Pirat żąda okupu

Pirat żąda okupu

Morscy rozbójnicy coraz częściej sięgają po broń

Na światowych morzach szerzy się plaga piractwa. Morscy rozbójnicy atakują coraz częściej. Niektórzy to po prostu biedni portowi złodzieje, pospiesznie zabierający z pokładu wszystko, co mogą unieść. Inni jednak mają statki bazy, szybkie łodzie motorowe, telefony satelitarne, nowoczesne radiostacje i granatniki. Jeśli napotkają opór załogi – zabijają bez skrupułów.
„Uwaga! Podwyższony stan alarmowy dla wszystkich marynarzy w następujących portach i akwenach: Chittagong, Manila, Lagos, Mombasa, cieśnina Malakka, wybrzeże Somalii, Zatoka Adenu, wybrzeże nigeryjskie. Pilnie zaleca się wszystkim statkom wystawienie wacht przeciwko piratom” – oto komunikat umieszczony na stronie internetowej Międzynarodowego Biura Morskiego (IMB), będącego stowarzyszeniem armatorów i ubezpieczycieli. Organizacja ta prowadzi w Kuala Lumpur Piracy Reporting Centre (Centrum Raportów w sprawie Piractwa), które uważnie śledzi sytuację na morzach i także drogą radiową ostrzega żeglarzy przed atakami.
IMB stale uzupełnia też elektroniczną mapę, na której zaznaczone są uderzenia współczesnych morskich rozbójników. Na mapie tej pojawiają się wciąż nowe znaki – napad rabunkowy na frachtowiec w Port-au-Prince na Haiti, uprowadzony drobnicowiec w pobliżu indonezyjskiego portu Surabaya, zdobyty przez morskich rabusiów jacht koło Somalii, pasażerowie porwani na ląd.
Wydawać by się mogło, że piractwo w epoce monitoringu satelitarnego i wojsk szybkiego reagowania nie ma racji bytu. A jednak plaga ta szerzy się na światowych morzach. IMB zarejestrowało w 2007 r. 263 pirackie napady, o 10% więcej niż w roku poprzednim. Ogółem w 2008 r. morscy rabusie wdarli się na pokłady 71 statków, a 12 jednostek uprowadzili. Wzięli 190 marynarzy jako zakładników, siedmiu zamordowali, a siedmiu innych uznaje się za zaginionych (prawdopodobnie także zostali zabici).
To jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Wielu armatorów woli nie zgłaszać poniesionych strat, ponieważ jeśli władze rozpoczynają dochodzenie, statek musi dłużej pozostawać w porcie, co pociąga za sobą dodatkowe opłaty. Inni wolą po cichu dobijać targu z przestępcami – okup w zamian za uwolnienie załogi, zwrot towarów lub nawet całego statku, trawlera albo kutra. Międzynarodowe Biuro Morskie zarejestrowało 52 ataki pirackie w pierwszym kwartale bieżącego roku i aż 62 w kwartale drugim (wzrost o 19%). Eksperci biura zwracają uwagę, że piraci stają się coraz brutalniejsi. Alarmujący jest poziom aktów przemocy wobec załóg. Morscy zbóje coraz częściej robią użytek z broni automatycznej – ostrzega IMB.
Współcześni korsarze mają niewiele wspólnego z piratami z dawnych wieków. Kapitan nie paraduje z drewnianą nogą i papugą na ramieniu, jego ludzie nie zakopują na bezludnych wyspach skrzyń ze skarbami. Ale często powód, dla którego ludzie rabują na morzach, jest ten sam – głód i nędza. Piraci z Bangladeszu, prawie nadzy, uzbrojeni tylko w noże, nocami w portach wdzierają się na pokłady. Marzą o złupieniu kasy okrętowej, ale zabierają też prowiant,

nawet koła ratunkowe,

dosłownie wszystko, co można wynieść. Na wodach Surinamu zbóje, z pewnością nieopływający w dobra doczesne, zrabowali rybakom silniki kutrów oraz dzienny połów. Nie pogardzili też kilkoma beczkami z klejem rybnym.
Wśród współczesnych naśladowców kapitana Kidda i Czarnobrodego nie brakuje jednak dobrze zorganizowanych przestępców, opętanych żądzą zysku. W latach 90. XX w. piraci na szybkich łodziach motorowych, wyposażeni w karabiny maszynowe i supernowoczesny sprzęt łączności, grasowali w długiej i wąskiej cieśninie Malakka między Sumatrą a Półwyspem Malajskim. Przebiega tędy jeden z najważniejszych szlaków żeglugowych świata. Morscy rozbójnicy działali w wielu przypadkach na zlecenie osławionych triad, czyli chińskich gangów, mieli wysoko postawionych protektorów w świecie polityki i biznesu. W 1991 r. zdobyli nawet ogromny supertankowiec. Ale zagrożenie tak ważnego szlaku komunikacyjnego zmusiło rządy Indonezji, Malezji oraz Singapuru do energicznego działania. Do cieśniny Malakka wysłane zostały liczne okręty wojenne, pojmanym piratom sądy szybko wymierzały drakońskie kary.

Szefowie triad zrozumieli,

że trzeba się wycofać z interesu. Obecnie Malakka jest akwenem względnie spokojnym. W tym roku zarejestrowano tu tylko dwa napady, tyle samo, ile w 2007 r.
Ale piractwo, wyplenione w jednym regionie, zagraża statkom na innych akwenach. Szczególnie niebezpieczne stały się wody nigeryjskie (18 ataków pirackich w 2008 r.), a zwłaszcza somalijskie (24 ataki). W Nigerii morscy złodzieje grasują przede wszystkim w wielkim porcie Lagos, gdzie z upodobaniem łupią zbiornikowce, które przybyły po ładunek ropy. W Somalii bezprecedensowy rozkwit współczesnej piraterii wynika ze specyficznej sytuacji w tym kraju. Somalia może służyć za przykład „państwa upadłego”. W 1991 r. przestał funkcjonować rząd i państwowy aparat przymusu. Wybuchła wojna domowa między klanami, poszczególne regiony, jak Somaliland czy Puntland, ogłosiły niezależność. Marynarka wojenna nie istnieje, nie ma kto ścigać piratów ani strzec wód terytorialnych przed obcymi statkami, które prowadzą rabunkowe połowy ryb.
„Obcy przetrzebili nasze łowiska. Musieliśmy zostać piratami, w przeciwnym razie czekałaby nas śmierć głodowa”, usiłował tłumaczyć swój proceder somalijski korsarz imieniem Ali.
Pewien porządek przywrócili fundamentaliści z organizacji Unia Sądów Islamskich, którzy przejęli władzę w Mogadiszu. Muzułmańscy fanatycy nie przebierali w środkach – ujętych piratów stawiali pod murem. Ale Stany Zjednoczone podejrzewały somalijskich islamistów o konszachty z Al Kaidą. W końcu 2006 r. zachęcona przez Waszyngton Etiopia wysłała wojska do Somalii. Muzułmańscy radykałowie zostali przepędzeni ze stolicy, ale wszczęli wojnę partyzancką.

W Rogu Afryki

znów zapanował chaos. Piraci uzyskali swobodę działania. Ponad 2 mln mieszkańców Somalii może przeżyć tylko dzięki pomocy humanitarnej z zagranicy. Do miejscowych portów płyną więc statki pełne lekarstw, ubrań, prowiantu – morscy rozbójnicy mają w czym wybierać.
Pracujący dla brytyjskiej korporacji BBC somalijski dziennikarz Olad Hassan twierdzi, że do pirackiego procederu przyłączyli się miejscowi kupcy, biznesmeni oraz byli bojownicy na usługach somalijskich „panów wojny”. Kupcy chętnie finansują rabusiów, którzy w zamian muszą oddawać im połowę zysków. A profitów nie brakuje. Somalijscy piraci stosują nową taktykę – rzadko rabują ze statków towary, które potem niełatwo spieniężyć. Wolą zdobywać całe statki wraz z załogami – dla okupu. Kapitanowie frachtowców zdają sobie sprawę z zagrożenia i usiłują żeglować daleko od somalijskich brzegów. Ale napastnicy dysponują dalekomorskimi statkami bazami, z których spuszczają szybkie łodzie motorowe – dlatego mają tak wielki zasięg działania. Stosują też podstępy – nadają sygnały SOS, udają rybaków, którym skończyło się paliwo lub żywność, i proszą o pomoc. Załogi statków handlowych nie mają na pokładzie broni, więc nie podejmują walki. Marynarze luksusowego francuskiego jachtu „Le Ponant” usiłowali odeprzeć atak piratów za pomocą wody z węży przeciwpożarowych. Szybko zaprzestali oporu na widok kałasznikowów.
Kiedy statek jest opanowany, jako pośrednicy występują „bezstronni” (czytaj: będący wspólnikami porywaczy) kupcy i negocjują wypłatę okupu. Zachodnie rządy i armatorzy chętnie płacą wysokie kwoty, aby tylko nie narażać życia swych marynarzy. Hiszpański trawler rybacki „Playa de Bakio” wraz z 26-osobową załogą został zwolniony 27 kwietnia br. po zapłaceniu przez rząd w Madrycie 1,2 mln dol. okupu. Niemiecki masowiec „Lehmann Timber” z 15 marynarzami na pokładzie wpadł w ręce piratów 30 maja. Zapłacono okup w wysokości 750 tys. dol. Duński armator przekazał 700 tys. dol. w zamian za zwolnienie statku „Svitzer Korsakov”. Morscy rozbójnicy przetrzymywali tę jednostkę wraz z załogą przez 47 dni u wybrzeży Puntlandu. Starszyzna tej somalijskiej krainy twierdzi, że państwa zachodnie ponoszą odpowiedzialność za rozkwit piractwa – gdyby nie tak sowite okupy, proceder nie byłby opłacalny.
Także Francja przekazała morskim bandytom 1,2 mln dol. za życie załogi i pasażerów jachtu „Le Ponant”. Ale 12 kwietnia prezydent

Nicolas Sarkozy wziął odwet.

Kiedy ludzie z jachtu byli już bezpieczni, wysłał komandosów z oddziału Zodiac, którzy pojmali sześciu z 12 piratów i odzyskali część okupu. Schwytani Somalijczycy zostali przewiezieni do Paryża, gdzie staną przed sądem.
Akcja ta wzbudziła jednak wątpliwości, jako sprzeczna z prawem międzynarodowym. Uznaje ono za piractwo tylko akty przemocy na pełnym morzu, gdzie każdy ma prawo bronić się przed atakami. Natomiast przestępstwa na wodach terytorialnych to już sprawa danego państwa. Wody wokół Somalii patrolują w ramach operacji antyterrorystycznej „Enduring Freedom” okręty wojenne USA, Niemiec, Francji i innych krajów. W bieżącym roku amerykańskie okręty zatopiły kilka łodzi pirackich na pełnym morzu, ale nie ścigały morskich rozbójników na wodach terytorialnych Somalii. A przecież państwo, które powinno dbać o bezpieczeństwo na tych wodach, nie istnieje. Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła więc na początku czerwca bezprecedensową rezolucję 1816, która upoważnia wszystkie kraje na sześć miesięcy do zwalczania piractwa także na somalijskich wodach terytorialnych (wyraził na to zgodę rząd tymczasowy w Mogadiszu). Komentatorzy tymczasem zwracają uwagę, że pomoże to niewiele. Tylko przywrócenie sprawnej państwowości somalijskiej przyczyni się do skutecznego poskromienia morskich rabusiów. A na stabilizację w ogarniętej wojną domową Somalii wcale się nie zanosi.

 

Wydanie: 2008, 30/2008

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy