Pisarz w czasach chaosu

Pisarz w czasach chaosu

Właśnie teraz piszę dzieło swojego życia. Będzie to nowa wersja Fausta

PIOTR KUNCEWICZ (ur. w 1936 r.) – wybitny pisarz, wszechstronny eseista, krytyk literacki, poeta. Honorowy prezes Związku Literatów Polskich. Mason – przed dwoma laty został wybrany na Wielkiego Mistrza Wielkiego Wschodu Polski. Do jego najważniejszych prac należą eseje „Samotni wobec historii” i „Antyk zmęczonej Europy”, książki krytyczne „Cień ręki” i „W poszukiwaniu codzienności”, powieści „Szumy”, „Dęby kapitolińskie” i „Zamieć”. Autor kilkutomowej panoramy literatury polskiej „Agonia i nadzieja” oraz książki o dziejach narodu żydowskiego „Goj patrzy na Żyda. Dzieje braterstwa i nienawiści od Abrahama po współczesność”. Odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polskich, laureat Nagrody Kisiela. Stały felietonista „Trybuny”. W marcu kończy 70 lat.

– Ponarzekamy?
– Pogoda jest wprawdzie ohydna, ale nie mam najmniejszej ochoty na narzekanie.
– Nawet na dzisiejszą Polskę?
– No cóż, mamy cudowny rząd, który zastępuje nam kabaret, więc raczej wolałbym się pośmiać. Choć prawdopodobnie dostaniemy jeszcze w skórę, a ja to już szczególnie.
– Tak?
– A co ty myślisz!? Byłem przecież w partii.
– Ale byłeś też w opozycji, a to są okoliczności łagodzące.
– Tylko że ja działałem w opozycji, która jest dziś podejrzana, bo lewicowa. Powoływanie się teraz na Kuronia czy Małachowskiego nie uchodzi.
– Jesteś też najprawdziwszym masonem.
– Owszem, więc tym bardziej mam przechlapane. Komunista, czerwony opozycjonista, mason, autor „Trybuny” i honorowy prezes nieprawomyślnego Związku Literatów Polskich. Nie ma o czym mówić, będę wisiał.
– Ale na razie lada dzień będziesz obchodził jubileusz 70-lecia, więc szykuj się raczej na zabawę. A pytam cię o dzisiejszą Polskę, bo przeglądając niedawno raz jeszcze twoją monumentalną pracę „Agonia i nadzieja” o literaturze polskiej, bardzo dobitnie poczułem, jak wszystko się zmieniło, zwłaszcza jeśli idzie o kulturę. Spodziewałeś się, jako pisarz i krytyk, że dożyjesz właśnie takich czasów, bez środowiska, bez debaty, bez tętniącego życia literackiego?
– Spodziewałem się czegoś znacznie lepszego. Bardzo naiwnie wierzyłem, że ustrój demokratyczny będzie łaskawszy dla kultury, tymczasem okazało się coś zupełnie innego. Mecenat państwa praktycznie przestał istnieć, co uważam za błąd. O ile za komuny pisarz mógł liczyć na stypendium co dwa lata, o tyle w wolnej Polsce nie może liczyć na nic, bo państwo ograniczyło stypendia dla ludzi pióra do ośmiu rocznie. Były premier Leszek Miller przyznał mi rację, że to absurd, ale jak tylko miał się do tej sprawy zabrać, roztrzaskał się helikopterem. Pech. Jednak do polityków powoli zaczyna docierać, że rynek mimo wszystko nie załatwia wszystkiego, a zwłaszcza spraw kultury.
– Powiedziałbym, że dociera nader powoli.
– Tak, ale to i tak nieźle. Prędzej czy później bowiem to się musi zmienić, bo nie tylko literaci przymierają głodem. Biblioteki, instytucje kultury, regionalne pisma literackie są bliskie klęski.
– Tylko że to, o czym mówisz, to są symptomy jakiejś głębszej transformacji.
– To, o czym mówię, to są rozkosze kultury masowej, która znana jest od wieków, a dziś znów dominuje. Polega ona na tym, że jeżeli już ktoś się przebije, to lansuje się go aż do obrzydzenia. Tak jak kiedyś przebił się Vivaldi, ale nie przebił się Parnicki, o którym dziś jest głucha cisza, choć był to naprawdę wielki pisarz. Tak to działa. Ale jest nadzieja. Niedawno czytałem muzyczny felieton Piotra Wierzbickiego w „Gazecie Wyborczej”, który napisał, że na Bacha przez długie lata nie zwracano uwagi, ponieważ uważano jego muzykę za ramotę. Musiało minąć sto lat, żeby go ponownie doceniono.
– Sugerujesz, że te dzisiejsze chaotyczne czasy, w których tak zwana kultura wysoka nie ma już tak wielkiego znaczenia, bo liczy się masówka, odkryjemy kiedyś na nowo?
– Sugeruję, że ta ogólnoświatowa transformacja, o której wspomniałeś, jest nieobliczalna; że wszystko może się zdarzyć. Być może nie jest przypadkiem, że tak popularna stała się w ostatnich latach teoria chaosu, która tłumaczy zjawiska, jakich jesteśmy świadkami. Cóż, jakie czasy, takie teorie, ale my rzeczywiście żyjemy w czasach chaosu. Dziś wszystkiego jest za dużo: książek, gazet, a także firm produkujących płatki kukurydziane, których w Stanach Zjednoczonych jest chyba ze trzysta. Tak dalej się nie da.
– A może ty należysz do tej dość licznej grupy Polaków, którzy tęsknią za PRL-em?
– Nie, absolutnie nie tęsknię za PRL-em. W ogólnym rachunku zysków i strat wolę dzisiejszy chaos. Mam stałego czytelnika, który regularnie odpowiada na moje felietony w „Trybunie”, pana pułkownika Edwarda Krawca, który jest zakamieniałym i nostalgicznym wielbicielem Polski Ludowej. Ale on miał trudne przedwojenne dzieciństwo, wyszedł z okropnej podkrakowskiej nędzy i porównując II Rzeczpospolitą z Polską Ludową, ma powody do uwielbiania tego, co minęło. Dla mnie jednak dzisiejszy świat jest o wiele ciekawszy.
– Świat z inteligencją wyrzuconą na margines jest dla ciebie, inteligenta, ciekawszy?
– Jak najbardziej, choć boleję nad tym, że rola inteligencji jest nieciekawa. My – ty, ja i inni – jako grupa zawodowa oczywiście straciliśmy na przemianach na rzecz polityków, którzy zastępują nas dziś we wszystkim. To politycy, ale też Doda Elektroda, piosenkarze, różne szarpidruty, prezenterzy telewizyjni, postaci z seriali stanowią teraz siłę opiniotwórczą. Czego nie ma w telewizji, tego nie ma w rzeczywistości.
– Nie wierzę, żeby pociągał cię sztuczny świat, fałszywe marzenia, grobowiec rodzinny budowany wokół telewizora. Nie chcę tu bronić PRL-u, ale dawniej w telewizji można było czasem zobaczyć Grochowiaka opowiadającego o poezji, a dziś uświadczysz tylko Dańca.
– Muszę ci powiedzieć, że masz pewien charakterystyczny uraz współczesnego lewicowca: ustawicznie zastrzegasz się, że nie chcesz bronić PRL-u.
– Że mówię jak mój rówieśnik Wojciech Olejniczak? On często podkreśla, że jest młody i że w stanie wojennym miał kilka lat, co uważa za ważne.
– Wpadłeś w pułapkę zastawioną przez „Gazetę Wyborczą”: że nam, rzekomo, wolno mniej. Sam zresztą wpadłem w tę pułapkę. Przez 13 lat, jako prezes Związku Literatów Polskich, wiedziałem, w jakich lansadach muszę być wobec moich dawnych serdecznych przyjaciół ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Tymczasem o dupę rozbić ten cały podział, taka jest prawda. A wracając do twojej wątpliwości, to istotnie nie pociągają mnie fałszywe marzenia. Pociąga mnie współczesność i przyszłość, a nie przeszłość, choćby nawet wydawała się lepsza. Ale ona już była. O niebo ciekawsze jest to, co dzieje się na naszych oczach.
– Powiedziałeś o skazie lewicy, która za wszelką cenę szuka odkupienia za grzechy i wypiera się przeszłości. To jej wcale nie pomaga, wystarczy spojrzeć na sondaże.
– Lewica zdycha, powiedzmy to otwarcie.
– Co więc powinna zrobić?
– Wstać z kolan i bezczelnie zaakceptować Polskę Ludową. Razem ze zbrodniami, przekrętami, duchową duchotą. Lewica powinna cynicznie powiedzieć: taka jest nasza genealogia, jako dzieci robiliśmy okropne rzeczy, nawlekaliśmy żywe gąsienice na patyczki, ale minęły lata i coś takiego już nam dziś nie chodzi po głowie.
– Myślisz, że to wystarczy?
– Nie wiem, czy to wystarczy, nawet nie wiem, czy pomoże, ale jest to jedyna droga, która może wyprowadzić lewicę z impasu. Przez ostatnie 17 lat przećwiczyliśmy już pokorę, dalej tak się nie da. Najwyższy czas, by stanąć okoniem. A jest świetny moment. Dzisiejsza władza już samą przynależność do PZPR, choćby nikogo się nie skrzywdziło, uważa za zbrodnię, za którą trzeba być ukaranym. Jeszcze chwila, a sam fakt urodzenia się w PRL-u będzie podejrzany, ale wtedy nawet bracia Kaczyńscy musieliby ukarać samych siebie.
– W 1990 r. dostałeś Nagrodę Kisiela od tygodnika „Wprost”, w którym dziś, 16 lat później, pisuje Bronisław Wildstein, główny ideolog rozliczenia PRL-u i totalnej lustracji. Dobrze ci z tym?
– Niezbyt, ale nie przejmuję się tym specjalnie, bo Nagrodę Kisiela dostałem od samego Kisiela, kiedy jeszcze żył. Poza tym przed laty bardzo przyjaźniłem się rodzinnie z Markiem Królem, który twierdzi, że w głębi duszy zawsze był taki, jaki jest teraz. No, teraz to on jest multimilionerem, ma wspaniały dom w Konstancinie, jak zaprosił mnie kiedyś na wódkę, to nalewał nam ją specjalnie zamówiony barman z Victorii. Dziś nie za wiele mamy sobie do powiedzenia, bo różnice między nami są tak ogromne, że możemy co najwyżej wspominać dawne czasy. Nie ma o czym mówić.
– Wobec tego pomówmy o twojej ostatniej książce, czyli „Legendzie Europy”, w której mówisz o europejskich wartościach. Tylko że tak pojmowana europejskość – z wątpliwościami, rewolucjami, błędami, rozumem, nauką, ideami – chyba właśnie teraz się wypala.
– Nie, nie wypala, lecz zmienia. Nie ma takiego mądrego, który by ci powiedział, jakie będą ideały za 10, 15 czy 100 lat.
– Forsa?
– Forsa i kapitał istniały wiecznie, tylko przybierały różne formy. To nie to. A na pewno nie wszystko. Oprócz gromadzenia bądź tracenia forsy ludzie przez wieki chodzili do kościoła, należeli do masonerii, zawiązywali spiski, stawali na czele rewolucji. W „Legendzie Europy” chciałem przede wszystkim uporządkować tę ideową nadbudową, pomijając ekonomiczną bazę.
– A nie sądzisz, że Polska jest trochę ciałem obcym w tej Europie, uciekającym w stronę Ameryki?
– Nawet jeśli tak jest, nie martwiłbym się tym zbytnio. Przypominam, że do wyśnionej Ameryki uciekało całe południe Włoch. Irlandia w pewnym momencie niemal opustoszała, wydawało się, że zniknie z powierzchni Ziemi, kiedy w XIX w. wyjechało stamtąd do Ameryki większość ludzi. A jednak nic wielkiego się nie stało, mimo to Irlandia wydała swojego Joyce’a dla Europy. Wydaje mi się, że jesteśmy w podobnej sytuacji: wyjeżdżają całe wioski, pustoszeje południe Polski, ale nic nam to w gruncie rzeczy nie zaszkodzi. Europa zostanie Europą.
– Za to kochasz Europę?
– Za to i jeszcze za kilka innych rzeczy. To Europa ostatecznie stworzyła filozofię, malarstwo, architekturę, choć miała też swoje ciemne wieki. Kościół średniowieczny odegrał fatalną rolę w rozwoju, był wielkim hamowniczym postępu, ale z drugiej strony Aleksander VI, chyba najbardziej zbrodniczy z papieży, poza tym, że mordował i uczestniczył w orgiach z własną córką, był zarazem dobrodziejem i fundatorem Kopernika. Za te dziwaczne sprzeczności też kocham Europę. I za wszystkie niezliczone wysiłki w celu uczłowieczenia człowieka. Za wspaniałą, także sakralną, sztukę, za literaturę, filozofię, muzykę, teatr.
– I sądzisz, że ten przeciętny Polak – kołtun, antysemita, głupek, posługujący się fatalną polszczyzną, posiadacz zatęchłej mentalności, wielbiciel ojca Rydzyka, cenzor, zawistnik, hipokryta – może stać się Europejczykiem? Że mu ta Europa, o jakiej piszesz w swojej książce, przewietrzy wreszcie łeb?
– On może się stać Europejczykiem, mimo że wciąż stoi na progu Europy. A nawet przed progiem. Zauważ: Polska przedmurzem chrześcijaństwa, czyli jeszcze – przed murem. Ale, wiesz, każdy naród tak naprawdę ma takie same wady, o jakich mówisz. Tymczasem Europa nie powinna być, moim zdaniem, zbiorem najgorszych cech każdego narodu, ale najlepszych, które też można znaleźć i należy wspierać. Mamy ich sporo, choć może mniej niż wad. Szansą Europy jest jej różnorodność i wielość, a także to, że potrafi wchłaniać wszystko, nawet barbarzyństwo, i przekuwać to na wartość.
– I co, wierzysz, że teraz wchłonie barbarzyński islam?
– Mam nadzieję, że tak. Choć nie mam wątpliwości, że jakaś wojna nas czeka. Zimna, gorąca, nuklearna, nie wiem. Mogę sobie wyobrazić różne straszne rzeczy. Ale gdyby nie było II wojny światowej, Holokaustu, faszyzmu z jego teorią podludzi, to być może Europa nie miałaby szans na zjednoczenie. Kto wie, może teraz nieunikniony jest konflikt chrześcijańsko-muzułmański, może te dwa światy muszą się zetrzeć ze sobą, żeby potem dojść do wniosku, że nie było o co.
– Piotrze, piszesz dzieło życia, czy masz to już za sobą?
– Wyobraź sobie, że właśnie teraz piszę dzieło swojego życia. Będzie to nowa wersja Fausta. Sam rozumiesz, że jeśli ma się poprzedników rzędu Marlowe’a, Goethego i Manna, to nie jest taka prosta sprawa. Ale mój Faust będzie oczywiście inny. Istnieją cztery wielkie archetypy europejskie: Don Kichot, Don Juan, Hamlet i właśnie Faust; nasza epoka zwana jest nawet faustyczną, co polega na parciu naprzód, poszerzaniu horyzontów, zdobywaniu świata. Faust wydał mi się najodpowiedniejszą trampoliną do zarysowania zarówno ludzkiej potęgi, jak i słabości. Książka chwilami zamienia się w esej, główną opowieść przetykam przypowieściami, z których ostatnia będzie się działa po końcu świata, kiedy wszystko rozpoczyna się na nowo. Diabeł oczywiście odzywa się do mojego Fausta – nie wiadomo, czy to jest czytelnik, czy Pan Bóg – i przywraca mu młodość: w snach i w XIV w. Odtąd jego życie rozdwaja się. Współcześnie jest starcem, a sześć wieków wcześniej młodym książątkiem. W jednym i w drugim wypadku zginie. Stylizuję go na siebie.

 

Wydanie: 09/2006, 2006

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy