Po pierwsze: praca

Po pierwsze: praca

Barack Obama chce wydać 450 mld dol. na walkę z bezrobociem.
Czy zdąży i utrzyma się przy władzy?

Dariusz Wiśniewski
Korespondencja z Chicago

Theodore Roosevelt w przemówieniu prezydenckim wygłoszonym 7 września 1903 r. z okazji Dnia Pracy powiedział, że jedną z największych nagród, jakie życie może zaoferować człowiekowi, jest możliwość wykonywania dobrze płatnej pracy. Stopa bezrobocia w USA wynosiła wtedy poniżej 5%. 108 lat później, 8 września 2011 r., Barack Obama, wygłaszając przemówienie z tej samej okazji, przedstawił plan zorganizowania jakichkolwiek miejsc pracy dla 16 mln bezrobotnych Amerykanów. Bezrobocie w USA utrzymuje się na wysokości 9,2%.
Jednak wprowadzenie planu w życie nie będzie łatwe. W ciągu ostatnich 20 lat miliony miejsc pracy zostało przeniesionych poza granice kraju. W Stanach realizuje się klasyczny scenariusz stagnacji. Popyt jest na bardzo niskim poziomie, zmniejsza się produkcja i ilość usług. W konsekwencji znikają i te miejsca pracy, których nie zniszczyła globalizacja. Ludzie nie mają pewności jutra – wszyscy więc oszczędzają, nawet ci, którzy mają pieniądze. Banki pełne są gotówki i nie udzielają ryzykownych kredytów. Zresztą nie ma wielu chętnych do brania pożyczek. Aby wyjść z tego zaklętego koła, potrzeba czasu albo jakiegoś przełomowego wydarzenia, które dałoby pozytywny impuls. Niewidzialna ręka wolnego rynku na razie nie działa. Pozostaje zatem ingerencja rządu, polegająca na zdecydowanych i mądrych posunięciach.

Za mało i za późno
Propozycja Obamy (American Jobs Act) zakłada wydatek w wysokości ok. 450 mld dol. Część tych pieniędzy ma zostać przeznaczona na ulgi podatkowe dla pracodawców zatrudniających bezrobotnych (4 tys. dol. za zatrudnienie nowego pracownika, ponad 5 tys. dol. za zatrudnienie weterana wojennego), część zaś na wydatki publiczne, głównie na infrastrukturę, czyli m.in. na mosty, wodne szlaki transportowe, szybkie koleje czy drogi. Z całej sumy Obama chce wydać aż 35 mld dol. na rozbudowę i modernizację 35 tys. szkół i tym samym ochronić wiele zagrożonych stanowisk nauczycielskich. Specjalny program Bridge to Work (most do pracy) ma pomóc bezrobotnym w przekwalifikowaniu się. Program daje również pracodawcy możliwość skrócenia czasu pracy załodze, aby nie dopuścić do zwolnień. Ważnym punktem American Jobs Act jest propozycja utworzenia państwowej instytucji finansowej (National Infrastructure Bank), która z początkowym kapitałem 10 mld dol. finansowałaby inwestycje publiczne. Obama twierdzi, że jeżeli jego plan się powiedzie, w ciągu najbliższych trzech lat powstanie ok. 1,9 mln miejsc pracy. Prezydent w przemówieniu podkreślał, że jego propozycja ma charakter ponadpartyjny i nie ma w niej żadnych kontrowersji. Aż kilkanaście razy zwracał się do kongresmenów: Pass this bill (uchwalcie tę ustawę).
Przemówienie zostało przyjęte sceptycznie. It is too little and too late (za mało i za późno) – skwitowali je republikanie. Krytycy uważają, że Obama zbyt późno, bo dopiero po dwóch i pół roku prezydentury, zwrócił uwagę na coraz gorszą sytuację na rynku pracy i że jego desperacka kampania na rzecz zmniejszenia bezrobocia ma na celu ochronę tylko jednego stanowiska – jego własnego. Prezydentowi wytyka się brak konkretów i realizmu. Sceptycy argumentują swoją postawę tym, że pracodawca zatrudnia nowych pracowników wtedy, gdy rośnie zapotrzebowanie na jego produkty, a nie wtedy, gdy otrzyma ulgę podatkową z powodu zatrudnienia nowego pracownika. Natomiast rządowe wydatki publiczne na infrastrukturę nie staną się kopią sukcesu z lat 30. ubiegłego wieku, gdy Franklin Delano Roosevelt stworzył 8 mln miejsc pracy (New Deal). Rooseveltowi pomogła wojna, poza tym do budowy słynnej tamy Hoovera potrzeba było ogromnej liczby pracowników.
Barack Obama wie, że jego szanse na reelekcję w 2012 r. dramatycznie maleją. Według ekonomistów, bezrobocie może się nieco obniżyć dopiero pod koniec przyszłego roku. Jeżeli te prognozy się sprawdzą, dla Obamy może być już za późno. Najgorsze scenariusze przewidują, że gospodarka ponownie pogrąży się w recesjii (double-dip recession) i wtedy bezrobocie podniesie się nawet do 9,5%. Od czasów Roosevelta żaden amerykański prezydent nie został ponownie wybrany, gdy utrzymywało się wysokie bezrobocie. Obama pragnie więc stworzyć chociaż wrażenie, że sytuacja się poprawia. Roosevelt został prezydentem po raz drugi, gdy bez pracy było 17% ludzi, ale kilka lat wcześniej szukający zajęcia stanowili aż 24%. Ronald Reagan wygrał ponownie wybory, gdy bezrobocie wynosiło 7,2%. Ale Obama nie jest ani Rooseveltem, ani Reaganem. Jego charyzma zniknęła. Podobnie jak wiara w lepsze jutro, którą potrafił kiedyś zarazić wyborców. Obama jest świetnym mówcą, ale w ciężkiej sytuacji gospodarczej trudno mu przekonać społeczeństwo do niepopularnych decyzji, tym bardziej że kilka jego wcześniejszych inicjatyw, jak choćby propozycja powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, w ogóle nie zostało zrealizowanych. Ma również silną opozycję nawet we własnej partii. Same zdolności oratorskie nie wystarczą. Amerykanie oczekują od Obamy zdecydowanych posunięć, a nie tylko pięknych słów.

Praca jest, nie ma inżynierów
A najnowsze wiadomości są nie najlepsze. W porównaniu z czerwcem, kiedy gospodarka stworzyła 125 tys. nowych miejsc pracy (głównie w sektorze prywatnym), przez dwa kolejne miesiące nie powstało nawet jedno stanowisko. Oficjalny próg ubóstwa jest ustalony na 22.314 dol. rocznie na czteroosobową rodzinę, ale ok. 20 mln ludzi zarabia niespełna połowę tej sumy. Pod progiem ubóstwa natomiast znalazło się 46,2 mln ludzi, najwięcej od 1959 r. (najgorzej jest w stanie Missisipi, gdzie w tak trudnej sytuacji jest 22,7% mieszkańców, najlepiej zaś jest w New Hampshire – 6,6%). Tylko od 2009 do 2010 r. przybyło 2,6 mln biednych, w tym aż milion dzieci. Według najnowszych danych amerykańskiego Biura Spisu Ludności, ponad 46 mln Amerykanów nie ma ubezpieczenia medycznego. Rzecz jasna, wszystkie te liczby nie pojawiły się nagle, ale za rządów Obamy wyraźnie wzrosły. Liczba skrajnie ubogich wzrosłaby o kolejne 3,2 mln, gdyby nie przedłużone do 99 tygodni zasiłki dla bezrobotnych. To akurat zasługa prezydenta. Zasiłki jednak wkrótce zaczną się kończyć i liczba biednych wzrośnie.
Pomimo stosunkowo wysokiego bezrobocia aż 34% amerykańskich firm nie potrafi zapełnić wszystkich wakatów. Brakuje zwłaszcza inżynierów. W 2008 r. co czwarty pracownik z wyższym wykształceniem technicznym w USA był w wieku powyżej 50 lat. Lockheed Martin, pracujący głównie dla amerykańskiego Departamentu Obrony (największy pracodawca na świecie – 3,2 mln zatrudnionych), przewiduje, że w 2019 r. połowa jego kadry technicznej odejdzie na emeryturę. Firma będzie szukać aż 142 tys. inżynierów. Tymczasem amerykańskie uniwersytety opuszcza rocznie 60 tys. inżynierów. Walmart, największy prywatny pracodawca na świecie (ponad 2 mln zatrudnionych w 28 krajach), cały czas szuka pracowników, którzy potrafiliby usprawnić sprzedaż.
Barack Obama wielokrotnie podkreślał, że amerykański system edukacyjny nie nadąża za wymaganiami rynku. Ale reforma szkolnictwa będzie po pierwsze kosztowna, po drugie – trudno będzie do niej przekonać obywateli. Presja zmieniającego się rynku pracy na społeczeństwo niewątpliwie zacznie rosnąć. Już dzisiaj od pracownika wymaga się elastyczności i ciągłego samokształcenia. Zmieniające się trendy wśród konsumentów stanowią coraz większe wyzwanie dla jednostronnie wykształconego pracownika. Wykształcenie nadal pozostaje silnym atutem dla szukających pracy, ale oprócz dyplomu znaczenia nabiera zdolność do wykonywania kilku zadań jednocześnie i wiedza z wielu dziedzin.

Wszystko dla fachowca
Karol Marks dowodził, że kapitalistyczna praca redukowała ludzi do środków produkcji. Ale dzisiaj wiele osób szuka źródła zarobku, które nie tylko – jak uważał kiedyś Theodore Roosevelt – będzie opłacalne albo, jak sądził Marks, będzie „ludzkie” – lecz także stanie się powodem osobistej satysfakcji. Od lat satysfakcja z wykonywanej pracy dotyczyła przeważnie gwiazd ekranu czy sportu, ale dziś pragnienie pracy, którą wykonuje się z zadowoleniem, staje się powszechne również w sektorze produkcji i w usługach. Wyjątkowy pracownik ma jednak wymagania.
Początkujący inżynier zatrudniony w Dolinie Krzemowej dostaje na start 98 tys. dol. rocznie. Google pracownikowi z podobnym wykształceniem płaci aż 151 tys. dol., Apple – 149 tys., a Microsoft – 128 tys. Ale nie każdy inżynier dostanie takie pieniądze. Tempo zmian na rynku pracy już dzisiaj powoduje, że w zależności od możliwości i chęci adaptacyjnych pojawiają się zwycięzcy i przegrani. Różnice między bardzo dobrze a bardzo źle zarabiającymi – obecnie i tak duże – będą nadal rosły. Mark Zuckerberg, właściciel Facebooka, mówi, że wyjątkowy pracownik nie jest tylko trochę lepszy od bardzo dobrego pracownika – on jest sto razy lepszy. Wszyscy szukają talentów. Czołowe firmy próbują eksperymentalnych metod, aby skompletować właściwy zespół. Pracownikom przyznaje się nieraz zaskakujące przywileje. Na przykład Firma Netflix, gigantyczna wypożyczalnia filmów, pozwala swoim pracownikom brać tyle płatnego urlopu, ile zechcą, a Google zgadza się, aby 20% płatnego czasu zatrudniony wykorzystał, na co chce. Metody te mają wykształcić kulturę pracy opartą na odpowiedzialności.
Ale wyjątkowo utalentowani pracownicy stanowią niewielki procent świata pracy w USA. Większość to ludzie o przeciętnych uzdolnieniach i tradycyjnym wykształceniu. Część z nich chwyta się czegokolwiek, by jakoś przeżyć. To oni obserwują sytuację na rynku pracy z przerażeniem, obawiając się, że przedłużające się bezrobocie to nowa rzeczywistość, a nie chwilowa anomalia. Edmund Phelps, ekonomista nagrodzony Noblem, przewiduje, że bezrobocie w wysoko rozwiniętych krajach będzie się utrzymywało na obecnym poziomie przez długi czas, a w USA zatrzyma się na wysokości ok. 7,5%. Społeczeństwo z niepokojem przygląda się kurczącym się europejskim rynkom pracy i kłopotom ze stabilizacją euro, wiedząc, że problemy Stanów Zjednoczonych i Europy mają globalny charakter i wzajemnie wpływają na obie gospodarki. Amerykanie szczegółowo analizują najlepsze metody walki z kryzysem wybrane przez kraje Starego Kontynentu. Jako przykład, jak sobie radzić z bezrobociem, stawiane są Niemcy, gdzie – aby nie zwalniać pracownika – wprowadzono system krótkiego dnia pracy (kurzarbeit). Amerykańskie społeczeństwo na razie odrzuca takie rozwiązanie, mając nadzieję, że gospodarka wyjdzie kiedyś na prostą i wszystko wróci do normy. Aby jednak poziom bezrobocia powrócił do 5% z grudnia 2007 r., przez kolejne trzy lata musi powstawać aż 350 tys. nowych miejsc pracy miesięcznie. Takie tempo trudno sobie dzisiaj wyobrazić. Nawet w latach 90., kiedy bum technologiczny gwałtownie napędzał gospodarkę, nie powstawało ich aż tyle. Ameryka sprzed 2007 r. – bezpieczna i zamożna – być może odeszła już na zawsze.

 

Wydanie: 2011, 46/2011

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy