Nie doceniamy, jak mocna jest w naszym społeczeństwie niechęć do liberalnych elit
Jarema Piekutowski – socjolog i publicysta
Rządząca w Polsce prawica przekonuje, że wisi nad nami groźba tyranii poprawności politycznej, że mamy do czynienia z inwazją laickości i neomarksizmu, unicestwieniem narodowych wartości przez liberalny Zachód. Lewica, wręcz przeciwnie, twierdzi, że jesteśmy społeczeństwem niezwykle konserwatywnym, tradycyjnym i zamkniętym na inność.
Jak jest naprawdę?
– W Polsce dokonuje się przyśpieszony zwrot młodszego pokolenia w stronę lewicy. Ale czy to jest niezwykłe? To proces, który dokonał się w wielu krajach Zachodu po rewolucji obyczajowej 1968 r., która z oczywistych przyczyn nie objęła do końca PRL. Dla socjologa i badacza kultury to zresztą fascynujące zjawisko: obserwować, jak do społeczeństw, które wcześniej były w pewnej kulturowej zamrażarce, docierają zmiany obyczajowe. Społeczeństwa Zachodu miały już kilka swoich lewicowych rewolucji i przewrotów, z których do Polski docierają dziś echa tej najnowszej, amerykańskiej rewolucji nurtu woke – czyli „przebudzonej” bądź „świadomej” młodzieży. Nie będzie to więc może odkrywcza teza, ale w Polsce mamy do czynienia ze społeczeństwem nie konserwatywnym ani postępowym, tylko podzielonym. Coraz częściej po linii pokoleniowej.
I dlatego spór o słowa prof. Matczaka o etosie pracy pokolenia transformacji i rzekomym lenistwie młodzieży wywołał takie emocje? To wszystko spór generacyjny?
– Przyzwyczailiśmy się myśleć, że podstawowy podział polityczny w Polsce – szczególnie po 2010 r. – to podział na PiS i anty-PiS. Słowem, że jest Jarosław Kaczyński i wszystko inne: od resztek Unii Wolności, przez wszystkie partie opozycji, Michnika i „Gazetę Wyborczą”, TVN, intelektualistów, aż po wielkie miasta i pewnie tygodnik „Przegląd”. Zresztą dla PiS to też było bardzo wygodne. Podział pokoleniowy, który ujawnia się wewnątrz opozycji, burzy tę narrację. W młodym pokoleniu do głosu dochodzi lewica, która jest w pewnym sensie nieliberalna. Bo odrzuca zarówno bezalternatywne myślenie wolnorynkowe, jak i PO w roli głównej partii opozycji, jako zbyt liberalną gospodarczo i zbyt konserwatywną obyczajowo. Dla tych osób – w kategoriach myślenia zarówno o ekonomii, jak i o seksie i sprawach obyczajowych – Platforma jest partią dziadersów. Nie mamy więc jednego anty-PiS, tylko co najmniej dwie grupy. Moim zdaniem spór o szeroko pojęty liberalizm, zwłaszcza gospodarczy, w najbliższych latach tylko będzie się zaostrzał.
Czyli to nie przypadek, że teraz najsurowszymi krytykami transformacji są autorzy z pokolenia 30-latków – czego dowodzi nie tylko przypadek Jana Śpiewaka, ale też kolejne książki Kamila Fejfera, Marka Szymaniaka, Olgi Gitkiewicz lub Piotra Witwickiego.
– Szybko i brutalnie przeprowadzone reformy lat 90., które nie tylko uderzyły w wielu Polaków ekonomicznie, ale i zwyczajnie pozbawiły ich godności, podlegają dziś ostrzejszej niż wcześniej krytyce. Moim zdaniem częściowo słusznie. Dziś część najmłodszego pokolenia lewicy w surowości ocen transformacji wręcz spotyka się z PiS. Pojawiają się wątki gloryfikacji PRL – co mnie osobiście się nie podoba – które pokazują jednak, jak mocno i od liberalnego głównego nurtu, i od PiS odrębne jest najmłodsze pokolenie. Sądzę natomiast, że z czasem stosunek do PRL czy transformacji nie będzie aż tak ważny (chociaż wiele z tych sporów o postkomunizm czy kierunek reform mamy po prostu za sobą) jak spór o liberalizm i dziedzictwo lat 90. w sferze gospodarki i podejścia do państwa. PiS dość wcześnie ten spór przechwyciło i jest to, jak sądzę, jedna z przyczyn jego sukcesu.
Tymczasem niedawno Donald Tusk przekonywał, że awans tych radykalnie prawicowych i populistycznych czy nacjonalistycznych ruchów jest bardziej reakcją „na przyśpieszoną i nieadekwatną do rzeczywistości społecznej rewolucję obyczajową”. Mieliśmy w ostatniej dekadzie rewolucję obyczajową?
– Jest to diagnoza całkowicie błędna. Nie mieliśmy i nie mamy rewolucji obyczajowej. Są środowiska akademickie i intelektualne podatne na najnowsze trendy z Zachodu, ale nie przeceniałbym ich znaczenia dla widma rewolucji obyczajowej w Polsce. Ja bym przewodniczącego Tuska zapytał, dlaczego – skoro sprawy obyczajowe są jego zdaniem takie ważne – Platforma Obywatelska, gdy rządziła, sama wobec spraw obyczajowych była tak obojętna. Przyczyny sukcesu PiS leżą gdzie indziej.
Czyli to próba przerzucenia piłeczki na pole lewicy? Przeniesienie rozmowy z tematów gospodarki na pole kultury? „Gdyby nie wasze obyczajowe dziwactwa, nie mielibyśmy dziś PiS”?
– Jeśli wytrawny polityk, jakim jest Donald Tusk, mówi coś publicznie, to mówi w jakimś celu i na potrzeby publicznej analizy. Moim zdaniem chodzi o uspokojenie ludzi, potencjalnych wyborców, że PO rewolucji obyczajowej nie przeprowadzi i tego nie muszą się bać. To mrugnięcie okiem do wyborców Platformy, którzy wcale nadmiernie szybkich zmian obyczajowych nie chcą. PO też ich nie chciała i dalej nie chce. Tusk im mówi, że PO nie będzie partią rewolucji obyczajowej i nie muszą się tego bać. Ale powtórzę: kwestie kultury i rzekomych rewolucji obyczajowych są dla zdobycia i utrzymania władzy w Polsce drugorzędne. PiS jest partią spóźnionej zemsty za lata 90., partią wielkiej niechęci do liberalnych elit, do których zresztą – trochę niesprawiedliwie i nietrafnie – PiS zalicza wszystkich, którzy go nie lubią. Komunistów, feministki, wegetarian, cyklistów i Platformę, która – co najśmieszniejsze – nie ma z tymi grupami wiele wspólnego.
Ale ten trend niechęci do elit eksperckich jest powszechny. USA, Wielka Brytania, Brazylia, Czechy, Francja… Wszędzie z wyjątkiem najbardziej przewidywalnych demokracji skandynawskich i Niemiec tak jest.
– Na Zachodzie przyczyną tego trendu jest znaczące pogorszenie się perspektyw życiowych młodszych pokoleń. W Stanach Zjednoczonych wykwalifikowany robotnik mógł sobie pozwolić na komfortowe życie na przedmieściach, dwa samochody, w domu pracowała jedna osoba, a wszyscy żyli na poziomie klasy średniej. I klasa średnia oznaczała nie jak w dzisiejszej Polsce 2% najlepiej zarabiających, tylko naprawdę szeroką grupę ludzi. Ale ta dynamika z Zachodu niekoniecznie dotyczy Polski – nam nigdy nie żyło się tak dobrze, więc frustracja wynika tak naprawdę nie z pogorszenia poziomu życia, lecz z tego, że po epoce transformacji do biedy doszły jeszcze niestabilność i niepewność życia codziennego. Ta niestabilność wdziera się w każdą dziedzinę życia. Nasz konsensus po 1989 r. mówił, że zaciskanie pasa jest konieczne, by dogonić Zachód. Ale kiedy w 2004 r. dołączyliśmy już do UE, zasadniczy etap transformacji mieliśmy za sobą, nikt nie powiedział, że cel został osiągnięty…
…a retoryka zaciskania pasa została.
– Mamy jakieś półtora roku do końca drugiej kadencji PiS i nie jest wcale wykluczone, że partia ta wygra trzecią kadencję. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że do tego bezprecedensowego w polskiej historii wydarzenia dojdzie. Moja teza jest taka: skumulowana przez lata niechęć do pewnej formacji umysłowej, nazwijmy ją liberalną, w połączeniu z impotencją politycznej opozycji powoduje, że nie może się wytworzyć alternatywa wobec PiS. Czy ta niechęć jest uzasadniona? Tylko częściowo, bo z drugiej strony jest podsycana przez bezwzględną i całkiem skuteczną propagandę. Elity latami – z wyjątkami typu Jacek Kuroń – nie potrafiły jednak do Polaków mówić.
Czy politykowi teraz w ogóle potrzebny jest program, żeby wygrać?
– Niestety, żyjemy w czasach postpolityki. Polityka rozumiana jako gra o władzę – czyli politics po angielsku – i polityka jako namysł nad gospodarką, edukacją itd., czyli sfera policy, kompletnie się rozjechały. W tej pierwszej nieistotne są prawda i program. O wszystkim decydują już nawet nie sondaże, ale wyrażane na bieżąco opinie w mediach społecznościowych. W tym sensie rzeczywiście Tuskowi program do wygrania wyborów w 2023 r. może być niepotrzebny. Ale od czasów Ewy Kopacz aż do dziś mamy do czynienia z rządami bez programu. I co, przeszkadza to komuś? 200 tys. nadmiarowych zgonów w czasie pandemii, obrażenie się na wszystkich sojuszników na arenie międzynarodowej… z punktu widzenia działania sprawnego państwa ten postpolityczny dramat trwa w najlepsze.
W zbiorze publicystyki „Od foliowych czapeczek do seksualnej recesji” bronisz liberalizmu w Polsce. Trochę, jak sądzę, przed nim samym…
– Rzeczywiście, bronię go w pewnej formie, której pewnie w Polsce nie było i nie ma. Nazwijmy go liberalizmem z ludzką twarzą, który uznanie pewnych ważnych cnót – ludzkiej wolności i sprawczości – uzupełnia o ramy, w których wolny rynek powinien się rozwijać. W Polsce taki liberalizm nigdy nie doszedł do głosu. Po 1989 r. mieliśmy coś, co nazywam pseudoliberalizmem chaotycznym – połączenie liberalizmu gospodarczego epoki Wilczka i Rakowskiego z uwłaszczeniem nomenklatury i polityką Balcerowicza. Ten pseudoliberalizm był uzupełniany czasem – wprowadzanymi niezwykle chaotycznie – osłonami socjalnymi. Raz odbierano, raz dawano, a z liberalizmem w stylu klasycznym nie mieliśmy styczności nigdy.
Kapitalizm, który pojawił się w Polsce, był schyłkowym kapitalizmem doby Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, który uczynił wiele zła światu. Zrównoważony liberalizm zastąpił w Polsce krzyczący pseudoliberalizm w korwinistycznym stylu. I dziś w młodym pokoleniu liberalizm jest przez to utożsamiany z jakimś rechoczącym przedsiębiorcą, który gromadzi jak najwięcej pieniędzy i tłamsi swoich pracowników w stylu prymitywnego wąsacza i dziadersa. Dobrych skojarzeń z liberalizmem więc nie ma. Trochę szkoda.
Może to normalne następstwo pokoleń.
– Mój osobisty wtręt: gdy zacząłem pracować w think tankach i organizacjach pozarządowych, okazało się, że mało osób ma podobne doświadczenie. A chodzi o to, że wcześniej pracowałem cztery lata w administracji publicznej i od lat wykonuję dla niej różne usługi. Mam zatem sporo dystansu do hurraoptymistycznego podejścia do państwa części młodej warszawskiej lewicy. Przyjdzie „Kapitan Państwo” i wszystko załatwi, myślą często ludzie, którzy w urzędzie są może raz w roku.
Powołujesz się na rewolucję woke w Ameryce – co to by miało znaczyć w polskich realiach i czy sądzisz, że ta zmiana postaw będzie miała długotrwałe konsekwencje?
– Ta rewolucja w Stanach przede wszystkim zwróciła uwagę na najróżniejsze rodzaje dyskryminacji wobec grup mniejszościowych. I jako taka, prawdę mówiąc, nie przeniknęła nawet do większości krajów Zachodu. W Polsce nie mamy aż tak wielu grup mniejszościowych i tego dziedzictwa konfliktu rasowego.
Mamy więc nie rewolucję obyczajową, ale rewolucję radykalizmów?
– Tak, dużo bardziej podzieliliśmy się na plemiona i neoplemiona. To występuje zresztą na całym świecie – rewolucja technologiczna powoduje, że przeszliśmy w postpolitykę dużo łatwiej. Wszędzie zatem mamy przede wszystkim siły postpolityczne. Potrzebujemy większego impulsu do zmiany, ale czy będzie to zmiana klimatyczna, czy pokoleniowa, to dopiero się okaże.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy