Jacek Czaputowicz nie jest osobą nieznaną w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. I vice versa – MSZ nie jest dla niego czymś nowym.
Przyszedł do tego resortu w samych początkach III RP z plakietką działacza opozycji, m.in. organizacji Wolność i Pokój. Objął stanowisko dyrektora Departamentu Konsularnego i Wychodźstwa.
To był ciekawy czas, kiedy władzę i stanowiska przejmowała zwycięska Solidarność. Jednym z jej priorytetów była wymiana kadr, zastąpienie PRL-owskich urzędników nowymi, nieskażonymi dawnym systemem.
Źródłem nowych kadr była m.in. organizacja Wolność i Pokój. Część jej działaczy poszła na służbę do MSW i UOP, pewna grupa trafiła do MSZ. I to od razu na wysokie, dyrektorskie stanowiska.
A ponieważ w czasach PRL konsulaty były miejscem szczególnie nasyconym funkcjonariuszami służb specjalnych, w czasach dyrektora Czaputowicza żartowano, że ciągłość na linii MSW-konsulaty została zachowana, przynajmniej towarzysko.
Z tamtych czasów zapamiętano Czaputowicza jako dyrektora nietypowego – takiego, który za punkt honoru uważał zmniejszanie i osłabianie znaczenia kierowanej przez siebie jednostki. Był bardzo zaangażowany w operację odchudzania konsulatów, w „akcję oszczędnościową”. Ciął etaty – z sześciu zostawiał dwa itd.
Rychło okazało się, jak bardzo księżycowe były to pomysły. Za granicę ruszyły miliony Polaków i to, co Czaputowicz redukował, trzeba było rozwijać.
Potem, w 1992 r., jeszcze walczył o stanowisko wiceministra spraw zagranicznych, lecz został odsunięty na boczny tor, wysłano go za granicę na nauki i szkolenie. I przez lata egzystował gdzieś w MSZ, ale mało kto wiedział, gdzie i na jakiej zasadzie.
Zajął się także pracą naukową, doktoryzował się i habilitował. W roku 1998 został zastępcą szefa służby cywilnej. A w latach 2008-2012 pełnił funkcję dyrektora Krajowej Szkoły Administracji Państwowej. W roku 2014 wszedł zaś do rady programowej PiS.
Innymi słowy, w rzeczywistość polityczną III RP wszedł z przytupem, jako wschodząca gwiazda, a potem gdzieś to zaczęło buksować. Jeśli miał jakieś dyrektorskie stanowisko, to krótko. Najlepiej odnajdował się na pograniczu nauki i polityki.
W czasach „dobrej zmiany” stał się postacią pożądaną. Jarosław Gowin powołał go do Rady Polsko-Amerykańskiej Komisji Fulbrighta. Ale wcześniej przejął go Waszczykowski, który mianował go pełnomocnikiem ministra spraw zagranicznych ds. kształcenia kadr dyplomatycznych i współpracy z podmiotami analityczno-badawczymi. A potem na stanowisko dyrektora Akademii Dyplomatycznej.
Czaputowicz szybko znalazł się w grupie nieformalnych szefów MSZ, razem z Janem Parysem i Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim. Mieli oni wielki wpływ na politykę kadrową Waszczykowskiego, czyli na operację wycinania wszystkich, którzy kojarzyli się z Polską Ludową i Platformą Obywatelską.
Jego kariera nabrała rozpędu jesienią 2017 r., gdy w Sejmie posłowie PiS zmasakrowali proponowaną przez MSZ ustawę o służbie zagranicznej. Wówczas odwołana została wiceminister Renata Szczęch, która tę ustawę pilotowała, a na jej miejsce powołany został Czaputowicz. W ten sposób MSZ doczekało czasów, kiedy wiceministrem odpowiedzialnym m.in. za sprawy prawno-traktatowe został nieprawnik.
Do zadań, które w tym czasie mu wyznaczono, należały zamknięcie sprawy ustawy o służbie zagranicznej oraz opracowanie stanowiska MSZ na temat reparacji. Nie wykonał żadnego z nich. Z tym że nie wiadomo, czy ganić go za to, czy chwalić.
Teraz dostaje całe MSZ, chyba szczególnie o to się nie starając. A na pewno znacznie mniej niż 25 lat temu. Ma być Waszczykowskim z treści, ale nie z formy. Zobaczymy…
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy