Piekło w DPS-ach

Piekło w DPS-ach

Pandemia obnażyła problemy od dawna zamiatane pod dywan

Łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo.
William James, amerykański psycholog

„Jesteśmy u kresu sił. Coraz więcej pensjonariuszy ma podwyższone temperatury. Boję się, że ci starsi ludzie zaczną umierać. Nie wytrzymamy dłużej niż parę godzin. Jest potrzebne wojsko i ewakuacja mieszkańców. Część podopiecznych leży w odchodach, nie ma już się nimi kto zajmować. Pielęgniarki (zatrudnione w DPS-ach i również zakażone – przyp. red.) mają wysoką gorączkę, są w kwarantannie i powinny wypoczywać, ale pracują po 24 godziny na dobę”. To słowa Marka Beresińskiego, dyrektora domu pomocy społecznej w Tomczycach w województwie mazowieckim, które mogliśmy usłyszeć dzięki reporterom TVN 24. W placówce potwierdzono zakażenie koronawirusem u 61 podopiecznych i dziewięciu pracowników.

Koronawirus jest już w ponad 20 innych DPS-ach w Polsce, a podobne dramatyczne relacje i apele o pomoc obiegły większość mediów. COVID-19 dotarł m.in. do placówek w Kaliszu, Zamościu (gdzie zmarła już jedna pensjonariuszka), Wierzbicy koło Radomia czy Obornik Śląskich. Okoliczni mieszkańcy wspierają placówki, jak tylko mogą, dostarczając maseczki i inne środki higieny osobistej. W Bochni – gdzie też doszło do zakażeń koronawirusem – będący na skraju wyczerpania personel wsparły siostry dominikanki.

Co na to rząd? Marlena Maląg, pisowska minister rodziny, pracy i polityki społecznej, przerzuca odpowiedzialność na samorządy, lekarzy i pielęgniarki. A wiceminister Iwona Michałek apeluje w mediach do Polaków, aby przekazywali ośrodkom maseczki, fartuchy i rękawiczki. Czy to jedyna pomoc, na jaką mogą liczyć ze strony rządu najsłabsze i najbardziej potrzebujące osoby w Polsce?

Zostawieni sami sobie

Paweł Maczyński, przewodniczący Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej: – To, co się dzieje w DPS-ach, to dramatyczne zagrożenie. Gdy stwierdzono pierwszy przypadek koronawirusa w jednej z placówek, naturalne było dla nas, że należy tę osobę odizolować, najlepiej zabierając ją do szpitala. To nie jest taka sytuacja jak w domu rodzinnym, gdzie chory może przebywać bez styczności z kimkolwiek z zewnątrz. W dużych placówkach,
np. 200-osobowych, utrzymanie reżimu sanitarnego jest praktycznie niemożliwe. Opiekunki zgłaszały nam, że starały się wyznaczyć miejsce izolacji chorych, ale osoby starsze, z demencją, i tak tam przychodziły. Nie jest bowiem tak, że każdemu podopiecznemu da się zapewnić indywidualnego opiekuna, który będzie czuwał, by ta osoba nie weszła na wyizolowane piętro budynku.

Jednak DPS-y nie decydowały się na przewiezienie chorych do szpitali, lecz pozostawiały ich w placówkach. – Jak sądzę, domyślano się, że zakażona może być większa liczba osób, i właśnie dlatego zostawiano je same sobie – mówi szef federacji. – Najwyraźniej uznano, że lepiej mieć te osoby w jednym miejscu, pod kontrolą, niż przeprowadzić ewakuację do szpitali, na którą nikt nie był przygotowany. Nie było też wiadomo, gdzie mieliby trafić np. pacjenci z chorobami psychicznymi, ponieważ w szpitalach jednoimiennych byłoby to trudne do zorganizowania. Postanowiono więc zostawić DPS-y hermetycznie zamknięte, ustawiając przed budynkami patrole policji czy WOT i pozwalając niestety, by w ten sposób podopieczni i personel zarażali się od siebie nawzajem. Tak rzeczywiście się działo – mieliśmy zgłoszenie z jednego DPS-u o 10% zakażonych, tydzień później koronawirusa wykryto tam już u 80% podopiecznych.
Decyzje władz o pozostawieniu chorych na miejscu spowodowały, że zakażenie rozprzestrzeniało się między podopiecznymi i personelem – i doprowadziło do dramatycznych sytuacji, w których nie miał kto zmienić opadających z sił pracowników. Ci ludzie zostali więc sami, a ich praca odbywa się ogromnym kosztem i nadludzkim wysiłkiem. W jednym z domów na nocnym dyżurze pozostały dwie osoby – i te dwie osoby musiały potem zaopiekować się całą placówką, gdy wykryto w niej koronawirusa.

Paweł Maczyński wylicza kolejne kurioza, takie jak zbyt późne przywiezienie sprzętu ochronnego do placówek, w których i tak zdecydowana większość osób była już zakażona. Podkreśla, że zbyt późno zdecydowano o konieczności hospitalizacji zakażonych podopiecznych.

Katarzyna, fizjoterapeutka w miejskim domu pomocy w aglomeracji: – Braki w personelu, szczególnie wśród opiekunów, są ogromne. Staramy się, by utrzymywane były zasady higieny, czystość i porządek, ale jeśli podopiecznych jest kilkudziesięciu – w tym wielu ma demencję, roznosi wszędzie różne rzeczy, wreszcie pozostawia po sobie różne wydzieliny – nie da się fizycznie tego wszystkiego upilnować w takim składzie personalnym, jaki mamy. To wygląda tak, że panie sprzątają jeden pokój, idą do drugiego, a w tym pierwszym za chwilę znów jest totalny chaos. Często salowe pomagają opiekunom, a opiekunowie salowym. To, jak są traktowani pracownicy DPS-ów, jest nie w porządku, rząd nie wspiera ich dostatecznie, co widać szczególnie teraz. Zostali pominięci i zapomniani. Być może władze są przekonane, że jeśli podopieczni po prostu umrą, nie zrobi to nikomu różnicy. A przecież w DPS-ach przebywają nie tylko ludzie starsi, u schyłku życia, ale też osoby młodsze, bezdomne czy niepełnosprawne.

Kasia nie jest zaskoczona dużą liczbą zakażeń w DPS-ach: – Nawet bez pandemii występuje w nich mnóstwo chorób zakaźnych, choćby wirusowe zapalenie wątroby. Jeśli wśród pacjentów zdarzy się jelitówka, rozprzestrzenia się lawinowo na wszystkich, jak w przedszkolu czy żłobku. W budynku są wprawdzie izolatki, ale nie mam pewności, czy opiekunowie są w stanie odseparować w nich pacjentów. Pół biedy, jeśli to osoby leżące, ale przy podopiecznych chodzących, z zaburzeniami psychicznymi czy demencją, jest to bardzo trudne. Krążą po całym budynku nieświadomi niczego, nie kontrolują żadnych czynności, również fizjologicznych, i nie można im przecież powiedzieć, by czegoś nie dotykali, bo nie są w stanie tego zrozumieć. Trzeba by ich poprzywiązywać do łóżek lub zastosować inne drastyczne metody, by zapobiegać rozprzestrzenianiu się choroby.

Iwona, opiekunka w domu pomocy dla osób z niepełnosprawnością: – Moim zdaniem DPS-y zostały pozostawione same. Gdy wybuchła epidemia, nie otrzymały potrzebnego wsparcia. Widzimy wiele placówek, w których chory personel opiekował się chorymi podopiecznymi bez żadnej pomocy z zewnątrz. Na razie zaostrzono u nas środki ostrożności i higieny. Dyrektor zastanawia się, czy nie wprowadzić pracy w systemie 14-dniowym, co dla mnie byłoby straszne, bo mam dzieci. Jednak w takiej sytuacji nie będę miała wyjścia i zostanę w pracy, bo oczywiście mamy za mało personelu. Na szczęście nie było u nas zachorowań, więc pracujemy normalnie, modląc się, by koronawirus nie zjawił się u nas.

W internecie mnóstwo wpisów z podziękowaniami dla pracowników, ale również za wsparcie ze strony inicjatyw społecznych, które w ciągu ostatnich tygodni stały się już niemal systemową formą zaopatrzenia DPS-ów w środki ochrony osobistej. Czekanie na rządową pomoc byłoby samobójstwem.

Paweł Maczyński: – Pracownicy jednego z ośrodków wysłali nam zdjęcia jednego baniaczka płynu dezynfekującego od wojewody albo pięciu małych opakowań rękawiczek jednorazowych na cały ośrodek. Brakuje wszystkiego, co minimalizowałoby ryzyko zakażenia. Więcej tych środków otrzymywaliśmy od okolicznych mieszkańców, a nawet od osadzonych w zakładach karnych, niż od rządu. Wiemy też, że – na szczęście – wielu dyrektorów nie oglądało się na władzę. Dzięki własnym funduszom i znajomościom zapewnili pracownikom środki ochrony i opracowali procedury.

Nie wszędzie jednak dyrekcja zapewnia pracownikom poczucie bezpieczeństwa i wspólnego trwania w tej dramatycznej walce. – Widzieliśmy także oświadczenia pracowników, podpisane pod presją dyrekcji, że pracodawca zapewnił im wszystkie niezbędne środki ochrony osobistej, podczas gdy wcale tak się nie stało – mówi związkowiec. – Obserwujemy też, że w placówkach, gdzie pracownicy nie mają wsparcia przełożonych, czują się pozostawieni sami sobie, absencja jest zdecydowanie większa. Widać to szczególnie tam, gdzie na pracowników przerzucono część odpowiedzialności nie tylko za pomaganie podopiecznym, ale i zorganizowanie całej sieci wsparcia i pomocy dla siebie. Natomiast tam, gdzie pracodawcy zadbali o bezpieczeństwo kadry, personel częściej pozostaje na stanowiskach, nie korzysta masowo ze zwolnień lekarskich czy zasiłków opiekuńczych.

To skutek wieloletnich zaniedbań

Iwona: – U nas opiekunki pracujące na trzy zmiany w jednym domu pomocy, świątek, piątek i niedziela, mające wykształcenie opiekuna medycznego, zarabiają może z 2,4 tys. zł na rękę. To żenujące. Przy tak ogromnej odpowiedzialności zarobki powinny być przynajmniej z trójką z przodu. Moja sytuacja jest nietypowa, bo jestem tzw. skoczkiem, czyli pracuję też w innych miejscach, ale jednej z terapeutek, pracującej w jeszcze jednym domu, powiedziano, że ma pracować tylko w naszym. Oczywiście nie spytano, czy to nie nadszarpnie jej budżetu domowego, i rzecz jasna nie dostała żadnego dodatkowego wynagrodzenia za kolejne godziny.

Katarzyna: – Wśród opiekunów widzę ogromną rotację. Dużym problemem są bardzo niskie płace, a to przecież praca bardzo ciężka, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Sama zarabiam niewiele, ale opiekunowie dostają jeszcze mniej, właściwie tylko tyle, by jakoś przetrwać. Przez to wszystko zaniedbywanych jest wiele rzeczy, bo po prostu nie ma kto nimi się zająć. Dlaczego jest rotacja i co się dzieje z odchodzącymi? Nie wiem. Wielu przychodzi na tydzień i potem znika. Najprawdopodobniej praca okazała się znacznie cięższa, niż się spodziewali.

Kasia zaznacza, że mimo trudności chce nadal pracować, dla dobra podopiecznych, którzy tak bardzo potrzebują kontaktu z ludźmi. Dodaje, że mimo iż personel jest nieliczny, bardzo się stara. – Tego rodzaju praca daje mi poczucie spełnienia. Myślę, że ci, którzy zostają na dłużej, mają podobne przekonanie, że to nie tylko praca, ale i misja. Na pewno nie jest to zajęcie, które można traktować jako zwykłą pracę dającą pieniądze. To raczej sprawa dla tych, dla których służenie ludziom jest nadrzędnym celem.

Iwona, zapytana o to, dlaczego wciąż pracuje w domu pomocy, trochę wykręca się od odpowiedzi:

– U mnie to skomplikowane, ale wiem, że dziewczyny mają poczucie misji, trzyma je tu chęć niesienia pomocy. Mimo wszystko i tak szukają innej pracy, lepiej płatnej. Większość jest gotowa odejść, jeśli znajdzie coś lepszego. Zostałyby u nas, gdyby dostały tu lepsze pieniądze.

Do marca br. problemy, które w tak drastyczny sposób obnażyła pandemia, były zamiatane pod dywan. Tymczasem środowisko pracowników społecznych o dramatycznej sytuacji sektora bezskutecznie alarmuje od lat. Protest Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej trwa nieprzerwanie od 2018 r. Federacja wielokrotnie informowała ministerstwo o problemach wynikających z niskich wynagrodzeń zarówno pracowników DPS-ów, opiekunów, jak i pracowników socjalnych czy asystentów rodziny. Z jakim efektem? – Bez większego odzewu. Niewiele się zmieniło, tyle że wzrosła płaca minimalna, która spłaszczyła wynagrodzenia w sektorze pomocowym do tego minimum – wyjaśnia Paweł Maczyński. Jak dodaje, niektóre samorządy poradziły sobie z problemem w ten sposób, że zatrudniono pracowników na część etatu, mimo że pracują w pełnym wymiarze. – Wysokość wynagrodzeń była oczywiście zróżnicowana w zależności od regionu, ale by uzmysłowić czytelnikom, jak bardzo jest źle, podam przykład: najlepiej wynagradzanym stanowiskiem w grupie obejmującej opiekunów osób niepełnosprawnych, asystentów rodziny czy pracowników DPS-ów, nie licząc kadry kierowniczej, był pracownik socjalny. Średnie wynagrodzenie brutto takiego pracownika za 2018 r. wynosiło ok. 2,7 tys. zł. Wszyscy pozostali zarabiali jeszcze mniej. Oczywiście mówimy o średniej, po uwzględnieniu regionów zawyżających tę kwotę, a więc głównie dużych miast, takich jak Warszawa czy Poznań – zaznacza związkowiec. – Ostatnio dokonaliśmy też porównania zarobków pracowników socjalnych z ok. 20 państw europejskich. Polska pod względem stosunku średniej płacy pracowników socjalnych do płacy minimalnej czy średniego wynagrodzenia była na przedostatnim miejscu. Gorzej było jedynie na Białorusi.

Łatanie kadrowych dziur

Według szefa federacji duża liczba zakażeń jest pokłosiem wieloletnich zaniedbań w obszarze publicznej pomocy społecznej: – To, że wielu pracowników jest zmuszonych pracować w kilku miejscach, stało się jedną z przyczyn transmisji wirusa do DPS-ów. Zwracaliśmy ministerstwu uwagę, że osoby, które pracują w kilku miejscach, robią to, bo nie mają wyjścia. Jednak władze, gdy dowiedziały się, że ci pracownicy mogą być źródłem zakażeń, zamiast wesprzeć ich finansowo, by mogli zostać w jednej placówce, wydały poprzez Ministerstwo Zdrowia i wojewodów zalecenie, by zatrudnieni zadeklarowali pracę w jednym miejscu. Część pracodawców zaczęła więc ich zmuszać do składania formalnych oświadczeń. To oczywiście fikcja, bo jeśli ktoś utrzymuje się z pracy w kilku miejscach, mając w każdym z nich część etatu i wynagrodzenie na poziomie płacy minimalnej lub mniejsze, nadal będzie to robić, nie mając innej możliwości utrzymania rodziny. Podpisanie oświadczenia pod presją pracodawcy to wzięcie na siebie ryzyka poświadczenia nieprawdy. W ten sposób odpowiedzialność za zaniedbania systemu została przerzucona na pracowników. To nie rozwiązało jednak problemu bezpieczeństwa podopiecznych i samego personelu.

Jak tłumaczy Paweł Maczyński, presja na składanie oświadczeń zamiast zaoferowania wsparcia finansowego może mieć jeszcze jeden ukryty cel – utrzymanie status quo, dzięki czemu systemowo łatwiej jest łatać dziury kadrowe. – Fikcja ze składaniem oświadczeń jest więc na rękę rządzącym i samorządom, a jednocześnie zwalnia ich z odpowiedzialności – podsumowuje szef federacji.

Niskie zarobki i wiele miejsc pracy to jednak niekompletna lista przyczyn katastrofy epidemicznej w DPS-ach. Paweł Maczyński wskazuje, że kolejnym powodem stało się rezygnowanie w poprzednich latach z zatrudniania kadry medycznej. To sprawiło, że przewlekle chorzy mieszkańcy domów pomocy często trafiali do szpitala, np. na dializę, a potem wracali do ośrodka. W kilku przypadkach właśnie tak doszło do zakażenia koronawirusem całej placówki. – Oczywiście nie było wiadomo, czy dany podopieczny nie wrócił ze szpitala zakażony, ponieważ nie testowano pacjentów ani pracowników. Na ten problem też zwracaliśmy uwagę, sugerując, że lekarze powinni przynajmniej okresowo przyjeżdżać do DPS-ów albo pacjentów powinno się zostawiać na dłużej w szpitalu. Od dawna wiedzieliśmy, że władze nie mają żadnej procedury na takie okoliczności jak zagrożenie epidemią. Już wcześniej spotkaliśmy się z sytuacjami, że ze szpitali wracały osoby zakażone różnymi chorobami. Co więcej, pielęgniarki czy ratownicy medyczni, którzy są zatrudnieni zarówno w szpitalach, jak i w DPS-ach, po dyżurze w szpitalu przychodzą na dyżur do drugiej placówki. Rozumiemy, że państwo mogło zostać zaskoczone masowością epidemii, ale jak to możliwe, że w domach pomocy nie ma ani jednej procedury związanej z możliwością zakażenia przez pacjenta czy pracownika wracającego ze szpitala? Szokujące jest dla nas, że teraz wojewodowie na poczekaniu musieli wydać zalecenia przygotowane przez ministerstwo. Co gorsza, te na niewiele nam się przydały, bo zawierały tylko ogólniki w rodzaju „należy stosować się do zasad higieny”. I to właśnie do nas trafiały zapytania od dyrektorów DPS-ów, co mają zrobić w określonej sytuacji, bo od instytucji państwa niczego sami się nie dowiedzieli. Dopiero z czasem wojewodowie zaczęli precyzować wytyczne.

I rzeczywiście. Facebookowe fora dla pracowników społecznych i DPS-ów pełne są różnorakich pytań o postępowanie z petentami czy pacjentami. Kierownicy poszczególnych domów czy ośrodków pomocy społecznej przekazują sobie wskazówki za pośrednictwem mediów społecznościowych. Dlaczego nie uzyskali odpowiedzi z samorządów, oddziałów sanepidu czy ministerstwa?

I to nadal nie koniec listy grzechów władz wobec DPS-ów. Szef federacji wspomina jeszcze o przypadkach łamania praw pracowniczych i koszarowaniu personelu na 14 dni. Bez odzewu pozostały także apele o pomoc psychologiczną dla opiekunów czy zapewnienie im wydzielonego, odrębnego miejsca wypoczynku, np. w hotelach, tak jak zrobiono to w wypadku lekarzy niektórych szpitali. Zamiast wesprzeć obecną kadrę, niektórzy wojewodowie woleli uciec się do możliwości wydania nakazu pracy w domach pomocy przez okres trzech miesięcy osobom w nich niezatrudnionym. – Pieniądze, które samorządy będą musiały wypłacić zmuszanym w ten sposób do pracy, można było wcześniej przeznaczyć na wynagrodzenia dla pracowników DPS-ów, doposażenie ich, zorganizowanie im noclegów. Widać już marne skutki tych decyzji. Na 100 osób skierowanych do pracy przez wojewodę mazowieckiego zgłosiło się 15. Reszta wolała zapłacić karę, która może wynosić od 5 tys. zł, niż przyjść do pracy w domu pomocy.

Zamknięte usta pracowników

I wreszcie ostatnie: pracownicy DPS-ów mają kategoryczny zakaz rozmawiania z mediami, ujawniania informacji o tym, co się dzieje w placówkach.

– To są zakazy nieformalne, nigdy na papierze – zaznacza Paweł Maczyński. – Pracownikom mówi się, że w imieniu placówki może się wypowiadać tylko starosta lub dyrektor, a tych, którzy złamią zakaz, straszy się konsekwencjami służbowymi.

Iwona: – To zupełnie chora sytuacja. Oficjalnie nikt nam niczego nie zabrania, ale nie chciałabym ryzykować i wypowiadać się pod nazwiskiem – ani mówić, gdzie pracuję.

Kasia poprosiła nawet na koniec o zmianę… już wcześniej zmienionego przeze mnie imienia. – To, które proponujesz, jest zbyt podobne do mojego prawdziwego, przedstaw mnie jako Katarzynę.

Kasia i Iwona były jedynymi, które zgodziły się na rozmowę, mimo że próbowałam skontaktować się z wieloma osobami znalezionymi na facebookowych grupach zrzeszających pracowników sektora pomocowego.

Jedna z kobiet w krótkiej wiadomości przyznaje tylko, że od kilku lat jest tragicznie, starszy personel pracuje i ma coraz więcej obowiązków, młodsi zaś biorą L4, jest ogromna rotacja. Nie zgadza się jednak na cytowanie jej wypowiedzi, nawet anonimowo. Zaznacza, że obawia się konsekwencji, i urywa rozmowę.

Według aktualizacji na facebookowym profilu Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej apele organizacji do władz zaczęły już skutkować m.in. pojawieniem się ofert noclegów dla pracowników, tak by chronić ich bliskich. Chorzy mieszkańcy części domów pomocy, w tym ci z COVID-19, trafiają już do szpitali, zamiast zostawać w swoich placówkach. Uszczegółowiono poza tym procedury dla DPS-ów. Dlaczego nie zrobiono tego od razu? Epidemia trwa przecież w Polsce od ponad miesiąca.

Federacja wciąż apeluje o więcej środków ochrony osobistej i testów oraz dodatkowe środki dla pracowników, którym nakazano pracę w jednej placówce.

Fot. PAP/Marcin Obara

Wydanie: 17/2020, 2020

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Lol
    Lol 21 kwietnia, 2020, 18:18

    To ciągłe oszczędzanie rękawiczek,było na okoliczność właśnie takiej katastrofy jak koronawirus.I gdzie są teraz te oszczędności ?

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Jan Andrzej Bieda
    Jan Andrzej Bieda 27 kwietnia, 2020, 06:41

    Jeśli są Rodziny tych Osób to ich nie interesuje los swoich Bliskich? Uważają, że jak zapłacili za ich pobyt w tym domu to ich już mają z głowy? Sądzę że przypomną sobie o nich jak przyjdzie dzielić po nich spadek…..

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy