Po co nam Niemcy?

Po co nam Niemcy?

W sprawach Niemiec i w sprawach Europy efektowne oskarżenia stały się ważniejsze niż realne interesy

Po co nam Niemcy? Odpowiedź na to pytanie jest dwojaka, bo co innego powiedzą ludzie od gospodarki, a co innego politycy, publicyści, cała sfera od gadania. Poniekąd to bardzo polskie, bo to nasza narodowa specjalność – jedno robić, drugie mówić.

Po co więc nam Niemcy? Ludzie biznesu odpowiedzą krótko: po to, żeby żyć. Niemcy są naszym głównym partnerem gospodarczym, a my dla nich jednym z najważniejszych. Wyprzedziliśmy już Włochy i Wielką Brytanię, jesteśmy ich piątym partnerem. Tempo kontaktów biznesowych stało się imponujące, w kąt poszły wcześniejsze uprzedzenia. Polnische Wirtschaft znaczy dziś mniej więcej to samo, co opowieści sprzed 70 lat, że wyroby japońskie to synonim tandety. Z drugiej strony praca w niemieckich firmach jest w Polsce ceniona.

Miejmy świadomość, w jak krótkim czasie te zmiany nastąpiły. Nie zapomnę rozmowy sprzed paru lat z Janem Krzysztofem Bieleckim, który w roku 1991, jako premier rządu, pojechał z oficjalną wizytą do Niemiec. Przyjął go wtedy Helmut Kohl. I już gdy stanęli obok siebie, miało to posmak metafory. Wielki, zwalisty kanclerz i niewysoki polski premier. „Mówiłem mu, że to najlepszy czas do inwestowania w Polsce – opowiadał Bielecki. – Że jest okazja, że będziemy się rozwijać, tylko żeby nam długi umorzyli. A on nie za bardzo w to wierzył, pytał o nasze zadłużenie, o inflację, był nieufny. A z kolei im bardziej on był nieufny, tym ja mocniej go przekonywałem, jak to za chwilę Polska ruszy do przodu”.

Można rzec, miał rację… W roku 1990 wymiana handlowa Polska-RFN wynosiła skromne 7,5 mld dol. W covidowym roku 2020 – 123 mld euro.

Czy na te dane zwraca uwagę świat polityki? Jeżeli tak, to pobieżnie. Bo wprawdzie po roku 1989 nastąpiła eksplozja polsko-niemieckich kontaktów, ale nie poszła za tym eksplozja wiedzy o Niemczech, umiejętność wpływania na niemiecką politykę.

Można wręcz twierdzić, że mamy potężny regres. Przykładem szczególnej nieporadności jest były ambasador RP w Berlinie Andrzej Przyłębski, który przez niemieckie elity był ignorowany i który wsławił się spotkaniami z przedstawicielami skrajnie prawicowej AfD.

Ale cóż znaczy ambasador, skoro politycy PiS wskazują Niemcy jako wroga Polski. Jarosław Kaczyński mówi o teorii dwóch wrogów i o planach kondominium niemiecko-rosyjskiego, Zbigniew Ziobro o szefowej Komisji Europejskiej wyraża się: „ta Niemka”, a niedawno europoseł PiS Zdzisław Krasnodębski stwierdził, że Zachód jest dla Polski groźniejszy niż Rosja Putina. Ba! Swoje wnosi też szef NBP Adam Glapiński, który opowiada, że Niemcy chcą zainstalować w Polsce swojego premiera, Donalda Tuska. A poza tym myślą o odzyskaniu Wrocławia i Szczecina.

W sprawach niemieckich mamy zatem odklejenie od rzeczywistości. Najpierw, jeszcze w latach 90., w mediach dominował przekaz o pojednaniu polsko-niemieckim, królował zachwyt nad Niemcami. To, jak najbardziej trafnie, nazwano kiczem pojednania. A teraz mamy kicz Niemca-Krzyżaka dybiącego na Polskę. PiS go nakręca; Kaczyński najwyraźniej uważa, że to „polityczne złoto” te tkwiące głęboko w każdym z nas pokłady nieufności do Niemiec i strachu, wyciąga je na wierzch. Ale to nie koniec gry – bo zapowiada, że wywalczy reparacje wojenne. 77 lat po zakończeniu wojny! Tak oto podgrzewa ułudę, że Niemcy będą nas utrzymywać.

I to jest kłopot polskiej debaty – że nie potrafi wyjść poza kicz pojednania i kicz Niemca-Krzyżaka. Taka sytuacja do niczego dobrego nie prowadzi. W stosunkach polsko-niemieckich jest wiele kwestii, które wymagają rozwiązania czy naprawy. Ale żeby to nastąpiło, strona polska musi do tego podejść poważnie.

Po pierwsze, najwyższa pora, by Polska potrafiła zdefiniować swoje interesy. By potrafiła określić, czego od Niemiec chce. Tak było wcześniej, do roku 2004, gdy Niemcy odgrywały rolę szerpów wciągających nas do Unii Europejskiej. W czasach Donalda Tuska mozolnie zaczęliśmy docierać do miejsc, gdzie zapadały najważniejsze decyzje w ramach polityki unijnej. A teraz Kaczyński wyznaczył Niemcom rolę straszaka. Czy to poważne? Czy to mądre, niczego realnego od nich nie chcieć?

Po drugie, jeżeli już zdefiniujemy nasze interesy i oczekiwania, warto, by Polska zaczęła o ich realizację zabiegać. A to wymaga znajomości niemieckich polityków i przedsiębiorców, całego systemu politycznego. I dobrych kontaktów. Czy ktoś w Polsce takie ma? Czy nasze lobby w Niemczech jest choć w jednej dziesiątej tak duże jak lobby rosyjskie? Kto tu zawalił sprawę?

Kontakty z Niemcami wymagają również porządnego przygotowania się do kolejnych rozmów. To nie jest proste. Niemcy są znani z przywiązania do wcześniej głoszonych tez. Swego czasu w europejskiej dyplomacji furorę zrobiło określenie jednego z dyplomatów amerykańskich, że z Niemcami jest tak, że jak na nich nie krzykniesz, to nie zrozumieją. To pewna metafora, która pokazuje, jak trudno przekonać niemieckich partnerów i jak ważna jest w rozmowach siła argumentów. Czy je mamy?

Przykładem tego, że stosunki polsko-niemieckie przeszły na etap połajanek i wewnętrznych rozgrywek, są ostatnie miesiące. Rządowa propaganda wtłacza nam do głów, że wojna rosyjsko-ukraińska dowiodła, jak bardzo Niemcy błądziły, uzależniając się od rosyjskiej energii. I że to Polska miała rację, przestrzegając przed Rosją.

To efektowne oskarżenie, ale nie do końca prawdziwe. Polska też uzależniła się od Rosji, nam też zabraknie zimą gazu i węgla. Poza tym sama idea kupowania tanich surowców nie była zła. Ekspansja gospodarcza Niemiec w ostatnich latach opierała się na dwóch czynnikach – tanich surowcach z Rosji i taniej produkcji w krajach Europy Środkowej. To jest także źródło polskiej prosperity – jesteśmy wielkim poddostawcą firm niemieckich, eksportujących na cały świat. Do tej lokomotywy jesteśmy podczepieni.

Nie było wielkim błędem to, że Niemcy kupowały gaz z Rosji. Błędem było, że kupowały go za dużo, że przekroczyły granicę uzależnienia od jednego dostawcy. Dlaczego tak się stało? Może dlatego, że rosyjscy lobbyści i rosyjski wywiad byli w Niemczech bardziej skuteczni niż inne siły?

Kolejna różnica zdań dotyczy przyszłości Europy. Wiadomo, Polska PiS chce w ramach Unii jak najluźniejszych więzi, żeby Bruksela płaciła i się nie wtrącała. Ale w takim razie dlaczego Warszawa domagała się ściślejszej unijnej współpracy w ramach walki z COVID-19, w ramach zamawiania gazu czy obecnie – wspólnoty obronnej?

Jak więc widać, w sprawach Niemiec i w sprawach Europy efektowne oskarżenia stały się ważniejsze niż realne interesy. Polska racja stanu to jedno, a partyjny interes PiS – drugie. I ten partyjny interes wygrywa.

To mistrzostwo świata, że po 30 latach harówy, kiedy mamy siłę, by ważne dla nas sprawy przeprowadzać i w Berlinie, i w Brukseli, wszystko w swoje ręce wzięła ekipa, która chce historię odwrócić i zamknąć nas w jakimś skansenie.

Fot. REPORTER

Wydanie: 2022, 36/2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy