Paryż ślepy na masakrę Tutsi

Paryż ślepy na masakrę Tutsi

Raport komisji Duclerta pokazał, że rwandyjskie ludobójstwo miało też wymiar kolonialny

Odpowiedzialnych za tragedię niemal miliona mieszkańców Rwandy jest wielu – tak wielu, że powoli w debacie międzynarodowej na temat konfliktu pomiędzy ludami Hutu i Tutsi wina staje się rozproszona. O błędach sił ONZ napisano już opasłe tomy analiz, podobnie jak o zaniechaniach ze strony duchownych Kościoła katolickiego, w tym abp. Henryka Hosera, pełniącego wtedy w Rwandzie funkcję wizytatora apostolskiego. Dogłębnie przestudiowano też politykę Stanów Zjednoczonych wobec krajów afrykańskich w tamtym okresie, tak samo jak relacje między obiema grupami etnicznymi, ich rozkład sił i bezpośrednie przyczyny fali przemocy. Jednak z każdym rokiem, odsłonięciem archiwów, opublikowaniem nieznanych dokumentów krąg odpowiedzialnych się powiększa. Udowadniając jednoznacznie, że tragedia Rwandy, rozgrywająca się w ciągu czterech wiosennych i letnich miesięcy 1994 r., była wypadkową wielu globalnych interesów. W tym czysto neokolonialnych, do których istnienia jeszcze niedawno nikt nie chciał się przyznawać.

Ostatnim krajem, który wszedł do grona współwinnych dopuszczenia do masakry na przedstawicielach Tutsi i niektórych, bardziej umiarkowanych Hutu, stała się Francja. Powołana przez Emmanuela Macrona specjalna śledcza komisja historyczna, kierowana przez Vincenta Duclerta, jedną z gwiazd dzisiejszej francuskiej humanistyki, orzekła, że Paryż był ślepy na to, co się działo w Rwandzie, choć miał zarówno wystarczające informacje, jak i zasoby – w tym militarne – by ludobójstwu zapobiec. Duclert, znany i ceniony specjalista od historycznych śledztw, autor monografii o sprawie Dreyfusa i biograf Alberta Camusa, ogłaszając 26 marca publikację raportu końcowego, podkreślił, że w kontekście Rwandy Francja „próbowała zanegować rzeczywistość”. Dwa lata pracy, ponad 900 stron oficjalnych publikacji, praktycznie nieograniczony mandat badawczy do penetrowania państwowych archiwów dały efekt, który może wstrząsnąć współczesną francuską polityką zagraniczną, a może i tożsamością narodową. Ustalenia pokazują bowiem, że jeszcze na początku lat 90., kilka dekad po dekolonizacji, w czasach rozkwitu liberalizmu i upowszechnienia się praw człowieka, Francja kierowała się w Afryce paradygmatami czysto kolonialnymi.

Z raportu wynika, że rządzący wtedy krajem socjaliści, na czele z prezydentem François Mitterrandem i jego najbliższym otoczeniem, doskonale wiedzieli o możliwości eskalacji przemocy. Władzę w Rwandzie sprawował wtedy Juvénal Habyarimana, teoretycznie wybrany demokratycznie prezydent, praktycznie krwawy, brutalny, fałszujący wybory dyktator, jednoznacznie faworyzujący Hutu. Utrzymanie go w roli głowy państwa było Mitterrandowi na rękę, bo Habyarimana, choć grał nieczysto, był sojusznikiem Paryża, zwłaszcza gospodarczo. Zdecydowanie bliżej było mu do świata frankofońskiego, również z powodów osobistych – karierę w wojsku i sukces polityczny po odzyskaniu przez kraj niepodległości zawdzięczał edukacji, jaką odebrał z rąk belgijskich kolonialistów w Kongu. Nie przepadał za Brytyjczykami, największym rywalem Francuzów w tej części świata.

Duclert i jego współpracownicy po przeanalizowaniu ponad 800 różnych dokumentów, w tym depesz dyplomatycznych z lat 1990-1994, orzekli, że profrancuska orientacja Habyarimany była dla Mitterranda jedynym ważnym składnikiem jego rządów. Szef francuskich socjalistów bardzo się obawiał wzrostu wpływów Wielkiej Brytanii – wciąż obecnej gospodarczo w sąsiedniej Ugandzie, rozwijającej interesy w Kenii i popierającej Paula Kagame, dzisiejszego prezydenta Rwandy i jednego z najważniejszych liderów Tutsi.

Zgromadzeni wokół Mitterranda dyplomaci, pisze w raporcie Duclert, stosowali w ocenie wydarzeń politycznych w Rwandzie myślenie czysto kolonialne. Ignorowali potwierdzone informacje o dostawach broni dla Habyarimany, nie reagowali, kiedy z Afryki spływały depesze przedstawicieli także innych krajów, alarmujące, że dyktator zbroi się po zęby. Etnicyzacja tamtejszej polityki była Francuzom na rękę, bo gwarantowała zależność Rwandy od Paryża. A że przy okazji destabilizowała region i doprowadziła do masowych mordów – to nad Sekwaną przez wiele lat nie było dla nikogo problemem.

Mitterrand nie reagował więc, ani kiedy Habyarimana budował sobie w kraju małą armię, ani kiedy ta armia zaczęła wykonywać zlecone jej zadanie eksterminacji ludności Tutsi. Francuzi wysłali misję stabilizacyjną, dopiero gdy ofiary liczono w setkach tysięcy. Operacja „Turkus” rozpoczęła się w lipcu 1994 r., z mandatem ONZ. I choć Francja długo była z niej dumna, przypisując sobie wiele zasług w zakończeniu ludobójstwa, w rzeczywistości oddziały biorące udział w misji zrobiły niewiele, żeby wojska Hutu zatrzymać. Dzisiaj coraz powszechniejsza jest interpretacja, według której „Turkus” bardziej podsycił niż ugasił konflikt wewnętrzny w Rwandzie. Chociażby dlatego, że w ustanowionej przez ONZ i pilnowanej właśnie przez Francuzów strefie buforowej na zachodzie kraju schroniło się wielu przestępców wojennych, w tym najbardziej krwawi dowódcy bojówek i oddziałów lojalnych wobec Habyarimany.

Francuscy dowódcy byli przynajmniej częściowo świadomi tego faktu, ale nie podjęli żadnych działań, przez to części sprawców udało się nawet uciec z kraju. Duclert podkreśla też, że nie wszystko rozbijało się tutaj o wielkie sprawy. Mitterranda z Habyarimaną łączyła silna więź. Utrzymywali regularny, bezpośredni kontakt, a francuski prezydent w rwandyjskim dyktatorze widział raczej partnera do rozmów, niż demona, za jakiego miała go spora część świata. W kręgu jego dyplomatycznych i wojskowych doradców dominowało także przekonanie, że władza profrankofońska jest w Rwandzie zagrożona, bo Tutsi tworzą własne bojówki, sponsorowane i formowane w dużej mierze w Ugandzie – a więc pośrednio przez Brytyjczyków.

Raport konkluduje, że choć Francja nie ponosi bezpośredniej odpowiedzialności za sam akt ludobójstwa, jej działania wzmocniły mechanizmy – polityczne i militarne – które do ludobójstwa doprowadziły. Innymi słowy, Paryż popełnił w Rwandzie grzech, ale był to co najwyżej grzech zaniechania. Jest to i tak konkluzja przełomowa, w kontrze do trzech dekad samozadowolenia – albo ciszy na temat tego konfliktu we francuskiej opinii publicznej. Ale już odzywają się głosy, że to nie wystarczy. Że Francja sama sobie udziela rozgrzeszenia, bo o ile przyznaje się do błędów, o tyle błędy te są natury politycznej, a więc znacznie bardziej abstrakcyjnej niż odpowiedzialność za setki tysięcy bezsensownych śmierci.

Mimo to raportu Duclerta nie należy bagatelizować. Powołanie przez Macrona komisji było mimo wszystko sporym aktem odwagi, nawet jeśli to dopiero początek konfrontowania się Francji z kolonialną przeszłością. O tym, że obecny prezydent traktuje to zadanie poważnie, świadczył już sam mechanizm pracy komisji. W jej skład weszło 15 osób, ale żadna nie miała wcześniejszego doświadczenia w pracy w administracji publicznej czy korpusie dyplomatycznym ani nie była specjalistą od Rwandy. W ten sposób zespół ekspertów miał być tak niezależny, jak to tylko możliwe. Jego celem było oceniać zebrane dokumenty pod kątem podjętych wówczas decyzji i ich realnych konsekwencji. Nie kierować się własnymi wyobrażeniami tego, co w Rwandzie się stało i co mogło się stać. Dodatkowo Macron pozwolił mu korzystać praktycznie ze wszystkich archiwów państwowych, które mogły zawierać jakiekolwiek ślady francuskich zaniechań w zapobieganiu ludobójstwu. Po publikacji raportu sam przyznał, że to dla Francji ważny krok, zarówno w debacie o samej Rwandzie, jak i w dyskusji o tym, czym była i jest w Afryce Francja.

Bo choć, jak mówi inna znana francuska historyczka Hélène Dumas, wnioski z raportu nie powinny nikogo dziwić, ważne jest, by je wypowiedzieć na głos. O tym, że Francja jeszcze dekady po opuszczeniu swoich posiadłości zachowywała wobec nich kolonialne podejście, mówiło się nad Sekwaną co najwyżej szeptem, przynajmniej na ministerialnych korytarzach. Aktywiści, obrońcy praw człowieka czy migranci krzyczeli wprawdzie znacznie głośniej, ale głosu ulicy nikt nie brał na poważnie. Teraz ten sam głos zyskał najwyższą, bo prezydencką legitymizację. Został sformalizowany, oficjalnie uznany przez aparat państwowy. I być może właśnie to jest największym sukcesem komisji Duclerta. Nawet jeśli wytycza ona przed Francją długi i zapewne bardzo trudny marsz ku nowej, bardziej szczerej, wolnej od kolonializmu tożsamości narodowej.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AFP/East News

Wydanie: 2021, 24/2021

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy