Piast Gliwice całe życie

Piast Gliwice całe życie

Jeszcze rok temu o tej porze trzy czwarte kibiców Piasta pomstowało na trenera Fornalika i domagało się jego dymisji

Andrzej Sługocki – redaktor „Nowin Gliwickich”, z Piastem Gliwice związany od 35 lat – w przeszłości jako trener, działacz, a od sezonu 1997/1998 m.in. jako spiker stadionowy.

Ojciec wychowywał mnie na kibica Górnika Zabrze, 20 lat temu zaczęliśmy jeździć na stadion przy Roosevelta. Górnik grał wtedy w Ekstraklasie, Piast tułał się po niższych ligach, ale gdy po latach również wszedł do Ekstraklasy, nie mieliśmy problemu z łączeniem tych dwóch tożsamości kibicowskich.
– Tak do niedawna było w wielu domach. Mnóstwo ludzi chodziło na Piasta, później wsiadało w autobus 32 i jechało na Górnika. Wydaje mi się, że silny antagonizm między kibicami obu klubów zrodził się dopiero w XXI w.

A pan potrafi wyobrazić sobie, że mógłby kibicować dwóm klubom jednocześnie?
– Mam dobre relacje np. z Ruchem Chorzów i nawet – w zastępstwie – spikerowałem parę ich meczów. Choć gdyby ktoś poprosił mnie o zrobienie tego samego dla Górnika, odmówiłbym: byłoby to wbrew mojemu spikerskiemu i kibicowskiemu sumieniu (śmiech). Zawsze jednak trzymam kciuki za śląskie zespoły, gdy te grają np. z Legią.

Przyszła mi na myśl zasada polityka Mariana Piłki: „Najpierw kibicujemy Polakom, potem krajom katolickim, wreszcie chrześcijańskim. I tu wolimy prawosławie niż heretyków. Jeśli nie grają chrześcijanie, kibicujemy monoteistom. A na końcu wszystkim, byle nie Niemcom”. Pan mówi jednak o sympatii, a ja o miłości do dwóch zespołów.
– Najważniejszy klub można mieć tylko jeden. Piasta mam najgłębiej w sercu.

Gliwice są kibicowsko pęknięte – jak wiele górnośląskich miast. Dzielnice w centrum miasta są za Piastem – tam osiedlało się po 1945 r. najwięcej ludności napływowej, a Piast nawiązywał do futbolu kresowego. Tymczasem w robotniczo-wiejskich dzielnicach na obrzeżach miasta transfer ludności był mniejszy i te dzielnice tradycyjnie są za Górnikiem. Skąd pan jest?
– Po pierwsze, nie wiem, czy to dobra interpretacja. Chyba nie dojdziemy do tego, dlaczego Gliwice są tak podzielone. Po drugie – pyta pan, skąd jestem. Dzieciństwo spędziłem na osiedlu Sikornik, a od bez mała 40 lat mieszkam na Zatorzu. Obie te dzielnice są przyczółkami kibiców Piasta. Nikt tu nie kibicuje Górnikowi.

Jak się zaczęła pana przygoda z Piastem?
– 70 kg temu amatorsko grywałem w piłkę. W 1984 r., gdy byłem w klasie maturalnej, wuefistka spytała mnie, czy nie chciałbym trenować nowo utworzonej żeńskiej drużyny Piastunek. Zgodziłem się. Tam poznałem moją żonę Ewę. Oboje mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, ale poznaliśmy się dopiero na stadionie przy Okrzei.

Na jakiej grała pozycji?
– Napastnika. Mając 164 cm wzrostu.

Dokładnie tyle samo, co Ekwadorczyk Joel Valencia, czołowy zawodnik Piasta.
– Na jednym z treningów z dziewczynami ćwiczyliśmy rzuty rożne. Stanąłem w narożniku i krzyknąłem: „Która strzeli bramkę głową, tę niosę do szatni na rękach”. Proszę zgadnąć, która strzeliła.

Pana przyszła żona Ewa.
– Oczywiście. W 1988 r. dostałem propozycję, aby poprowadzić drużyny młodzieżowe Piasta. To już był kiepściutki czas dla klubu. Brakowało wszystkiego. Pod koniec lat 80. zostaliśmy sami. Już nie pomagały huta, kopalnia, inne zakłady. Kończyły się pieniądze, brakowało zawodników. W klubie wpadli na pomysł, by szukać pomocy w wojsku i współpracować z brygadą Wojsk Ochrony Pogranicza w Gliwicach, czyli zrobić to, co robiły Śląsk Wrocław czy Legia Warszawa.

Wcielać do wojska zawodników i kazać im grać w swoim klubie.
– Tak! I co najmniej kilku piłkarzy tak sprowadzono. Nazywaliśmy się wtedy Miejsko-Cywilno Wojskowy Gliwicki Klub Sportowy Piast Gliwice. Kłopoty zaczęły się potęgować. Od 1989 r. w ciągu trzech lat Piast siedem razy zmieniał nazwę, trwały przekształcenia, fuzje. Szalony czas i sportowy regres. To był początek końca. W 1993 r. byliśmy zmuszeni do wycofania się z trzecioligowych rozgrywek.

Zmuszeni, bo?
– Bo nie było kasy. Brakowało na wszystko. Na stadionie nie było nawet węgla, żeby ogrzać budynek klubowy, szatnie. Sekcja piłkarska umarła. Spadliśmy w niebyt. Nie było nas.

Co się dzieje w takiej sytuacji w głowie człowieka tak bardzo związanego z klubem jak pan?
– Czułem żal i bezsilność. Ale nie tylko ja: podobnie myślało mnóstwo ludzi, kibiców Piasta i piłki nożnej. Byliśmy uznaną marką w II lidze, nie wiem, czy nie mamy tam najdłuższego stażu. Inna rzecz, że działo się tak, bo nigdy nie mogliśmy awansować. Bogatsze kluby: Górnik, Ruch, Legia zawsze podbierały nam zawodników. Oni budowali swoją potęgę na takich zespołach jak Piast.

Rok 1993 to moment bezsilności czy zwarcia szyków?
– Zupełnej bezsilności. Nie było klubu. W 1994 r. rozpocząłem pracę w „Nowinach Gliwickich”. Zacząłem pisać o sporcie w mieście, ale nie mogłem o moim ukochanym Piaście, bo nie było go na piłkarskiej mapie Polski.

Kibice się nie rozpierzchli?
– Wielu tak. Niektórzy zaczęli jeździć na Górnika i już tam zostali.

Pan romansował z innymi drużynami? Choć przez chwilę?
– Z Górnikiem w żadnym razie.

Ale z jakimkolwiek zespołem?
– Nie. Cały czas martwiłem się o Piasta i wierzyłem w jego odrodzenie.

Przełomem okazał się rok 1995.
– Tak, wtedy doszło do zmian w zarządzie Piasta. W grudniu 1995 r. prezesem został Marcin Żemaitis, a wiceprezesem ówczesny członek zarządu miasta, a później wiceprezydent Gliwic śp. Piotr Wieczorek. Pojawiły się pomysły na reaktywację piłki w klubie. Ktoś wspominał o fuzji, Piastem interesował się Antoni Ptak, właściciel ŁKS Łódź. Nowi włodarze klubu odrzucali jednak te propozycje. Mówili, że domu nie buduje się od dachu. Coraz więcej osób angażowało się w działalność na rzecz Piasta. Powstała świetna atmosfera. Wrócili nasi byli trenerzy, zaczęło się mozolne odtwarzanie drużyn młodzieżowych, porządkowanie spraw organizacyjno-finansowych. Klub robił się stabilniejszy, bardziej transparentny, przyciągał gliwicki biznes i kibiców.

We wrześniu 1996 r. przy Okrzei zasiadło kilka tysięcy sympatyków niebiesko-czerwonych, którzy uczestniczyli w piłkarskim pikniku pod nazwą „Powróćmy do Piasta”. Nasi dawni piłkarze Lesław Dunajczyk, Marcin Żemaitis, Marcin Wasilewski i inni grali wtedy mecz pokazowy z Orłami Górskiego. Przyjechali Szarmach, Lato. Wielkie święto. Pamiętam, jak na pomeczowym raucie prezes Piasta Marcin Żemaitis ze łzami w oczach obiecywał prezydentowi miasta Zygmuntowi Frankiewiczowi, że pewnego dnia Piast będzie znowu grał w II lidze. Większość pewnie wtedy pomyślała, że to mrzonki. Miasto obdarzyło jednak odrodzonego Piasta zaufaniem, z czasem przekazało mu giełdę samochodową i pozwoliło czerpać z niej zyski. Jeszcze bardziej w pomoc Piastowi włączył się lokalny biznes, było coraz więcej pieniędzy. Piast stał się stabilnym sportowym organizmem. Na Okrzei trafili nowi piłkarze. Po latach ściągnęliśmy np. Kamila Glika. On na meczach nosi nagolenniki z herbem naszego klubu.

15 maja 1997 r. zamieszcza pan w „Nowinach” legendarne ogłoszenie: „Zarząd klubu (…) zamierza ponownie powołać do życia zespół piłkarski seniorów, który zacząłby grać w kl. B od nowego sezonu 1997/1998. (…) Regularne zajęcia treningowe przyszłego zespołu seniorów odbywać się będą w środy i piątki o godz. 18.00”.
– Przychodzi 40 chłopa. Tworzymy nowego Piasta. Odradza się jak feniks z popiołu. W sierpniu 1997 r. gramy pierwszy mecz w najniższej klasie rozgrywkowej. Wygrywamy 4:0 ze Zniczem Przyszowice. Zaczynamy marsz ku marzeniom. Kolejne awanse i w 2008 r. meldujemy się w Ekstraklasie.

Od owego sezonu 1997/1998 jest pan spikerem na stadionie Piasta. „Przeżył” pan w tym czasie dziewięciu prezesów, 21 trenerów i setki piłkarzy. Jest pan tam endemiczny jak miś koala w Australii. Czy w Piaście jest ktokolwiek starszy stażem?
– (Śmiech). Nie wiem, czy gdzieś na świecie jakikolwiek stadionowy spiker przeszedł ze swoim klubem od najniższej klasy rozgrywkowej aż do Ekstraklasy, a potem do mistrzostwa kraju.

Od 22 lat jest pan głosem Okrzei. Na ile może pan jako spiker wykazać się własną inicjatywą?
– Moja praca jest obwarowana całą masą przepisów piłkarskiej centrali, a możliwości są mocno ograniczone. Teoretycznie mogę informować tylko o zmianach, kartkach, składach i wygłaszać inne komunikaty porządkowe, a emocje są dopuszczalne jedynie przed meczem, po strzelonym golu i po spotkaniu. Ale ja nie pracuję na dworcu, nie zapowiadam odjazdów pociągów z Gliwic do Sosnowca. We mnie podczas meczu jest mnóstwo emocji, jestem z tym klubem związany od 35 lat.

Słynie pan z różnych mikrofonowych powiedzonek…
– Pozwalam sobie nadać moim wypowiedziom niepowtarzalny charakter. Moje spécialité de la maison to okrzyk: „Pytam tych wszystkich, w których żyłach płynie niebiesko-czerwona krew, kto dzisiaj wygra mecz”. Mam ciary, kiedy kilka tysięcy ludzi odpowiada: „Piast GieKaeS”. Lubię też różne wstawki. Kilka lat temu grał w Piaście Czech Dočekal.

Tomáš.
– Tak. Chłopak długo nie potrafił strzelić gola. W końcu się odblokował i trafił. To krzyczę: „Czekał, Czekał i się Dočekal”! Niektórzy dziennikarze prasowi swoje relacje z meczu zaczynają od tego, co zabawnego powiedział na stadionie spiker Piasta.

Ja też mam swoje ulubione – gdy po golach Piasta krzyczy pan: „Jeszcze siedem!”. Pamiętam ubiegłoroczny majowy mecz z Termalicą Niecieczą przy Okrzei, ostatnia kolejka, oba kluby walczą o utrzymanie w lidze. Wówczas Piast wygrał 4:0, a pan czterokrotnie skandował „Jeszcze siedem!”. Równy rok temu Piast do ostatniej kolejki walczył o utrzymanie, w tym roku – o tytuł mistrza.
– To zawoalowany sposób wkurzenia przeciwnika (śmiech). Podcina to skrzydła, gdy przegrywasz 2:0 i tłum domaga się jeszcze siedmiu goli.

Poniosły pana kiedyś zbytnio emocje?
– Nie, mam chłodną głowę. Wiem, jakim orężem jest mikrofon. Nie pozwalam sobie na niezdrowe ekscytacje. Pamiętam jak w 2004 r. mocno poniosło na stadionie Ruchu Chorzów znanego z „Rancza” aktora Bogdan Kalusa, który był tam spikerem. Zganił trenera gości Dariusza Wdowczyka. Potem w nieprzyjemny sposób skomentował pracę sędziów. Ja nigdy tak się nie zachowam.

Pan kontroluje emocje ludzi. Gdyby pan rozniecił je w zły sposób, mogłoby dojść do burd.
– Nie pozwalam sobie na żadne przesadne komentarze. Gdy bluzgają, mówię: „stadion to nie opera, ale podstawowe zasady dobrego wychowania obowiązują wszędzie” lub „proszę o zmianę repertuaru”. Staram się ich w ten sposób uspokoić. Czasem pomaga.

Jaka jest różnica między spikerowaniem na Piaście a na meczu polskiej reprezentacji? Kadrę wspierał pan w ten sposób trzykrotnie.
– Na meczu kadry mogę sobie pozwolić na znacznie mniej, istnieje więcej obostrzeń. Gdy spikerowałem mecz Polski z Czechami, miałem jakieś pole manewru tylko przy wyczytywaniu składów. Ciekawostka: przywitałem kibiców gości w języku czeskim, komunikaty też podawałem w dwóch językach. Nie znam czeskiego, ale pomógł mi się przygotować tłumacz naszego trenera (ówczesnym trenerem był Radoslav Látal – red.). Fajnie wyszło. Pamiętam też, jak na meczu eliminacji Ligi Europy przywitałem kibiców szwedzkiego IFK Göteborg w ich języku.

Przez ostatnie dwa lata Piast walczył o utrzymanie się w lidze. Dlaczego zespół, który po ostatniej kampanii nie zmienia trenera i robi niewielkie korekty kadrowe, po roku zostaje mistrzem Polski?
– Najważniejsza w tym była cierpliwość władz klubu. Piłkarze, którzy przyszli ostatnio, potrzebowali czasu, żeby się wkomponować w zespół. Joel Valencia – bajeczna technika, ale ileż on tracił piłek. Piotr Parzyszek – przyszedł do nas kompletnie nieprzygotowany. Mikkel Kirkeskov – dziś to jeden z lepszych obrońców w Polsce, a w maju 2018 r. kibice chcieli go wsadzić w samolot powrotny do Danii. Jeszcze rok temu o tej porze trzy czwarte kibiców Piasta pomstowało na trenera Fornalika i domagało się jego dymisji.

Bo tak to w Polsce na ogół jest – zespół przegrywa i robi się rewolucję.
– W Piaście nie było gorących głów. Zaufano trenerowi i zawodnikom. I co się dzieje? Już po trzech kolejkach tego sezonu niebiesko-czerwoni są na szczycie Ekstraklasy, cały czas są w górnej ósemce i włączają szósty bieg w rundzie finałowej – wygrywają mistrzostwo Polski. Przypomnę, że przed sezonem nie było u nas wielkich zmian. Zawodnicy zgrali się ze sobą, a Fornalik znakomicie ich przygotował.

Czy to nie świadczy o słabości polskiej piłki? W Anglii był Leicester, ale to wyjątek w Europie Zachodniej, natomiast w Polsce co rusz mamy wielkie niespodzianki.
– Nie do końca. Od wielu lat prym wiodą: Legia, Lech, Jagiellonia, Wisła Kraków. Ale prawdą jest, że polska liga potrafi być nieobliczalna. Każdy może wygrać z każdym.

W rankingu ligowym UEFA nasza Lotto Ekstraklasa jest między ligami kazachską i azerbejdżańską, a za np. białoruską. Jaki jest budżet Piasta?
– W skali Polski jest średni, wynosi ok. 25 mln zł.

A budżet Legii?
– Kilkakrotnie większy. Mówi się o 170 mln zł. Z Legią nie możemy się równać, ale jak widać, pieniądze nie grają na boisku. Może u nas nie ma tak wysokich kontraktów jak gdzie indziej w kraju, ale wszystko w klubie znakomicie funkcjonuje. Wszystko jest na czas, dobrze zorganizowane i stabilne. A w wielu klubach zawodnicy muszą się martwić o wypłaty. U nas mogą się skupić wyłącznie na grze.

Nigdy po II wojnie światowej w najwyższej lidze nie występowało tak mało drużyn z Górnego Śląska. Zawsze było kilka zespołów z regionu: Górnik Zabrze, Ruch Chorzów, GKS Katowice czy Polonia i Szombierki Bytom. Teraz Ruch spada do III ligi, Gieksa do drugiej, Górnik walczy o utrzymanie i z największego zagłębia futbolowego w Polsce na szczycie zostały tylko Gliwice, które jeszcze do niedawna były jedynym dużym górnośląskim miastem bez dużej piłki.
– Swoje zrobiła transformacja. Te zespoły opierały się na przemyśle, hutach, kopalniach, a one upadały. My takich bogatych mecenasów nie mieliśmy. Ale dzisiejszych sukcesów nie byłoby bez wsparcia miasta. Raz jeszcze podkreślę zasługi śp. Piotra Wieczorka. To dzięki jego osobistym naciskom samorząd wspierał i wspiera Piasta, to dzięki jego zaangażowaniu mamy nowoczesny stadion. Piotr odszedł od nas 25 lutego tego roku. Nie doczekał tej pięknej chwili, jaką jest mistrzostwo. Ale my o nim nie zapomnimy. Stadion przy Okrzei będzie nosił jego imię.

Fot. Łukasz Kalinowski/East News

Wydanie: 2019, 22/2019

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy