsmontów oraz zgody dyrekcji WPN na wybudowanie ogromnej prywatnej rezydencji nad samym brzegiem jeziora Wigry we wsi Gawrychruda. Najwyraźniej właściciela tej rezydencji nie obowiązują żadne ograniczenia. Nie usłyszałem też odpowiedzi na wiele innych wątpliwości.

Prawem kaduka

Z tymi wątpliwościami stawiam się w warszawskiej kancelarii mecenasa Juliusza M. Janasa, który prowadzi w sądach cywilnych sprawy mieszkańców Rosochatego Rogu o respektowanie ich prawa do „brzegowego”. Uparta walka dyrekcji WPN kosztowała skarb państwa wiele tysięcy złotych, wydanych na opłaty sądowe.
Mecenas jest właścicielem prawie sześciu hektarów we wsi Czerwony Krzyż. Już od ośmiu lat usiłuje wybudować na tym terenie siedlisko. Bez powodzenia. Park nie wyraża zgody. Nawet po wydaniu przez Urząd Gminy w Krasnopolu pozytywnej decyzji w sprawie warunków zagospodarowania i zabudowy.
– Poradzę sobie bez tego domu – mówi z pasją mec. Janas – chociaż chciałbym tam zamieszkać na starość. Ale dla mnie to sprawa precedensowa – Szkiruć uniemożliwia zagospodarowanie ziemi rolnej zgodnie z jej przeznaczeniem. Jeśli ja, jako adwokat, przez osiem lat nie mogłem się przebić przez barierę prawną wzniesioną przez park, jaką szansę mają setki rolników znajdujących się w podobnej sytuacji?
Mec. Janas otwiera „Dziennik Ustaw” z aktualnie obowiązującym tekstem ustawy o ochronie przyrody, który zna chyba na pamięć. Napisano w nim czarno na białym: „Poddanie pod ochronę przez tworzenie parków narodowych lub uznanie za rezerwaty przyrody obszarów, które stanowią nieruchomości niebędące własnością Skarbu Państwa, następuje za zgodą właścicieli, a przy braku tej zgody – w trybie wywłaszczenia za odszkodowaniem”. Czy mieszkańcy wsi leżących na terenie WPN wyrażali zgodę na objęcie ich ochroną przyrody? Czy ktokolwiek proponował im wywłaszczenie za odszkodowaniem? Nikt i nigdy. – A więc jakim prawem – pyta Janas – Wigierski Park Narodowy ingeruje w najbardziej żywotne problemy mieszkańców Rosochatego Rogu i kilkunastu innych wsi położonych na jego terenie? Prawem kaduka!
Dyrektor Szkiruć przegrał z mieszkańcami Rosochatego Rogu cztery procesy w NSA i trzy w Sądzie Najwyższym. W każdym praworządnym kraju minister odwołałby takiego urzędnika. Ale Szkiruć trwa w parku nieprzerwanie od wielu lat. Znacznie częściej zmieniają się ministrowie ochrony środowiska.
Ludzie nad Wigrami mówią, że łzy skrzywdzonej wdowy są jak kamienie. Kiedyś dosięgną krzywdziciela.

 

 

Wydanie: 2003, 39/2003

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy