Państwo bez żadnego trybu

Państwo bez żadnego trybu

Wybory prezydenckie na szczęście nie odbyły się 10 maja. Nie trzeba chyba przypominać, jak ważnym dla demokracji aktem są wybory. Szczególnie prezydenckie. Ich procedura jest szczegółowo uregulowana zarówno w konstytucji, jak i w Kodeksie wyborczym.

To dobrze, że wybory odwołano. Zamiast niezależnej Państwowej Komisji Wyborczej miał je przeprowadzać rząd (ściślej jeden z ministrów) wespół z Pocztą Polską. Miały być wyłącznie korespondencyjne, co również jest trudne do pogodzenia z konstytucją. Kandydaci, poza urzędującym prezydentem, nie mieli szans na prowadzenie kampanii, w dodatku organizacyjnie i technicznie wybory były nieprzygotowane. Problem w tym, kto te wybory odwołał. Który organ władzy? Marszałek Sejmu, który wyznacza ich termin? A może rząd, który, ogłaszając stan nadzwyczajny (tu stan klęski żywiołowej), odracza tym samym wybory co najmniej o trzy miesiące? Nie. Wybory odroczyło dwóch Jarosławów: Kaczyński i Gowin, po kilkugodzinnej naradzie, wydając jakieś oświadczenie, które okazało się ważniejsze od konstytucji czy ustawy.

Na jakiej podstawie prawnej ci panowie (w zasadzie szeregowi posłowie) wydali to doniosłe oświadczenie? Ano bez żadnej podstawy prawnej, „bez żadnego trybu” – jak mówi klasyk.

Co więcej, owo wydane poza wszelkim trybem oświadczenie ustala, jaka będzie treść nowej ustawy i jak ma wyglądać orzeczenie Sądu Najwyższego. To ostatnie dotknęło nawet sędzię (?) Joannę Lemańską, prezes Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, w cywilu adiunkta na Uniwersytecie Jagiellońskim i koleżankę z pracy w tej samej katedrze Andrzeja Dudy. Dotknęło ją tak boleśnie, że nawet odważyła się publicznie powiedzieć rzecz śmiałą i w dzisiejszych czasach niezwykle obrazoburczą. Powiedziała mianowicie, że sąd jest niezawisły i nie można mu mówić, jakie ma wydać orzeczenie. Jak widać, z prawa zapamiętała więcej niż jej kolega z katedry.

Jakkolwiek na to patrzeć, pani sędzia wypowiedziała się w kwestii politycznej. Wbrew zakazowi p.o. I prezesa Sądu Najwyższego, Kamila Zaradkiewicza, nawiasem mówiąc powołanego na to stanowisko przez prezydenta także poza wszelkim trybem. Zgodnie z art. 14 pkt 8 ustawy o Sądzie Najwyższym pod nieobecność I prezesa (prof. Gersdorf zakończyła kadencję) pracami Sądu Najwyższego powinien kierować sędzia najstarszy stażem. Tak by było, gdyby kierowano się trybem wyznaczonym przez prawo. No ale nasze państwo działa teraz „bez żadnego trybu”.

Pan Zaradkiewicz, bez względu na to, czego jeszcze dokona w przyszłości (a jak wynika z życiorysu, stać go na wiele), do historii i tak przejdzie jako człowiek, który nocą, w piżamce, naćpany grzybkami przewędrował pół Warszawy, by stanąć pod bramą Trybunału Konstytucyjnego. No i wiekopomne jest jego oświadczenie, złożone po tym, jak prezydent „bez żadnego trybu” mianował go p.o. I prezesem Sądu Najwyższego. Natchniony nominacją, jak niegdyś grzybkami, powiedział tak: „Nadszedł czas, iż kilkadziesiąt lat od odzyskania przez Rzeczpospolitą Polską suwerenności sądownictwo uwolni się od piętna haniebnego dziedzictwa zbrodni sądowych i bezmiaru niesprawiedliwości, z których dotychczas się nie rozliczyło”.

Mocne. Co prawda, nie bardzo wiadomo, jak to „haniebne dziedzictwo zbrodni sądowych i bezmiaru niesprawiedliwości” sprzed lat ponad 60 ciąży obecnemu wymiarowi sprawiedliwości, wykonywanemu przez sędziów, których średnia wieku wynosi lat czterdzieści kilka. Czy ciąży ono także tym, którzy orzekają rozwody albo w sprawach spadkowych? Niezgłębiona jest myśl pana Zaradkiewicza. Skądinąd wiadomo, że pan Zaradkiewicz kwestionuje prawo wykonywania zawodu przez sędziów powołanych jeszcze w PRL przez Radę Państwa. To może ta nominacja Rady Państwa jest owym zbrodniczym dziedzictwem? Oj, niebezpiecznie pan Zaradkiewicz pogrywa. Prezes Przyłębska, o ile wiem, też nominację sędziowską otrzymała od Rady Państwa. Jako okoliczność łagodzącą można wprawdzie podnieść, że do wykonywania obowiązków sędziowskich niezbyt się przykładała, co można uznać za formę sabotowania PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości, ale zawsze jakaś skaza jest. Jeśli pan Zaradkiewicz tak ostro (choć może nieświadomie) pojechał po pani prezes Trybunału Konstytucyjnego, to co by powiedział o sędzim tegoż Trybunału, niejakim Piotrowiczu, który w stanie wojennym był nie tylko prokuratorem, ale i działaczem PZPR w prokuraturze?

Jeszcze jedno stwierdzenie w oświadczeniu pana Zaradkiewicza jest niebezpieczne i powinno wzbudzić czujność liderów PiS. Powiedział, że Polska odzyskała suwerenność przed kilkudziesięciu laty! To znaczy niby kiedy? Po zdradzieckim Okrągłym Stole, po „grubej kresce”, po sojuszu komunistów z postkomunistami? Może jeszcze dzięki Lechowi Wałęsie? A nie dopiero w roku 2015? Historii w obowiązującej wersji pan Zaradkiewicz nie zna? Naraża się chłop nieustannie. Już się o niego boję.

 

Wydanie: 2020, 21/2020

Kategorie: Felietony, Jan Widacki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy