Pantery nad Wisłą

Pantery nad Wisłą

Polska szykuje się do wojny, a PiS do wyborów

Pod koniec lipca gruchnęła wieść, że Polska przekazała Ukrainie czołgi PT-91 Twardy. Ukraińcy oficjalnie przyznali, że wozy już u nich są, choć nie podali liczby. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że chodzi o 40 czołgów, z których sformowano jeden batalion pancerny (w ukraińskiej armii na taki oddział przewidziano 31 pojazdów), resztę maszyn wykorzystując do szkolenia kolejnych załóg. Jest bowiem kwestią czasu, kiedy na wschód trafi reszta z 232 twardych będących do niedawna na stanie Wojska Polskiego.

PT-91 to rodzima modernizacja radzieckich T-72, produkowanych również na licencji w Polsce. Opracowany w pierwszej połowie lat 90. model znacząco dziś ustępuje nowszym wersjom, ale dobrze wyszkolona załoga może tym wozem podjąć skuteczną walkę z każdym czołgiem używanym przez Rosjan w Ukrainie. Zwłaszcza że zdziesiątkowana rosyjska armia zmuszona została do sięgnięcia po głębokie rezerwy w postaci niemal 50-letnich T-62, stanowiących teraz istotną część parku czołgowego sił inwazyjnych.

Wcześniejsze podarowanie Ukrainie 240 T-72 uchodzi za racjonalne posunięcie. Wartość bojowa tych maszyn była niska, głęboka modernizacja nieopłacalna. Ukraińcy tymczasem mają możliwości techniczne, by stosunkowo niewielkim kosztem podnieść ich jakość. No i są w potrzebie, gdyż prowadzą piekielnie materiałochłonną wojnę. Twarde jednak zdawały się nie do ruszenia – przynajmniej dopóki nie trafi do Polski większa partia z 250 zamówionych u Amerykanów abramsów. Wojsko w końcu musi się szkolić, musi też mieć na czym.

Przejęcie i niedowierzanie

Plotki głoszą, że na przekazanie twardych Kijowowi naciskał rząd Stanów Zjednoczonych, w zamian oferując dodatkową pulę 116 abramsów na preferencyjnych warunkach (Polska zapłaci za ich rozkonserwowanie i transport). Jednocześnie w Warszawie nikt już na poważnie nie myśli o pozyskiwaniu czołgów z Niemiec. Berlin zobowiązał się wiosną, że w miejsce przekazanych Ukrainie wozów dostarczy własne leopardy, ale mechanizm znany jako Ringtausch nie działa. Niemcy mają na zbyciu nieliczne starocie, z odległym terminem realizacji umowy.

W takich okolicznościach na scenę wkroczyli Koreańczycy z ofertą szybkiej dostawy 180 czołgów. I nie tylko. Azjaci próbowali wbić się w polski rynek jeszcze w 2020 r., trafnie rozpoznając potrzeby naszej armii i zbrojeniówki. Nie odpuścili nawet po zeszłorocznej decyzji rządu RP o kupnie abramsów, wiedząc, że Wojsko Polskie musi nabyć większą liczbę czołgów, najlepiej produkowanych na miejscu (o czym można zapomnieć w przypadku wozów made in USA). W MON podchodzono do ich starań z ostrożnym zainteresowaniem – aż wybuchła wojna w Ukrainie.

Podpisana 27 lipca umowa ramowa z Koreą przewiduje dostarczenie wspomnianych 180 maszyn do 2025 r. Będą to wozy K2 Black Panther (ang. czarna pantera) – zasadniczo najnowsze czołgi na świecie, choć w oferowanej wersji nie w pełni dostosowane do polskich warunków, wymagających np. silniejszego opancerzenia. Dlatego pojazdy z tej partii w dalszej kolejności przejdą modernizację do standardu K2PL, co ma nastąpić po 2026 r., kiedy w Polsce ruszy fabryka zdolna do samodzielnej produkcji pancernych kolosów.

Zgodnie z umową ów zakład ma dostarczyć 820 K2PL, co oznacza, że za kilkanaście lat nasza armia będzie dysponować 1000 czarnych panter oraz niemal 370 abramsami. Uczyni to z polskiego wojska pancerną potęgę, o czym analitycy wojskowi z całego świata dyskutują z przejęciem i niedowierzaniem. Tym większym, że podjęte zobowiązania przewidują jednoczesną rozbudowę artylerii samobieżnej WP, która do końca 2023 r. ma się wzbogacić o 48 haubic K9, a po 2024 r. o kolejne… 624 sztuki, z których większość powstanie w Polsce (w nowo wybudowanej fabryce).

Pouczające doświadczenia

Zakup czołgów i linii produkcyjnej do nich nie rodzi większych kontrowersji, choć warto odnotować entuzjastyczne zapowiedzi ministra obrony Mariusza Błaszczaka, z których wynikało, że K2 będą „na już”. Trzy lata to nie jest ekspresowe tempo, szczególnie że mówimy o sprzęcie w tymczasowej konfiguracji. Z drugiej strony trudno przecenić korzyści – ekonomiczne, społeczne, militarne – płynące z odtworzenia możliwości polskiego przemysłu w zakresie produkcji broni pancernej, zatraconych na skutek zaniedbań wszystkich rządów po 1989 r.

Argument o zbytnim zróżnicowaniu parku czołgowego jest w każdym razie bezzasadny – docelowo będziemy mieli w linii dwa rodzaje czołgów, co nie musi oznaczać logistycznego koszmaru. Pouczające są tu doświadczenia Ukraińców, którzy w trudnych wojennych warunkach radzą sobie z jednoczesną obsługą sprzętu wschodniego i zachodniego. Czołgi o radzieckiej proweniencji znikną wkrótce z naszych magazynów (poza twardymi mamy jeszcze kilkadziesiąt T-72), wozy poniemieckie zapewne trafią do rezerwy (albo na rynek wtórny bądź do Ukrainy).

Inaczej mają się sprawy z haubicami. Polskie kraby przechodzą intensywne testy bojowe w Ukrainie (której przekazaliśmy co najmniej 18 sztuk). Ukraińcy twierdzą wręcz, że to najlepsze uzbrojenie tej klasy, a dysponują także amerykańskimi, niemieckimi i francuskimi działami samobieżnymi. K9 i krab mają to samo podwozie, ale ostatecznie to różne konstrukcje. Skala planowanych zakupów koreańskiej haubicy de facto oznacza wygaszenie produkcji polskiego systemu. MON w odpowiedzi na zarzuty zapewnia o „polonizacji” K9, która ma ją upodobnić do kraba.

Najwięcej kontrowersji wywołuje lotnicza część umowy, przewidująca pozyskanie samolotów szkolno-bojowych FA-50. W siłach powietrznych RP są jeszcze trzy eskadry latające na poradzieckim sprzęcie – dwie na myśliwcach MiG-29 i jedna na szturmowcach Su-22. Obie konstrukcje lata świetności mają za sobą, już wcześniej brakowało do nich podzespołów, a remonty na własną rękę zakończyły się tragicznym wypadkiem jednego z migów. Po 24 lutego większość posiadanego jeszcze uzbrojenia przewidzianego do obu typów maszyn trafiła do Ukrainy.

Marsz ku… prezydenturze

Przed wybuchem wojny zakładano, że migi i suchoje posłużą do czasu pojawienia się w Polsce kupionych w USA wielozadaniowych F-35 (oraz dodatkowych myśliwców, najlepiej F-16, gdy budżet pozwoli). Rosyjsko-ukraiński konflikt przyśpieszył sprawy i pod tym kątem. Z zapewnień szefa MON wynika, że niemożliwe było szybkie nabycie kolejnych F-16 i F-35 – Amerykanie z trudem nadążają z realizacją już złożonych zamówień. Na rynku wtórnym nie znaleziono sensownej oferty, stąd decyzja o zakupie 48 fabrycznie nowych koreańskich maszyn.

Rzecz w tym, że nasze lotnictwo już ma samoloty szkolne – włoskie M-346, produkowane przez koncern Leonardo. Po co nam zatem kolejne „niepełnowartościowe” odrzutowce, tylko w określonych warunkach zdatne do użycia bojowego? „M-346 mają za niską sprawność – sygnalizowałem to kilkukrotnie mojemu włoskiemu odpowiednikowi”, wyjaśnia Błaszczak. Brzmi sensownie i sugeruje odpowiedzialną postawę – dopóki nie uświadomimy sobie, że ten sam minister podpisał niedawno umowę na dostawę śmigłowców z tym samym producentem.

W 2023 r. trafi do naszego kraju 12 FA-50 w obecnej konfiguracji, po 2025 r. zaczną się dostawy samolotów o lepszych parametrach (wersja Block 20). Biorąc pod uwagę konieczność modyfikacji FA-50 z pierwszej tury, proces szkolenia pilotów i obsługi oraz konieczność stworzenia taktyki działań dla nowego typu maszyn (od podstaw, bo jedynym użytkownikiem FA-50 jest Korea, dysponująca 20 samolotami, wykorzystywanymi do pokazów lotniczych), osiągnięcie gotowości operacyjnej przezbrojonych eskadr potrwa 10 lat.

Polska przeznaczy na broń z Korei 14 mld dol. Istnieją obiektywne przesłanki dla tak wielkich wydatków. Lęk przed Rosją sprawił, że mamy wśród Polaków konsensus co do konieczności zbrojeń. „Bezpieczeństwo zapewni nam dobrze wyposażona armia. Nie za 10-20 lat, tylko teraz”, mówi Mariusz Błaszczak. Ale Koreańczycy to wcale nie jest opcja „na teraz”, choć pewnie najszybsza z możliwych. Tak docieramy do subiektywnych przesłanek. A właściwie intersubiektywnych, bo nie chodzi tylko o ambicje szefa MON, pragnącego być postrzeganym jako ten, który „zastał armię poradziecką, a zostawił zwesternizowaną”. Jesienią przyszłego roku proces wymiany sprzętu będzie w powijakach, ale na tyle zaawansowany, by móc go wykorzystać w kampanii wyborczej. W połączeniu z wcześniejszymi inwestycjami pozwoli budować narrację o PiS, które zadbało o bezpieczeństwo Polaków. Przebitki na tle abramsów czy panter uwiarygodnią przekaz. Tak partia władzy chciałaby wygrać wybory. I zyskać mocnego kandydata do prezydenckiej rozgrywki w 2025 r. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt inny nadaje się do roli głowy państwa.

Fot. Ministerstwo Obrony Narodowej

Wydanie: 2022, 32/2022

Kategorie: Kraj

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy