Po śmierci Miłosza

Po śmierci Miłosza

Omotało go ewidentnie „dobre towarzystwo”, które cenił i któremu nie chciał się narażać

Granger, 5 VIII 2004

Telefoniczna wiadomość o śmierci Miłosza. Siadam więc nad jego wierszami i bez trudu znajduję w nich rzeczy w pełni aktualne. (…)

Swoistym podsumowaniem refleksji Miłosza nad „byciem Polakiem” jest jego diariusz pt. „Rok myśliwego” (Instytut Literacki, Paryż 1990). Zdumiewająca książka! Pisana w przeddzień upadku „realnego socjalizmu” w Polsce, w okresie, gdy Miłosz stał u szczytu sławy, gdy widziano w nim, również w USA, nie tylko wielkiego poetę, lecz również wielki autorytet moralny w sprawach polskich, porównywalny niemal z Janem Pawłem II. Pokusa wystąpienia w roli wyraziciela aspiracji Narodu musiała być dlań wtedy większa niż kiedykolwiek. Ale właśnie dlatego chyba bronił się przed tą pokusą, zapisując w „Roku myśliwego” myśli „heretyckie”, zupełnie niewspółbrzmiące z odczuciami polskich patriotów. Oto niektóre z nich.

„Dla wielu, może dla większości, polskie państwo pojawiło się (po I wojnie światowej) jako anomalia albo wręcz przykra niespodzianka”. Mieszkańcy wielonarodowego imperium – Białorusini, Litwini, Żydzi, a także polscy „krajowcy”, czyli inteligencja i ziemiaństwo identyfikujące się z „krajem”, a nie z jedną narodowością – oczekiwali pojawienia się narodowego, etnocentrycznego państwa polskiego. Niektórzy Polacy byli wręcz pryncypialnie przeciwni niepodległości. Miłosz nie zawahał się uznać tej opcji za całkowicie prawomocną: „Dwie zasadnicze postawy polskie ścierały się w tym stuleciu ze sobą: niepodległość Polski jako cel wszelkich walk i wysiłków, i poświęcenie tej niepodległości w imię komunistycznego internacjonalizmu”. A więc komunizm – wbrew wszystkiemu, co uważa się dziś za oczywistość – był w oczach Miłosza jedną z „zasadniczych postaw polskich”, a nie jakimś chwastem przetransplantowanym na grunt polski z zewnątrz.

Jeśli tak było w przededniu odzyskania niepodległości, to nie mogło być inaczej po zwycięstwie stalinowskiego ZSRR nad Niemcami Hitlera. „Przecie w latach 1945-1950 nikt nie wierzył w samodzielną kapitalistyczną Europę”. Nie było też żadnych szans obronienia wielonarodowych kresów Rzeczypospolitej przed inkorporacją do zwycięskiego mocarstwa; zasada samostanowienia narodowego nieubłaganie spychała Polaków ku linii Curzona. A przecież „żaden rząd zachodni nie wpadłby na taki pomysł jak Stalin, żeby wysiedlić miliony Niemców z ich wielowiekowych siedzib i oddać ten obszar Polakom. Tym samym rzec można, że Polska istnieje z woli i z łaski Stalina”.

W tym kontekście – czyli w kontekście uznania rezultatów II wojny światowej za nieuchronną konieczność – Miłosz wypowiedział się również na temat dyskusji o „Zniewolonym umyśle” i moim w niej udziale: „W »Arce« – pisał pod datą 15 IX 1987 – czytamy dwie recenzje z książki Walickiego »Rozmowy z Miłoszem« («Spotkania z Miłoszem» – AW) i Walickiego odpowiedź. Ma rację, kiedy kwestionuje rozprawianie o stalinowskim okresie przez ludzi, którzy go nie pamiętają i sądzą na podstawie swoich późniejszych doświadczeń. Na przykład Michnik i jego »Dzieje honoru w Polsce«. Cóż dziwić się cudzoziemcom, jeżeli nawet ci, którzy w Polsce wyrośli, nie mogą wniknąć w ówczesne nasilenie grozy. Nie tylko strachu. Ataki na mój »Zniewolony umysł«, że niby wymyśliłem jakieś głębie, podczas gdy działał po prostu strach o swoją skórę, nie trafiają w sedno. Była to groza nagle uzyskanej świadomości, że następuje światowe zwycięstwo komunizmu i że marzenia o niepodległej Polsce trzeba złożyć do muzeum”.

Kup pakiet książek prof. Walickiego

Co innego jednak niemożliwość, a co innego pogodzenie się z tą niemożliwością, nie mówiąc już o jej aprobacie. Najciekawsze jest u Miłosza to, że niepodległość jako cel najwyższy była dlań ideałem nie tylko nierealistycznym, lecz również niesympatycznym, a nawet odrażającym – jak jakieś pogańskie bóstwo wciąż domagające się krwawych ofiar. Zacytujmy: „Warszawa okupacyjna była dla mnie miejscem i czasem spotkania z polskim nacjonalizmem w jego najwyższym natężeniu, kiedy to występował wyłącznie jako patriotyzm, którego nikt nie ma prawa krytykować”. Dostrzegał jakiś fałsz w tej podniosłości i szlachetności. Przyznawał, że ma „wspólny język tylko z Polakiem zdemonizowanym, takim, który przeszedł przez marksizm, ateizm czy może jakieś tam dewiacje”. Swą świetną przecież antologię „Pieśń niepodległa” z 1942 r. uważał za ustępstwo na rzecz zbiorowej egzaltacji, wstydził się tego i nie zezwolił na przedruk tej książki w Polsce. Odrzucał naciski w tej sprawie w sposób niemal brutalny: „Nie chcę, to było dawno i nie mam z tym nic wspólnego […] nie życzę sobie podpisywać się pod »Pieśnią niepodległą«”.

Postawa ta była wyrazem buntu suwerennej jednostki przeciwko tyranii tworu zbiorowej wyobraźni nazywanego „Narodem”, pretendującego do nieograniczonej władzy nie tylko nad zachowaniami, lecz również nad myślami i sumieniami ludzi. Miłosz protestował przeciwko temu w imię „normalności”. Pisał: „Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas wojny i przeraża przez całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język), jeżeli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens po prostu dlatego, że w »normalnych« krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeżeli 99% Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 r., to jest to normalne”.

W Warszawie pod okupacją trudno było jednak oprzeć się egzaltacji patriotycznej. Miłosz odczuwał wyrzuty sumienia, że niedostatecznie jej ulega, zmuszał siebie do szlachetnych uczuć. Ale wtedy właśnie pojawił się w jego życiu Tadeusz Kroński, bez skrupułów wyśmiewający patriotyczną idolatrię – choć stawiający na jej miejscu bałwochwalczy kult po heglowsku rozumianej Historii. Pod wpływem Krońskiego poeta „odciął trzymającą go martwą rękę przeszłości” i odzyskał wewnętrzną wolność.

Tyle autor „Roku myśliwego”. A jakie stąd wnioski?

Jeśli nie zrozumiemy jako naród „Zniewolonego umysłu” i „Roku myśliwego”, to skazani będziemy na mieszaninę „naiwnej szlachetności” z niezrozumieniem świata, infantylizm z nacjonalistyczną permanentną frustracją. „Antypolskość” wymaga zrozumienia, bez niego bowiem staje się wyśmiewaną przez Brzozowskiego sienkiewicziadą i starczym zdziecinnieniem pod opieką Kościoła.

Prostolinijna „szlachetność” polskiego nacjonalizmu bywa często maską postaw bardzo niebezpiecznych i skrajnych: (1) absolutyzowania własnych racji i zupełnej niezdolności zrozumienia racji niepolskich; (2) wywierania moralnej presji na współobywateli, przybierającej niekiedy formy agresywne; (3) śmiesznego polonocentryzmu w oglądzie świata; (4) czepiania się sutanny i podpierania etnocentryzmu autorytetem Kościoła i wreszcie (5) potwornego, iście szlacheckiego egoizmu elit widzących w sobie kwintesencję prawdziwej (a nie metrykalnej tylko) polskości.

W listach do mnie z 28 marca 1982 r. i z 26 lipca 1986 r.* Miłosz przyznał, że „dał się spożyć”, bo nie miał wyjścia. Dwudziestolecie było zmaganiem się dwóch sił, ale zwyciężyła endecja, albo raczej „Naród”; „Naród, który jest organizmem polskiej świadomości, a warianty nie mają znaczenia w porównaniu z głównym nurtem”. „Czy miałem z Moskwą trzymać, jeżeli nie ma nic oprócz elementarnego »albo – albo«?”. W momencie pierwszych zwycięstw Solidarności miał przez chwilę nadzieję na przerwanie tego „zaklętego kręgu”, na „nową demokratyczną polskość”. Stało się jednak inaczej. Przewrót, który nastąpił za Solidarności, oznaczał „cofnięcie zegara do roku 1944”, „całkowitą rehabilitację postawy nieprzejednanych na emigracji”, zwycięstwo świadomości historycznej, w której „kluczowe miejsce zajmuje Katyń i powstanie warszawskie”.

Zgodnie ze swym starym poglądem, że lawiny nie można powstrzymać, choć można łagodzić jej „dzikość i okrucieństwo”, Miłosz zgodził się na to cofnięcie czasu. Omotało go też ewidentnie „dobre towarzystwo”, które cenił i któremu nie chciał się narażać. Nie mógł polubić „katolicko-narodowego” klimatu III RP, ale zgadzał się przecież, że „dwa tylko stanowiska, dwie racje były w Polsce w zgodzie z logiką. Albo »narodowe«, to znaczy pryzmat Kościoła i Narodu, albo lewicowe czy »masońskie«. To drugie stanowisko niewątpliwie na długie lata przegrało, a więc należało się do tego faktu jakoś dostosować. Nie zmieniając nawet poglądów, należało przybrać »barwy ochronne«”.

Ja zaś, początkowo o ileż bardziej „narodowo-patriotyczny”, ewoluowałem w przeciwnym kierunku. Głównie chyba dlatego, że jako człowiek wrażliwszy na wpływ narodowych emocji musiałem z całych sił bronić swej niezależności.

Miłosz miał więcej racji, niż sądziłem, twierdząc, że „naród jest organizmem polskiej świadomości”. Niedawne zachwyty publicystów nad powstaniem warszawskim diagnozę tę potwierdzają. Inna rzecz, że świadczy to o spłyceniu myśli postendeckiej, bo Dmowski nie zaliczałby się przecież do entuzjastów tragicznej klęski.

Nie mogę jednak zgodzić się z Miłoszowym rozumowaniem w kategoriach „albo – albo”: albo prymat Kościoła i Narodu, albo rezygnacja z niepodległości, albo „dać się spożyć”, albo skazać się na samotny nonkonformizm.

Miłosz pozostał przy tej ponurej diagnozie, ale ja ją mimo wszystko odrzucam.


Tekst pochodzi z dziennika Andrzeja Walickiego, którego obszerne fragmenty znalazły się w wydanej przez PRZEGLĄD jego trylogii PRL i skok do neoliberalizmu, tom III, Fałszowanie historii. Nacjonalizm. Niegodziwości III RP


* A. Walicki, Zniewolony umysł po latach, s. 418-422.

Wydanie: 15/2022, 2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy